Góry to śmiertelna pułapka dla lekkomyślnych
W górach rozpoczął się sezon zimowy, a to oznacza trudny czas dla ratowników. Lekkomyślni turyści już szaleją w Tatrach, ale nie tylko tam.
Ten film może budzić grozę. Tatrzański Park Narodowy opublikował na swoim profilu w portalu Facebook wideo, na którym widać kilkunastu turystów spacerujących po tafli świeżo zamarzniętego Morskiego Oka. Górskie jezioro dopiero co zamarzło, tafla lodowa na jego powierzchni ma zaledwie kilka centymetrów.
„Apelujemy do turystów! Zachowajcie zdrowy rozsądek i dbajcie o własne bezpieczeństwo. Nie wychodźcie na cienki lód, bo jeśli ten pęknie, wpadniecie do lodowatej wody, w której można utonąć lub doznać szoku termicznego” - piszą na Facebooku pracownicy Tatrzańskiego Parku Narodowego.
W ostatni czwartek media informowały, że siedem osób, ubranych tylko w krótkie spodenki i topy, próbowało zdobyć Śnieżkę. „Icemani”, bo tak siebie nazywają, chcieli zmierzyć się z zimnem jak Wim Hof, rekordzista świata w znoszeniu zimna - informowało Radio Wrocław. Postanowili więc zdobyć najwyższy szczyt województwa dolnośląskiego - Śnieżkę. Nie zabrali ze sobą żadnych dodatkowych ubrań na wypadek, gdyby coś jednak poszło nie tak. Tymczasem na podejściu pod szczytem dopadła ich hipotermia. Ruszyli po nich ratownicy, potem na plecach znosili ze Śnieżki. „Icemani” planują ponoć kolejną próbę zdobycia Śnieżki na 8 grudnia. Tym razem będą wędrować w samej bieliźnie. Chcą zebrać pieniądze na jakiś szczytny cel.
W górach zaczyna się sezon zimowy, najtrudniejszy dla ratowników górskich, chociaż w lecie też nie próżnowali.
W lipcu ratownicy Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego przeprowadzili akcję ratunkową pod Giewontem, warunki określili jako „ekstremalnie niekorzystne”. Jedna z turystek zgłosiła do centrali TOPR-u kontuzję nogi. Chmury uniemożliwiały wykorzystanie śmigłowca. Ratownicy dotarli więc do oczekującej na pomoc kobiety Doliną Małej Łąki. Ze względu na bardzo złe warunki w dolinie turystkę trzeba było ewakuować przez Wyżnią Kondracką Przełęcz do Doliny Kondratowej. Transport zajął pięć godzin.
W maju do centrali TOPR-u dotarło zgłoszenie o upadku turysty w górnej części szczytu Rysy. Na miejsce natychmiast wysłano załogę śmigłowca. Z pokładu zlokalizowano mężczyznę około 200 metrów poniżej tzw. kamienia. Niestety, w wyniku upadku człowiek zmarł.
- Wzrost wypadkowości spowodowany jest coraz większy ruchem turystycznym - powtarzają ratownicy. Nie tylko.
„Niestety, nowoczesność ma drugą, ciemną stronę - psuje ludzi, rozleniwia ich i sprawia, że często nie potrafią realnie ocenić sytuacji, a co za tym idzie, mają nierealne wymagania” - pisze Beata Sabała-Zielińska w swojej nowej książce „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”.
To prawda, świat idzie naprzód, także w ratownictwie. Czasy telefonów na korbkę w schroniskach górskich i awaryjnych radzieckich UAZ-ów, którymi jeździł GOPR czy TOPR, już się na szczęście definitywnie skończyły. Dziś mamy błyskawiczną formę powiadamiania o wypadkach za pomocą telefonów komórkowych, które ma w kieszeni każdy turysta, a polskie ratownictwo górskie jest obecnie jedną z najlepiej wyszkolonych i wyposażonych służb specjalistycznych na świecie. Dysponuje skuterami śnieżnymi, quadami, nowoczesnymi samochodami terenowymi 4x4 i śmigłowcem. Górscy ratownicy ochotnicy stanowią 90 procent składu kadrowego GOPR i TOPR, 10 procent to ratownicy zawodowi. Fachowcy, świetnie wyszkoleni. Nie mają najlepszego zdania o ludziach, którzy chodzą po górach.
„W dawnych czasach turysta, który nie przygotował się do wycieczki górskiej, ponosił tego konsekwencje. (...) Teraz jeszcze się dobrze nie ściemni, a turyści już wyjmują komóreczki i dawaj dzwonić do TOPR-u z prośbą o ratunek, przy czym ratunek ma polegać na oświetleniu im drogi. „I to są sytuacje, w których my dostajemy szału - przyznają ratownicy - bo to jest dokładnie tak, jakby ktoś, komu uciekł w nocy autobus, zadzwonił na pogotowie ratunkowe z żądaniem odstawienia go do domu z racji tego, że jest ciemno, zimno i żona się niepokoi” - pisze Beata Sabała-Zielińska. I dalej cytuje ratowników TOPR-u, którzy podzielili turystów na grupy. Ich nazwy mówią same za siebie: roszczeniowy żółtodziób, profesjonalny leń, meteorolog telefoniczny, przemądrzały gap.
Mimo to, jeśli tylko ktoś potrzebuje pomocy, ratownicy ruszają po niego w góry. Nawet jeśli trafili właśnie na „roszczeniowego żółtodzioba”.
Kiedyś zapytałam Piotra van der Coghena, dlaczego góry i ratowanie ludzi, odpowiedział tak: - To proste. Jestem rodowitym góralem i jak każdy chyba góral kocham góry, a jak jestem daleko od nich, to tęsknię. Jeśli zaś chodzi o ratownictwo, to myślę, że na moim życiu zaważył pewien epizod z dziecięcych czasów. Pewnego późnego wieczoru, gdy nasz drewniany dom w górach uginał się pod wściekłym naporem wichury, szyby okien zaklejała śnieżyca, a dzieci spały, usłyszeliśmy z moim rodzeństwem, w naszym ciemnym pokoju, jakiś gwar w kuchni. Gdy trzasnęły drzwi za wychodzącymi, zapytaliśmy mamy, co to było. Ona odpowiedziała, że panowie przyszli po ojca, bo ktoś złamał nogę w górach i trzeba mu iść na ratunek. Gdy chuchając w szyby, wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy w mroku oddalające się w zamieci pochodnie i niosące je zakapturzone postacie targane wichurą. Ja, kilkuletni brzdąc, pomyślałem sobie wtedy, z podziwem, że ci panowie są tak niesamowicie dzielni jak rycerze, którzy walczą w bajkach ze smokami. I tak mi zostało. Przez wiele lat przyszło mi walczyć ze „smokami”, którymi w górach są: cierpienie i strach, będące udziałem każdego człowieka, którego tam spotkał wypadek…
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień