Góra, na którą można łatwo wejść, ale też i umrzeć
Kontynuujemy cykl, w którym opisujemy dzieje tatrzańskich szczytów i ludzi z nimi związanych. Historie wypadków górskich na Czerwonych Wierchach są naprawdę liczne i druzgocące.
Czerwone Wierchy są już białe. I dobrze, bo niektórym źle się kojarzą przez swoją nazwę. Trzeba więc stanowczo zdementować pogłoskę, że zostały tak nazwane na cześć pobytu na nich Włodzimierza Lenina, który w tę część Tatr akurat się nie zapuścił, a przynajmniej nic o tym nie wiadomo. Jak można się dowiedzieć z uczonych pism, pochodzenie nazwy Czerwonych Wierchów jest botaniczne, a odpowiedzialna jest za to roślinka o dziwnej nazwie sit skucina, która ma tę właściwość, że czerwieni się już wczesną jesienią. A właściwie raczej rudzieje, ale Rude Wierchy też kojarzyłyby się chyba niezbyt szczęśliwie.
Zdradliwe pułapki
Szczyty Czerwonych Wierchów może i od góry „nie są strome”, ale poniżej często podcięte pionowymi ścianami, w rejonie Wielkiej Turni dochodzącymi do 350 metrów wysokości. Lepiej więc kierować się wskazaniami zawartymi w znanym przewodniku Józefa Nyki:
„Łatwo dostępne, a urocze krajobrazowo, były Czerwone Wierchy już w połowie XIX w. celem częstych wycieczek szczytowych. Teren jest pozbawiony trudności, ale zdradliwy. W razie mgły lub niepogody łatwo zabłądzić - należy wówczas trzymać się znaków lub głównej grani grzbietu (słupki graniczne) i kierunku wschód - zachód. Schodzenie w bok ze szlaku może grozić nawet śmiercią”.
Pierwszą ofiarą takiego błędu, która znalazła się w kronice TOPR-u z roku 1912, była Aldona Szystowska z Kowna, studentka UJ. Mariusz Zaruski zapisał wtedy: „Dn. 8. VII. dr Ludomir Sawicki, spotkawszy mnie na Krupówkach koło godz. 8 wieczór, oznajmił, że prowadząc naukową wycieczkę słuchaczów Uniwersytetu Jagiellońskiego z Dol. Kościeliskiej przez Przeł. Tomanową i Czerwone Wierchy do Zakopanego, pod szczytem Krzesanicy ok. 50 m po stronie południowej zostawił jedną z uczestniczek, pannę Aldonę Szystowską; gdy zaś w ciągu 15 min. nie połączyła się ona z resztą towarzystwa, zaczęto poszukiwania, które jednak nie dały żadnego rezultatu. Sam tegoż dnia o godz. 10 wieczór odjeżdża z resztą uczestników do Krakowa. Panna Szystowska miała na sobie bluzkę szarą w kratki, spódnica czarna, buty zwykłe miejskie, kapelusz zw. „awiator”, worek turystyczny, zapasów żywności mało, laski nie miała”.
Coś chyba dr Sawicki przekazał nieprecyzyjnie, ale nie ma na to dowodów. Podjęte nazajutrz kilkudniowe poszukiwania nie przyniosły żadnych wyników. Nawet agent z Katowic z psem policyjnym nie natrafił na żaden ślad zaginionej. Na prośbę rodziców starostwo w Nowym Targu wyznaczyło nagrodę 2000 koron za znalezienie dziewczyny żywej, a 500 koron za odkrycie zwłok. I dalej nic.
Dopiero 1 sierpnia kolejna wyprawa TOPR-u, złożona z 12 ludzi pod kierunkiem Zaruskiego, natrafiła na ciało Szystowskiej w przeszukanym już uprzednio kilka razy urwisku Wielkiej Turni. Od tamtej pory minęło ponad 100 lat, a ludzie wędrujący po Czerwonych Wierchach wciąż popełniają te same błędy. Niby każdy powinien zrozumieć, że stoki nawet latem nie są całkiem bezpieczne, zimą stają się kilka razy bardziej zdradliwe. Nie musi to bynajmniej oznaczać, że należałoby je na pół roku zamknąć dla turystów.
Zimowa groza
Wyprawa granią Czerwonych Wierchów w pogodny dzień zimowy może być niezapomnianym przeżyciem. Głosił to już Józef Oppenheim, następca Zaruskiego na stanowisku naczelnika TOPR-u, tak pisząc o Czerwonych Wierchach:
„Jedna z najwspanialszych wysokogórskich dróg narciarskich w okolicach Zakopanego, o przepięknej scenerii krajobrazowej, długim kilku-kilometrowym zjeździe i olśniewającym widoku na Tatry. Wymaga jednak pełnego opanowania techniki zjazdowej, dość dużej wytrzymałości (trwa bowiem około 8-miu godzin), bezwietrznej lub małowietrznej pogody oraz możliwych warunków śnieżnych na grani. Podczas mgły - droga więcej niż niebezpieczna. Szlak narciarski przez Czerwone Wierchy prowadzi cały czas granią, szeregiem kopulastych na ogół szczytów, jednakże silnie podciętych skałkami z obu stron, tak że obsunięcie się z grani Czerwonych Wierchów zagraża życiu. Na samej grani za Ciemniakiem wytyka często zwał głazów i trzeba dobrze z dołu wypatrzeć, co się w danym dniu na Czerwonych Wierchach święci, aby nie trafić na oblodzone partje, przetykane wystającymi kamieniami. Przejście Czerwonych Wierchów zmienia się wtedy w mordęgę”.
Zarówno uroki, jak i grozę tego masywu znał z własnych doświadczeń. Przede wszystkim z akcji ratunkowych. Takich jak ta z początku roku 1933: „W dniu 20 lutego 1933 zdarzył się jednak w Kondratowej (z grani między Suchym Kondrackim a Kopą Kondracką) wypadek z lawiną zakończony śmiercią narciarki ś.p. Kamili Kamenz, lat 28, nauczycielki prywatnego gimnazjum w Krakowie. Ś.p. Kamila Kamenz w towarzystwie słuchaczy Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie Bertolda Oczko, Kurta Lange trawersowała grań Kopy Kondrackiej. Oblodzoną grań góry towarzystwo ominęło, posuwając się znacznie niżej. Pod ś.p. K. Kamenz, która szła druga, osunęła się podcięta śladem nart lawina i zniosła ją na żebra żlebu i na kamienie. Tu odniosła już śmiertelne rany na głowie, wewnętrzne obrażenia i złamała nogę.
Usilne poszukiwania w pierwszym dniu nie dały żadnego rezultatu. Na drugi dzień wyruszyła druga grupa Pogotowia z p. Openheimem (…). W południe natrafił St. Roj sondą na zwłoki: które natychmiast odkopano z głębokości 2 m. Wycieczka zakończona tak tragicznie odbywała się po świeżych opadach śnieżnych. Śnieg, niezwiązany dość silnie ze starem podłożem, osunął się łatwo, porywając ze sobą narciarkę. Mimo ostrzeżeń o groźnych warunkach w górach, turyści, nie respektując ich, opłacają swe lekkomyślność i brawurę życiem”.
Ostrzeżenia z roku 1933 kilkadziesiąt lat później nic nie tracą ze swej aktualności. 15 lutego 1990 roku właśnie na Czerwonych Wierchach rozegrała jedna z największych tatrzańskich tragedii. Jej przyczyną nie była lawina ani upadek z wysokości, tym bardziej szokujące są jej rozmiary. Rankiem pięcioro dwudziestoparolatków z Poznania wyruszyło z Kir z zamiarem przejścia trasy, o której pisał Oppenheim, że jest „przepiękna”. Żadne z nich z tej wycieczki nie wróciło.
17 lutego na przysypane śniegiem zwłoki pierwszego z poznaniaków natrafiono przypadkiem niecałe 500 metrów od schroniska na Kondratowej. On dotarł najdalej, do ocalenia zabrakło niewiele. Trzy dni później odnaleziono kolejnego martwego turystę, a po kolejnych trzech dniach toprowskie psy wytropiły na stokach Małołączniaka ciała trzeciego z mężczyzn i kobiety. Piątego uczestnika fatalnej wyprawy nie znaleziono nigdy.
Niewyjaśnione tajemnice
Tragedię poznańskiej piątki, choć brak świadków tego zdarzenia, wytłumaczyć sobie dość łatwo. Zawiniły nieznajomość Tatr i zwykły brak rozsądku. Turyści ci popełnili błąd już na samym początku, planując trasę zbyt długą jak na krótki zimowy dzień i własne możliwości. Kiedy zaś znaleźli się prawdopodobnie już dobrze po południu na Ciemniaku, popełnili najgorszą w skutkach pomyłkę. Zamiast zawrócić i zdążyć do Kir przed zapadnięciem zmroku, ruszyli dalej granią, być może z zamiarem dotarcia do schroniska na Hali Kondratowej. Nie byli przygotowani na spędzenie nocy w górach, nie mieli odpowiednio ciepłej odzieży ani nawet zapasu jedzenia.
Dlaczego się rozdzielili, można się tylko domyślać. Zapewne zaczęli po kolei słabnąć. Najsilniejszy ruszył po pomoc. Zabrakło niewiele. Przypadki śmierci z wyczerpania są w Tatrach częstsze niż mogłoby się wydawać. Spotyka to także ludzi młodych, zdawałoby się silnych i zaprawionych w trudach. Np. w książce Bolesława Chwaścińskiego „Z dziejów taternictwa” można znaleźć opis trudnych do wyjaśnienia zgonów dwójki tatrzańskich kurierów wojennego podziemia na Czerwonych Wierchach:
„Ada Kopczyńska i Władysław Gosławski wyszli z Zakopanego w marcu 1940 roku. W przeddzień Gosławski poszedł do Dzianisza po zakup koron czechosłowackich, gdzie w czasie noclegu zatruł się czadem. Mimo tego, następnego dnia poszli w góry... Szli [oni] w grupie sześcioosobowej przez Małą Łąkę na Przełęcz pod Kopą Kondracką. Po drodze, gdzieś na Małej Łące, zobaczyli patrol niemiecki, zaczęli iść szybko pod górę, co ich bardzo wyczerpało. Warunki były ciężkie - kopny, świeży śnieg i zimno. Ada Kopczyńska i Gosławski zatrzymali się na Przełęczy, a reszta w rozsypce zbiegła w dół, do Doliny Rozpadliny (po stronie słowackiej). Zatrzymali się przy szałasie na Polanie pod Jaworem. Gdy Kopczyńska z Gosławskim nie nadchodzili, wrócili na górę i znaleźli martwego Gosławskiego i na pół przytomną Kopczyńską. Zaczęli ją znosić, ale kilkanaście metrów niżej zmarła.”
Również jeśli chodzi o tajemnicze zniknięcie na Czerwonych Wierchach piątego z poznaniaków, nie było ono w tym masywie jedyne. M.in. Robert K. Leśniakiewicz na swoim blogu „Projekt Tatry” przypomina przypadek turystki, która w roku 1945 poszła na Kopę Kondracką i zaginęła bez wieści.
W takich razach rodzą się najbardziej fantastyczne hipotezy. A może po prostu wystarczy pamiętać o starych przestrogach Józefa Oppenheima.