Głupia jak koza? Nie, jak koza mądra! O zwierzętach sprytnych, miękkich i uwielbiających człowieka
Do kozy warto się przytulić. To uspokaja i poprawia humor - mówi Jędrzej Jakubowski z Gościńca Banica w Beskidzie Niskim (www.banica.com.pl), hodowca kóz i producent kozich serów.
Każda ma swoje imię?
Oczywiście. Ta na przykład wabi się Środa, bo urodziła się w Wielką Środę. Mam do niej szczególny sentyment, sam wykarmiłem ją butelką. Jej matka umarła tuż po porodzie. Nie wiedziałem w ogóle, że jest w ciąży. Urodziła Środę, myślałem, że na tym koniec. Okazało się, że jest jeszcze jedna koza. A potem: że jeszcze jedna. Nelly, moja suka, bardzo mi pomogła - bo przed świętami mocno spadła tu temperatura - trzeba było szybko osuszyć kózki, żeby się nie przeziębiły. Nelly od razu je wylizywała. Wszystkie trzy chwilę potem zostały sierotami. Zacząłem się zastanawiać, co tu zrobić, bo nie miałem siary - siara jest tym najważniejszym, pierwszym mlekiem. Na szczęście znalazło się w domu trochę zamrożonego płynu. Ta trzecia kózka była najsłabsza i niestety najkrócej żyła. Dwie udało się uratować.
Jak wabi się ta druga?
To był koziołek; chłopakom nie nadaję imion, bo potem mają inny dom - u mnie stado jest babskie. Co roku sprowadzam dla moich dziewczyn innego kawalera, żeby mieć różnorodność genetyczną. Miłek, ojciec tegorocznej młodzieży w liczbie 20 sztuk (dorosłych kóz jest 25), jest jednak tak miły - stąd jego imię - że nie mam sumienia się go pozbywać. Chyba zostanie z nami, ale już nie w roli reproduktora.
Wykastrujesz go?
Nie, będę go pilnował. Spójrz na tę kózkę. To Kruszyna, też ją w tym roku odratowałem; miała anemię, co chwilę upadała, a ja biegałem na pastwisko, żeby ją podnosić. Czasem upadała tam, parę metrów od dawnej studni. Banica to była łemkowska wieś, jeszcze kilkadziesiąt lat temu żyło tu sporo ludzi, lecz po akcji Wisła nie zostało dosłownie nic. Nie ma dnia, żebym nie myślał o tych, którzy tu byli przede mną. Więc jak Kruszyna upadała, zastanawiałem się: czy zbieram ją teraz z miejsca, gdzie kiedyś łemkowska rodzina miała swoją izbę? To niesamowite wrażenie, absolutna magia Beskidu Niskiego. W każdym razie: Kruszynę też udało się uratować. Cieszę się, bo niektórzy weterynarze nie chcą leczyć kóz. Uważają, że to tak tanie zwierzę, że nie ma po co. - Taniej wyjdzie uśpić i kupić nową - przekonują. Nie trafia do mnie ten argument. Nie traktuje się tak krów, psów, koni, to dlaczego inaczej ma być z kozami?
Tym bardziej że kozy nie są wcale tak głupie.
Nie są głupie? To są wyjątkowo mądre zwierzęta! Mówi się: głupia jak koza. Nie wiem, skąd to się wzięło. Chyba tylko z ich sprytu, dzięki którym potrafią udawać głupie. Pamiętasz z dzieciństwa bajkę o kozie? Koza chodziła się paść, po czym wracała do babci i marudziła: ten boczek schudł od niejedzenia, ten od niepicia… I dostawała kolejną porcję. Koza jest cwana, potrafi oszukać.
Koza zrobiła cię kiedyś w barana?
To się dzieje codziennie. Kozy codziennie próbują zdominować swojego pasterza, szczególnie te młodsze, do trzech lat; starsze już wiedzą, że nie ze mną takie numery. Ucieczki to standard - kozom się ubzdura, że chcą na inną łąką, a ty latasz za nimi jak głupi. Stąd pojawiła się Nelly, bo już nie miałem siły biegać. Suka bardzo mi pomaga, jest moją prawą nogą. Albo jak one potrafią żebrać! Poza trawą, uwielbiają suchy chleb, marchewki, jabłka. Mam układ z warzywniakami w Gorlicach: odkładają dla mnie warzywa i owoce, które dla klientów nie wyglądają już na atrakcyjne. A dla kóz, szczególnie zimą, są prawdziwym rarytasem. Taki Pan Warzywko nie wyrzuca dzięki temu żywności - a ja mam za darmo albo za grosze pyszności dla dziewczyn. Kozy potrafią też zdemolować wszystko w każdym pomieszczeniu, w którym się znajdą, łącznie z lampą.
A niektórzy marzą: na emeryturze będę trzymać w ogródku kozę. Lepiej więc nie trzymać?
Zależy, czy komuś zależy na kwiatkach i krzaczkach. Jeśli nie, a ma ogrodzony kawałek ziemi - to dwie kozy są świetnym pomysłem. To kochane zwierzęta; przyjazne, mięciutkie, uwielbiające człowieka. W brytyjskich domach starców świetnie sprawdza się kozoterapia.
Czemu to służy?
Uspokaja, poprawia humor. Zresztą kontakt z każdym zwierzęciem - czy to delfin, czy koń, czy koza - ma działanie terapeutyczne, szczególnie dla ludzi starszych, samotnych, chorych. Zwierzę ma dla ciebie otwarte serce, przytula się, pozwala się dotykać, tarmosić za uchem. Zwierzęta mają w sobie rodzaj empatii i ciepła, których brakuje ludziom. Świetnie wyczuwają nastroje. Czasem zdarza się, że rano, jak idę doić kozy, jestem zdenerwowany, podniosę głos. Kozy od razu mają wtedy wątpliwości, czy wyjść do dojenia. Czasem ktoś przyjeżdża tu i na siłę chce zapoznać się z kozami. Zdarza się, że jednej coś w tym człowieku nie pasuje. Wtedy reszta też ucieka.
Przewodniczka stada musi podjąć tę decyzję?
Niekoniecznie. Natomiast przewodniczka rzeczywiście ma w stadzie decydujący głos. To wcale nie musi być najstarsza, najsilniejsza fizycznie albo największa koza. Liczy się temperament. W tym roku najstarsza koza ustąpiła przewodnictwa na rzecz Manii, zresztą swojej córki, którą odrzuciła po porodzie. Wykarmiłem tę biedną Manię butelką, a teraz ona wszystkim pokazuje, na co ją stać. Choć ma dopiero cztery lata, szefuje dużo starszymi od siebie kozami, najstarsza ma 15 lat. Mania nie jest więc ani najstarsza, ani najpotężniejsza, ani nie ma największych rogów. Ale ma odwagę, żeby przyłożyć porządnie tymi swoimi cienkimi rogami i w ten sposób utrzymać swoją pozycję.
Czy one mają swoje sympatie i antypatie?
O tak, występują różne interakcje; kozy potrafią się zaprzyjaźniać, chronić się wzajemnie albo, przeciwnie, wybrać sobie „kozła ofiarnego”. Dokupiłem kiedyś do stada dwie siostry. Normalnym jest, że na dzień dobry „nowe” dostają łomot i od tego, czy dadzą się całkowicie zdominować, czy nie, będzie zależeć ich późniejsza pozycja w stadzie. Jedna siostra natychmiast ustawiła sobie w miarę silną pozycję w stadzie, ale druga dostawała ciągle łomot. Jej siostra w pewnym momencie, gdy już ugruntowała pozycję, zaczęła jej bronić. Jak w szkole: ładowała w kozy, które ładują w tamtą. I być może uratowała siostrze życie; bo ta bidula była już tak słaba, że nie wiedziałem, co robić. Nie chciałem jej izolować, kozy nienawidzą być izolowane. Nieraz, gdy wieje wiatr i jakaś koza, ustawiona tyłem do stada, nie zauważy, że reszta się przemieszcza, jak nagle ocknie się, że została sama - wpada w lament. Wydaje wtedy takie odgłosy, jakby ktoś ją ze skóry obdzierał.
Jak to zwierzęta stadne.
Kiedyś miałem taką smutną sytuację. Zadzwonili do mnie ludzie spod Biecza i opowiedzieli historię: mają dziecko, które musiało pić mleko kozie, więc kupili to zwierzę. Ale dziecko już może pić normalne mleko, koza stała się problemem, ale oni nie chcieliby jej robić krzywdy - więc czy mogę ją przyjąć do siebie? Zgodziłem się. Ta koza, zresztą przepiękna, z długą sierścią, była chowana w jakiejś obórce, z której nigdy nie wychodziła, w swoim życiu nie widziała trawy, chyba że skoszoną. Po tym, jak przywieźli ją do mnie i ona zobaczyła trawę, zobaczyła łąkę, zobaczyła inne kozy - dostała depresji i umarła.
Ale aż tak refleksyjna by była?
Oczywiście. Ona doznała szoku, bo nagle zobaczyła, że świat jest inaczej skonstruowany, że ona nie jest jedyną kozą.
Skąd się wziął pomysł na produkcję serów z koziego mleka?
Gdy przyjechałem w Beskid Niski pomagać rodzicom w prowadzeniu gościńca, początkowo myślałem o tym, żeby stworzyć tu minizoo: kozy, świnka, krówka, może lamy. Szybko pojawiły się dwie pierwsze kozy, Prima ze swoją córką Białką. A zaraz trzy kolejne. Jak zaczęliśmy je doić, okazało się, że mleka jest tak dużo, że ani my, ani goście nie jesteśmy w stanie go wypić. Zaczęliśmy więc odkładać to mleko i robić z niego najpierw twarożki, a później również inne sery. Uwielbiam eksperymentować, więc szybko zacząłem się bawić produkcją serów: długodojrzewające, cheddary, fety i wiele innych. Oczywiście pewne nazwy, jak „cheddar” czy „feta” są zarezerwowane dla określonego regionu, rodzaju mleka, sposobu produkcji, nazywam więc te sery inaczej, na przykład kozifetka.
Niektórym kozi ser i przetwory z niego śmierdzą.
Gdyby ten ser nie miał swojego charakteru, to byłby tak pospolity, że nie można byłoby się nim tak chwalić. Ale to musi być oczywiście charakter akceptowalny. Gdybym miał podejść do tego: ma śmierdzieć, niech śmierdzi - to nigdy bym gościom takiego sera nie podał. Więc dbam o to, żeby to mleko było pyszne, a wtedy i ser jest rewelacyjny. O ser też trzeba dbać; przemywać go, doglądać i tak dalej, ale bez świetnego mleka i tak nic z tego nie wyjdzie. W dobrym serze wyczuwa się aromat ziół, które rosną na łąkach - dlatego ser z Beskidu Niskiego zawsze będzie inny niż ser z Gór Stołowych.
A co z lamami, krowami i świniami?
Jak wkręciłem się w kozy i sery, to porzuciłem ten pomysł. To kozy stały się naszą wizytówką, wielu gości przyjeżdża do nas po to, aby degustować kozie sery, napić się koziego mleka, żeby dzieciaki pobawiły się z młodymi kozami. A i mnie innych zwierząt nie trzeba. Kozy są najfajniejsze na świecie.