Góry uczą nas wszystkich pokory. Bądźmy uważni na szlaku
Lawiny schodzą ze szczytów nie tylko wiosną, ale także teraz, zimą. I to nie jest jedyne niebezpieczeństwo, jakie czeka nas na górskim szlaku. Pamiętajmy o tym, ruszając na w góry. Zachowajmy zdrowy rozsądek i mierzmy siły na zamiary. Góry, zwłaszcza zimą, nie wybaczają lekkomyślnych zachowań. Zarówno na szlaku, jak i na - teoretycznie bardzo bezpiecznym - stoku narciarskim
Tego typu newsy, niestety tragiczne, pojawiają się właściwie co roku: w ostatnią niedzielę wieczorem na Lodospady Grosza w Dolinie Staroleśnej w słowackich Tatrach zeszła lawina, porywając trzech polskich wspinaczy. Słowackich ratowników wezwał na pomoc telefonicznie jeden ze wspinaczy. On też został porwany przez lawinę, ale zdołał się uwolnić spod śniegu. Nie mógł jednak odnaleźć kolegów. Lawina śnieżna zeszła pomiędzy pierwszym a drugim Lodospadem Grosza.
„Ratownicy dotarli na miejsce zejścia lawiny przy pomocy skuterów śnieżnych i natychmiast rozpoczęli przeszukiwanie miejsca zejścia lawiny. Przy pomocy wykrywacza lawin udało się zlokalizować obu zaginionych wspinaczy, następnie ich odkopano, ale niestety już nie żyli” - przekazali słowaccy ratownicy HZS.
Pomogli ocalałemu Polakowi zejść do Starego Smokowca. Ciała wspinaczy przetransportowano na dół.
W Tatrach obowiązuje obecnie 3 stopień zagrożenia lawinowego. Co to właściwie oznacza? Jak czytamy na stronach TOPR-u: „Pokrywa śnieżna na wielu stromych stokach jest związana umiarkowanie bądź słabo. Wyzwolenie lawiny jest możliwe nawet przy małym obciążeniu dodatkowym, w szczególności na stromych stokach wskazanych w komunikacie lawinowym. W pewnych sytuacjach duże, a w nielicznych przypadkach także bardzo duże lawiny mogą schodzić samoistnie. Warunki w znacznej mierze niekorzystne. Poruszanie się wymaga bardzo dużego doświadczenia i umiejętności oraz posiadania bardzo dużej zdolności do oceny lokalnego zagrożenia lawinowego. Należy unikać stromych stoków, szczególnie wskazanych w komunikacie lawinowym jako niekorzystnych pod względem wystawy lub wysokości. Konieczne jest zachowanie elementarnych środków bezpieczeństwa”.
Ten komunikat należy traktować niezwykle poważnie. Tym bardziej że trwają zimowe ferie, w górach nie brakuje turystów, a styczeń i luty, to czas schodzących lawin, staczają się ze szczytów nie tylko wiosną. Przypomnijmy: w sobotę, 29 stycznia 2022 roku lawina przysypała narciarza w rejonie Kasprowego Wierchu. Na pomoc zasypanemu wyruszyli ratownicy dyżurujący właśnie na Kasprowym Wierchu oraz w Dolinie Gąsienicowej. Z Zakopanego wystartował śmigłowiec policyjny, który zastępuje maszynę TOPR. Mimo szybkiej akcji poszkodowany zmarł po przetransportowaniu do szpitala. Niemal w tym samym czasie ratownicy zostali wezwani do Doliny Pięciu Stawów, gdzie lawina śnieżna schodząc ze zboczy Kosturów, porwała dwie osoby. Jeden z poszkodowanych zdołał sam się uwolnić spod śniegu. Drugą osobę lawina porwała aż do wód Czarnego Stawu Polskiego. Ratownikom nie udało się jej uratować.
Lawiny śnieżne to, najkrócej mówiąc, gwałtowna utrata stabilności i przemieszczanie się: spadanie, staczanie lub ześlizgiwanie się ze stoku górskiego mas śniegu, lodu, gruntu, materiału skalnego, bądź ich mieszaniny. Lawiny schodzą bez ostrzeżenia, ale ich powstawanie zależy głównie od trzech grup czynników: warunków terenowych, śniegowych i atmosferycznych. Powstają najczęściej wtedy, gdy różnica między temperaturą powietrza a temperaturą na ziemi jest bardzo wysoka. To rozpuszcza kryształy w śniegu i powoduje, że płatki śniegu rozpływają się w niestabilną masę.
Jedną z największych akcji ratowniczych związanych z zejściem lawiny była ta w Białym Jarze 20 marca 1968 roku. Dwadzieścia cztery osoby idące dnem Białego Jaru w Karkonoszach porwały schodzące masy śniegu. Pięć osób lawina odrzuciła w bok, udało się je uratować, pozostałych dziewiętnastu turystów, w tym Rosjan, obywateli NRD i Polaków zabrała ze sobą. Akcja ratownicza prowadzona była przez polski GOPR, czeskich ratowników i ochotników: studentów, mieszkańców Karkonoszy - brało w niej udział łącznie 1100 osób. Ostatnie ciała ofiar znaleziono dopiero w kwietniu.
Kilka dni temu minęło dokładnie 20 lat od dnia, kiedy śląscy licealiści pod opieką nauczyciela wybrali się na Rysy. To była wycieczka z Uczniowskiego Klubu Sportowego „Pion”, który działał przy I Liceum Ogólnokształcącym w Tychach. Trzynaścioro osób, w tym dwoje dorosłych opiekunów, mimo obowiązującego wówczas drugiego stopnia zagrożenia lawinowego, podjęło ryzyko wejścia na największy w Polsce szczyt liczący 2503 m n.p.m.
Uczestnicy wyprawy dotarli do Zakopanego w niedzielę, 26 stycznia 2003 roku. Wieczorem dołączył do nich Michał Kasperczyk, obecny radny miasta Tychy, wtedy - licealista „Kruczka”.
- Przed snem mieliśmy odprawę, w czasie której uczyliśmy się, jak korzystać ze sprzętu, jak się zachować podczas lawiny. Wiedzieliśmy wszystko. Byliśmy dobrze przygotowani - wspomina.
Rano - wyjście.
- Pogoda była piękna. Na szczycie posadziliśmy naszego klasowego misia z czekanem, porobiliśmy zdjęcia i w dół. Po powrocie opowiadaliśmy reszcie grupy, jak było pięknie, niejako zaostrzając im apetyt - opowiada Michał Kasperczyk.
On sam też chciał powtórzyć wspinaczkę i następnego dnia rano był gotowy do wyjścia.
- Pogoda była nieco gorsza niż poprzedniego dnia, nauczyciel poszedł do TOPR-owców, żeby zapytać, czy można wyjść w góry, ale nie usłyszał zakazu. Mnie natomiast powiedział, że jeśli mógłbym zostać w schronisku, to mój sprzęt wzięłaby Justyna Narloch. Nie pamiętam, o jaki element chodziło, ale staraliśmy się pożyczać sobie rzeczy lepszej jakości, żeby szło nam się jak najlepiej i najbezpieczniej - wspomina.
Część grupy poszła na szczyt. Około godz.10.00 ci, którzy zaliczyli Rysy poprzedniego dnia, postanowili wyjść jej naprzeciw.
- Dotarłszy do Czarnego Stawu, usiedliśmy na lodzie i popatrzyliśmy w górę. Zobaczyliśmy ich. Wyglądali jak maleńkie czarne kropki na wielkim białym tle. Dostałem SMS-a, że w Tychach testowany jest nowy autobus. Przeczytałem go kolegom. Nagle czarne punkciki w górze zniknęły, a chwilę potem poczuliśmy drżenie ziemi. „Lawina!”, wrzasnął opiekun i kazał nam wracać do schroniska. Biegliśmy co sił w nogach, potykając się o krzewy, skałki. W pewnym momencie usłyszeliśmy huk. Lawina uderzyła w lód Czarnego Stawu, a na nas posypał się śnieżny pył. Kiedy dobiegliśmy do schroniska, wszędzie stały już wozy transmisyjne, dziennikarze zasypali nas pytaniami. Uciekliśmy do pokoju i staraliśmy się stamtąd nie wychodzić, czekając na powrót nauczyciela - wspomina Michał Kasperczyk.
Jeszcze tego samego dnia wydobyto spod śniegu ciało 22-letniego Łukasza Matyśkiewicza. Do szpitala przetransportowano nieprzytomnego Przemka Kwietnia, który zmarł dwa i pół miesiąca później. W maju ratownicy zaczęli wydobywać ciała kolejnych ofiar tej tragedii. 13 maja 2003 roku wydobyto ciało Szymona Lenartowicza, 5 czerwca - Artura Rygulskiego, 7 czerwca - Ewy Pacanowskiej i Andrzeja Matyśkiewicza, 8 czerwca Tomasza Zbiegienia (drugi opiekun), 17 czerwca Justyny Narloch. 21 czerwca odbył się ostatni pogrzeb.
W Tatrach zginęło ośmioro uczestników wyprawy: sześcioro licealistów, starszy brat jednego z nich i jeden z opiekunów. Ich nazwiska wypisano na tablicy pamiątkowej, która w pierwszą rocznicę tragedii zawisła na ścianie liceum. „Daj nam wiarę w mrok i świt/ daj hart tatrzańskich skał” - głosi napis.
Nauczyciel, który zorganizował wyprawę w Tatry, nigdy nie wrócił do pracy w szkole. Sąd uznał go winnym sprowadzenia niebezpieczeństwa utraty zdrowia i życia wielu osób i skazał na dwa lata więzienia w zawieszeniu na cztery lata. W 2010 roku powstał film fabularny „Cisza”, opowiadający o tragedii tyskich licealistów.
Po tragicznym zdarzeniu, ratownicy Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego ocenili, że lawina najprawdopodobniej została wyzwolona przez samych licealistów, podczas ich wejścia na szczyt Rysów.
Bo też, niestety, tragediom w górach najczęściej winni jesteśmy my sami i nie chodzi tylko i wyłącznie o wyzwalanie lawin. Górscy ratownicy szybko wyliczają nasze grzechy.
Grzech pierwszy: Ludzie ruszają w góry i nie sprawdzają prognozy pogody. Patrzą w niebo, świeci słońce, więc ubierają buty i ruszają przed siebie.
Grzech drugi: Turyści są nieodpowiednio ubrani. Wchodzenie na szlaki w klapkach czy butach na obcasach, to skrajne przypadki, chociaż takie też się zdarzają. Tymczasem do górskiej wycieczki w zimie trzeba naprawdę dobrze się przygotować
Grzech trzeci: Brak racjonalnego myślenia.
„Niestety, nowoczesność ma drugą, ciemną stronę - psuje ludzi, rozleniwia ich i sprawia, że często nie potrafią realnie ocenić sytuacji, a co za tym idzie, mają nierealne wymagania” - pisze Beata Sabała-Zielińska w swojej nowej książce „TOPR. Żeby inni mogli przeżyć”.
Świat idzie na przód. Czasy telefonów na korbkę w schroniskach górskich i awaryjnych radzieckich UAZ-ów, którymi jeździł GOPR już się na szczęście definitywnie skończyły. Dziś mamy błyskawiczną formę powiadamiania o wypadkach za pomocą telefonów komórkowych, które ma w kieszeni każdy turysta, a polskie ratownictwo górskie jest obecnie jedną z najlepiej wyszkolonych i wyposażonych służb specjalistycznych na świecie. Dysponuje skuterami śnieżnymi, quadami, nowoczesnymi samochodami terenowymi 4x4 i śmigłowcem. Górscy ratownicy-ochotnicy stanowiący 90 procent składu kadrowego GOPR i TOPR, 10 procent to ratownicy zawodowi. Nie mają najlepszego zdania o ludziach, którzy chodzą po górach.
„W dawnych czasach turysta, który nie przygotował się do wycieczki górskiej, ponosił tego konsekwencje. (...) Teraz jeszcze się dobrze nie ściemni, a turyści już wyjmują komóreczki i dawaj dzwonić do TOPR-u z prośbą o ratunek, przy czym ratunek ma polegać na oświetleniu im drogi. „I to są sytuacje, w których my dostajemy szału - przyznają ratownicy - bo to jest dokładnie tak, jakby ktoś, komu uciekł w nocy autobus, zadzwonił na pogotowie ratunkowe z żądaniem odstawienia go do domu z racji tego, że jest ciemno, zimno i żona się niepokoi”” - pisze Beata Sobala-Zielińska. I dalej cytuje ratowników TOPR-u, którzy podzielili turystów na grupy. Ich nazwy mówią same za siebie: roszczeniowy żółtodziób, profesjonalny leń, meteorolodzy telefoniczni, przemądrzali gapie.
Mimo to, nie mają wątpliwości - jeśli tylko ktoś potrzebuje pomocy, ruszają.
Tak było w nocy z 30 na 31 grudnia 2016 roku, kiedy przez trzynaście godzin, na wysokości 2100 metrów, przy kilkunastostopniowym mrozie dwudziestu trzech ratowników próbowało pomóc turyście ze Śląska, który wisiał nieprzytomny na linie nad przepaścią.
Około godz. 17.30 do centrali TOPR dotarło zgłoszenie. Telefonował jeden z trójki mężczyzn, którzy schodzili z rejonu Przełęczy pod Chłopkiem.
Wszyscy spadli na stronę kotła Kazalnicy. Mężczyźni byli związani liną. Gdy jeden z nich się poślizgnął, pociągnął za sobą pozostałych. Nie polecieli w przepaść, ale zatrzymali się na małym wystającym kamieniu. Jeden z turystów zawisł na linie, która o niego zahaczyła. Trzymało ją dwóch pozostałych mężczyzn.
Na miejsce natychmiast ruszyło dwóch ratowników ze schroniska w Morskim Oku. Z kolei z centrali TOPR w Zakopanem wyjechały dwa samochody z kolejnymi piętnastoma ratownikami. Ratownicy z Morskiego Oka jako pierwsi dotarli do poszkodowanych. Pomogli oswobodzić się dwóm turystom z lin i przejęli ciężar zawieszonego wędrowca. W międzyczasie dotarła do nich 15-osobowa grupa ratowników. Dwóch turystów, którzy zostali oswobodzeni z lin, zeszło do schroniska w Morskim Oku. Z kolei do wiszącego turysty dotarli ratownicy medyczni TOPR-u. Poruszał się, ale był nieprzytomny. Mimo wielogodzinnej akcji ratowniczej, nie udało się go uratować.
Kiedyś zapytałam Piotra van der Coghen, twórcę i pierwszego naczelnika Grupy Jurajskiej GOPR, dlaczego góry i ratowanie ludzi, odpowiedział tak: - To proste. Jestem rodowitym góralem i jak każdy chyba góral, kocham góry, a jak jestem daleko od nich to tęsknię. Jeśli zaś chodzi o ratownictwo, to myślę, że na moim życiu zaważył pewien epizod z dziecięcych czasów. Pewnego późnego wieczoru, gdy nasz drewniany dom w górach uginał się pod wściekłym naporem wichury, szyby okien zaklejała śnieżyca, a dzieci spały, usłyszeliśmy z moim rodzeństwem, w naszym ciemnym pokoju, jakiś gwar w kuchni. Gdy trzasnęły drzwi za wychodzącymi, zapytaliśmy mamy, co to było. Ona odpowiedziała, że panowie przyszli po ojca, bo ktoś złamał nogę w górach i trzeba mu iść na ratunek. Gdy chuchając w szybki, wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy w mroku oddalające się w zamieci pochodnie i niosące je zakapturzone postacie targane wichurą. Ja, kilkuletni brzdąc, pomyślałem sobie wtedy, z podziwem, że ci panowie są tak niesamowicie dzielni jak rycerze, którzy walczą w bajkach ze smokami. I tak mi zostało. Przez wiele lat przyszło mi walczyć ze „smokami”, którymi w górach są: cierpienie i strach, będące udziałem każdego człowieka, którego tam spotkał wypadek…
Choć coraz częściej trzeba wychodzić w góry i ratować ludzi, Piotr van der Coghen tłumaczył, że paradoksalnie wypadki w górach zdarzają się dość rzadko, więc górski dyżur ratowniczy, to tak naprawdę dość nudne i długotrwałe oczekiwanie w gotowości. Dopiero, gdy dojdzie do wypadku sytuacja wymaga zmobilizowania maksymalnych sił. Oczywiście ratownicy podczas dyżuru latem czy zimą mogą wyjść na patrol, ale niezbyt daleko i niezbyt forsownie, bo przecież mają być gotowi do akcji.
Służba górska w jednostkach ratownictwa górskiego w Polsce od Karkonoszy po Bieszczady jest dość różnie zorganizowana. Są centrale oddziałów terenowych GOPR i TOPR, w których kilkuosobowy zespół dyżurny przebywa w obiekcie przez całą dobę i jest gotów zareagować na wezwanie bardzo szybko, ale są też Centralne Stacje Ratunkowe, w których prowadzony jest jedynie całodobowy dyżur przez jednego ratownika, który, gdy przyjdzie zgłoszenie wypadku bądź zaginięcia, dzwoni po innych ratowników.
Numer telefonu alarmowego do GOPR i TOPR (601-100-300) jest powszechnie znany, więc osobami najczęściej zawiadamiającymi o wypadku są turyści bądź narciarze - świadkowie nieszczęśliwego zdarzenia w górach. Pewnym novum jest wprowadzona do użycia w telefonach komórkowych aplikacja RATUNEK, która w razie wypadku bądź zaginięcia znacznie ułatwia ratownikom zlokalizowanie poszkodowanego w terenie górskim.
- Zawsze, zanim ruszymy w góry sprawdźmy prognozę pogody. Także tę dzień do tyłu, żeby wiedzieć na przykład, czy świeży śnieg nie przykrył warstwy lodu. Kolejna rzecz: przygotujmy się kondycyjnie. Zimowa turystyka górska może być fajna, intymna, ale pamiętajmy, że trasę, którą w lecie pokonujemy w trzy godziny, w zimie, jeśli spadnie pół metra śniegu, pokonamy w dwanaście godzin. Nie stawiajmy sobie zbyt ambitnych celów - tłumaczył mi swego czasu Sławomir Czubak, naczelnik grupy karkonoskiej GOPR. I bardzo ważna rzecz: wyposażenie. Zimą bardzo łatwo wpaść w hipotermię, wychłodzić organizm, więc w plecaku warto mieć zapasową czapkę, rękawiczki, jakąś chustę. Trzeba ubierać się na cebulkę. Mieć przy sobie mapę i naładowany telefon komórkowy z wgraną aplikacją RATUNEK. Warto wziąć latarkę czołową, termos z ciepłą herbatą, jakąś czekoladę albo suszone owoce. Apteczkę. Jeśli jest twardo, trzeba wyposażyć się w raki albo raczki.
- Ludzie muszą zdawać sobie sprawę, że w pewnych sytuacjach, przy takich, a nie innych warunkach pogodowych ratownicy mogą do nich iść nawet przez parę godzin - tłumaczył Sławomir Czubak.
Bo lawiny, to nie jedyne niebezpieczeństwo, jakie czeka na nas w górach. Możemy zgubić się na szlaku, możemy skręcić nogę albo doznać innej kontuzji. Więc zanim ruszymy w góry sprawdźmy prognozę pogody, weźmy do plecaka wszystko, co trzeba. Wgrajmy do telefonu aplikację RATUNEK. Nie szarżujmy - zimą chodzi się po górach znacznie trudniej niż latem. Szybko zapada zmrok, łatwo o wychłodzenie organizmu. Jeśli będzie taka potrzeba, ratownicy na pewno ruszą nam na ratunek, musimy tylko dotrwać do momentu, kiedy do nas dotrą. Nie zapomnijmy powiedzieć im wtedy „dziękuję” - ratują życie ludziom, narażając przy tym swoje własne.
Współpraca Jolanta Pierończyk