Z prof. Tadeuszem Cegielskim, autorem opublikowanego przez Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego kryminału „Głowa. Opowieść nocy zimowej”.
Ma Pan na koncie już kilka powieści kryminalnych, ale „Głowa” zajmuje wśród nich miejsce szczególne. To książka okolicznościowa.
W istocie, powieść napisana została na zamówienie! Zleceniodawcą był komitet organizujący obchody dwusetlecia Uniwersytetu Warszawskiego – powołanego do życia dekretem Aleksandra I Romanowa w dniu 19 listopada 1816 roku. Prorektor mojej uczelni, profesor Tadeusz Tomaszewski, jako przewodniczący tegoż komitetu zwrócił się do mnie z propozycją napisania „kryminału z Uniwersytetem Warszawskim w tle”. Pomysł, w istocie, oryginalny, choć podobnie niezwykłych projektów znalazło się w całorocznym kalendarzu obchodów znaczne więcej. Wydano nie tylko kilkunastotomową historię uczelni, ale i książkę kucharską skomponowaną przez rektorów i znanych profesorów. W dniu 19 listopada 2016 roku, równo dwieście lat po dekrecie, gigantyczny tort zjedli studenci i pracownicy uniwersytetu urodzeni 19 listopada. Przybyło ich ponad dwustu… Patron mojego kryminału, profesor Tomaszewski, jest prawnikiem i kryminologiem, twórcą Katedry Kryminalistyki – więc może i stąd pomysł, by premierę powieści kryminalnej włączyć w jubileusz naszej alma mater.
O ile we wcześniejszych kryminałach opisywał Pan Warszawę lat 50. XX wieku, to w najnowszym została pokazana stolica z roku 1821. Skąd tak radykalna zmiana epoki?
Owa zmiana wiązała się wprost z nowym zadaniem: napisać kryminał z intrygą, która wiązałaby się z uniwersytetem. Do wyboru miałem wszystko, co wydarzyło się w ciągu ostatnich dwustu lat. Było dla mnie rzeczą oczywistą, że punktem wyjścia fabuły winny być wydarzenia współczesne i właśnie owo niezwykle zamówienie ze strony władz uniwersytetu. Czyli powinien pojawić się narrator, który jest równocześnie autorem „powieści na zlecenie”. Innymi słowy: winna powstać powieść w powieści. Wehikułem prowadzącym w przeszłość miał być cenny dar dla muzeum uniwersyteckiego: potomkowie wybitnego profesora medycyny Jana Bernarda Milego przekazali dokumenty związane z jego pracą i życiem prywatnym, w tym pudło z ludzką czaszką. Ten dar (niektórzy czytelnicy powieści sądzili, że bynajmniej nie fikcyjny) wymyśliłem po to, by przenieść się w epokę niezwykle ciekawą: pierwsze lata funkcjonowania Uniwersytetu Warszawskiego, który zainaugurował działalność 1 maja 1818 roku. To czasy wielkich nadziei, jakie Polacy wiązali z cesarzem Aleksandrem I, który to koronował się na króla Polski, nadał Królestwu Polskiemu konstytucję, a zwłaszcza robił nadzieje na połączenie wszystkich ziem dawnej Rzeczypospolitej znajdujących się pod jego berłem. Równocześnie epoka młodzieżowych demonstracji, buntów i spisków – nie tylko w Warszawie, ale w całej niemal Europie. Stąd w mojej powieści pojawiają się młodzi Niemcy – od których to polscy studenci przejęli zwyczaj tworzenia własnych korporacji – a gdy te zostały zakazane, zawiązywania tajnych zrzeszeń i lóż. Zazwyczaj cel takich organizacji był – zdawało by się – niewinny: samokształcenie, poznawanie historii ojczystej, deklamowanie poezji. Ale właśnie taka aktywność wydawała się władzom poszczególnych krajów szczególnie niebezpieczna. Bez względu na to, czy były to władze niemieckie, włoskie, rosyjskie czy polskie.
W kryminale pojawia się zazwyczaj element makabry. W Pańskiej książce, co chyba możemy zdradzić, mamy bezgłowego trupa i porzuconą w loży teatralnej czaszkę.
Och, gdzie mi tam do rodzimego arcymistrza powieściowej makabry, doktora Marka Krajewskiego! Ale reguły gatunku obowiązują, to po pierwsze. Po wtóre zaś, wrażliwość ludzi żyjących w XIX wieku daleko różna była od naszej; zaś w makabrze wręcz się lubowano. Pierwszeństwo przypadło pod tym względem Anglikom doby wiktoriańskiej, ale Polacy niewiele im pod tym względem ustępowali. Oczywiście, jednymi i drugimi powodowała ciekawość – tak charakterystyczna dla czasów wielkich odkryć i technicznych wynalazków. Wciąż niezaspokojona ciekawość świata i ludzi; także tego co chore, kalekie. Dobrym przykładem będzie tu opisany w powieści gabinet anatomii patologicznej Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu – ze szkieletami, z zakonserwowanymi w słojach ludzkimi potworami czy wypchanym ciałem murzyna. Ten gabinet udostępniono w pewnym momencie zwiedzającym – można było po niedzielnej mszy w katedrze św. Jana udać się całą rodziną na sąsiednią ulicę Jezuicką, siedzibę Wydziału. Tam też podziwiać wszystkie zgromadzone przez medyków eksponaty, w ich liczbie monstra. Na tym tle nieboszczyk z równo uciętą głową – jak w mojej powieść – to wręcz kawa z mlekiem!
Wrażliwość ludzi żyjących w XIX wieku daleko inna była od naszej.
Zgodnie z duchem epoki, książka emanuje aurą tajemnicy i niesamowitości. Podsyca ją obecność wolnomularzy, literatów z towarzystwa Iksów, ale też tajnej policji, która tropi wszelkie przejawy nieprawomyślności względem cara. Do tego dochodzi mesmeryzm i jasnowidzenie niektórych bohaterów. Momentami ciarki przebiegają po plecach...
Jeśli tak jest w istocie, to bardzo się cieszę! Tajemnica, masoni i powieść gotycka – jesteśmy przecież w epoce romantyzmu! Co prawda, powieść gotycka, czyli grozy to wynalazek poprzedniego, osiemnastego stulecia, ale w XIX wieku zyskała ona nowy fascynujący wymiar: zaczęła penetrować tajniki duszy ludzkiej. I odkryła na jej dnie ocean szaleństwa, okrucieństwa i wszelkiego możliwego występku. Mistrzem tego typu literatury był Edgar Allan Poe, Amerykanin-romantyk, którego twórczość wywarła wielki wpływ na Europejczyków. Na mówiącego te słowa również; jako uczeń zaczytywałem się w opowiadaniach Poego oraz w znakomitych tekstach grozy opublikowanych w latach 50. w dwóch tomach „Opowieści z dreszczykiem” Wydawnictwa Iskry w Warszawie. W tamtych czasach, w Polsce doby Gomułki filmy grozy były rzadkością. Ale pod koniec lat 60. szczególnie telewizja polska zaczęła nadrabiać zaległości. Rozpoczęła emisję cyklu „Niezwykłych opowieści” – ekranizacji klasyki światowej i polskiej nowelistyki horroru. Półgodzinne filmy, autorstwa wybitnych reżyserów, to prawdziwe perełki: dramaturgii, reżyserii, aktorstwa, scenografii, oprawy muzycznej. Dlatego dziś ogląda się je z zachwytem.
Odrębna już kwestia to opisane w „Głowie” policje i służby tajne. Wymyślili je nie romantycy, ale ludzie władzy przerażeni perspektywą władzy tej utraty – w wyniku kolejnej rewolucji. Wizja powtórki wydarzeń Rewolucji Francuskiej i epoki napoleońskiej popychała europejskie elity do działań prewencyjnych: tropiono prawdziwe lub rzekome spiski, a równocześnie starano się roztoczyć pełną kontrolą nad tymi, których najbardziej się obawiano: nad młodzieżą studencką. Także nad profesorami, których podejrzewano o nieprawomyślność. W Polsce do takich uczonych „na indeksie” należał wybitny historyk, Joachim Lelewel. Władze Królestwa Polskiego zabroniły mu wykładów i kontaktu ze studentami. Tajne służby mogły pochwalić się doprowadzeniem do zakazu działalności towarzystwa Iksów, wpływowego grona krytyków zabiegających o wysoki poziom literatury polskiej, a także przyczyniły się do zlikwidowania jesienią 1821 roku masonerii tak w Polsce, jak i Rosji.
Jakkolwiek powieść jest na wskroś warszawska, to znaleźć w niej można również tropy pomorskie.
Joachim Gustaw Schneider, młodzieniec obdarzony wielkimi talentami oraz – na swoje nieszczęście – darem jasnowidzenia, to kluczowa postać mojej powieści. Urodził się i wychował w Gdańsku, a więc na styku dwóch kultur, polskiej i niemieckiej. Nauki pobierał w gdańskim liceum, w którym nauczyciel łaciny był Polakiem – stąd „słowiański akcent” w łacinie mojego bohatera… O ile Joachim to postać fikcyjna, o tyle monety znalezione pod Elblągiem, domniemane talary bite przez Zygmunta Augusta, rzeczywiście pojawiły się w pierwszej połowie XIX wieku na polskim rynku antykwarycznym. Osiągnęły wysokie ceny – stu kilkadziesiąt złotych od sztuki. Niezamożna rodzina żyła za taką kwotę przez cały rok! W powieści starałem się pokazać, że pomimo granic politycznych, dzielących społeczeństwo polskie, tworzyło ono pewną jedność, podobnie jak stanowiło część społeczności europejskiej. Silne więzy łączyło je wówczas nie z Rosją, lecz z Niemcami, w tym Austrią. Szczególna okazała się po 1815 roku i ustaleniu nowych granic przez kongres wiedeński sytuacja Gdańska i Pomorza. Dawna dumna i bogata republika miejska stała się prowincjonalnym miastem pruskim, odciętym od wielkiego handlu i szerokiego świata. Szansą na jego rozwój mogło być właśnie sąsiednie Królestwo Polskie.