Gorzko-słodki smak epidemii koronawirusa, czyli jak seniorzy poszarpali się o obiad
Starszym opolanom dokucza samotność, dlatego - dla zabicia czasu - niektórzy są gotowi nawet porozmawiać z naciągaczem, oferującym im lek, którego nie ma. Choć doskonale wiedzą, że to oszust. Koronawirus sprawił też, że w ludziach obudziły się uśpione wcześniej, dzikie instynkty. Rozmowa z Małgorzatą Kozak, wicedyrektorem Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Opolu.
Od ponad 30 lat pracuje pani w pomocy społecznej, ale z kryzysem wywołanym pandemią mierzy się pani po raz pierwszy…
To prawda, choć powódź tysiąclecia z 1997 roku była dla nas równie trudnym doświadczeniem. Wtedy wszystko opierało się na pospolitym ruszeniu, bo nie mieliśmy przecież doświadczeń jak działać w takiej sytuacji. Za drugim razem było już łatwiej, bo mieliśmy odpowiednie procedury, działały ośrodki interwencji kryzysowej. No i wiedzieliśmy też jak zachowują się ludzie w takiej sytuacji.
A jak się zachowują?
Tamto lato zmieniło życie wielu rodzin. Tragiczne wspomnienia niektórym będą z towarzyszyć do końca życia, bo przecież wtedy zginęli ludzie. Na początku opolanie byli wystraszeni i działali bardzo irracjonalnie. Ale ujawnili się też tacy, którzy próbowali załatwiać swoje interesy. Pomoc płynęła z całej Polski i z krajów zachodnich. W dawnym Okrąglaku (dziś Stegu Arena - przyp. red.) - jako ośrodek pomocy społecznej - prowadziliśmy magazyn mebli, do którego przychodziły nowe meble z kraju i z zagranicy. Rozdawaliśmy je ludziom, którym woda zabrała wszystko i nie mieli nawet gdzie spać. Początkowo robiliśmy to spontanicznie, bez specjalnej biurokracji, bo przecież liczył się czas. Ufaliśmy ludziom i do głowy nam nie przyszło, że ktoś zechce to wykorzystać. Czerwona lampka zapaliła nam się, gdy ta sama rodzina przyszła trzeci raz po łóżko do sypialni…
Domyślam się, że postanowili na tych darmowych meblach zrobić biznes…
Tak podejrzewaliśmy. Tych ludzi zgubiło to, że oni przed powodzią korzystali z naszej pomocy, więc nie byli dla nas anonimowi. Tam przewijały się tłumy, łatwo było stracić rachubę, ale w końcu ktoś skojarzył, że oni przychodzą trzeci raz po to łóżko. Później wprowadziliśmy kartę pomocy i to ukróciło takie zachowania.
Fala powodziowa przeszła i zostawiła spustoszenia widoczne gołym okiem. Teraz sytuacja jest trochę inna. Tu wróg jest niewidoczny.
Dlatego powodzi ludzie się bali. Niektórym zresztą zostały traumy na całe życie. Pamiętam panią z Zaodrza, która widziała jak jej mąż wraca do domu. Na jej oczach fala go zabrała. Koronawirusa nie widzimy, dlatego wielu ludzi bagatelizuje zagrożenie. Są też sytuacje, które wprawiają nas w zdumienie. Tyle się mówi, że dla seniorów wirus może być śmiertelnie niebezpieczny, więc powinni zostać w domach. Pracownicy socjalni z wolontariuszami dwoją się i troją, żeby oni faktycznie nie musieli wychodzić i ryzykować. A tymczasem, między godz. 10 a 12, czyli w czasie gdy sklepy i punkty usługowe obsługują tylko osoby starsze, oni ruszają w miasto! (1 kwietnia wszedł w życie przepis, że w wyznaczonych godzinach kupować mogą jedynie osoby powyżej 65 roku życia). Przecież wirus nie robi sobie w tym czasie wolnego i jest tak samo groźny.
Nie wszyscy mają na miejscu bliskich albo uczynnych sąsiadów, którzy zrobią im zaopatrzenie. Może dlatego wychodzą?
Niekoniecznie. Czasami nie mogę wytrzymać, gdy widzę taką niefrasobliwość. Zaczepiłam raz panią z naręczem kwiatów, żeby zapytać, jakie to pilne sprawy załatwia. A ona na to, że idzie groby na cmentarzu posprzątać. Inna seniorka wybrała się przez pół miasta na zakupy do marketu budowlanego, bo pogoda taka ładna, a jej się bratki na balkonie zamarzyły. Ręce mi opadają, bo przy takim podejściu nasze działania nie mają sensu. W Opolu osoby starsze raz w tygodniu dostają darmowe paczki żywnościowe, z których mogą przez cały tydzień ugotować posiłki. Oferujemy taką pomoc nie z powodu biedy, ale z powodu epidemii, żeby nie musieli wychodzić na zakupy. Tymczasem wielu seniorów traktuje te dedykowane im godziny handlowe jako pretekst, by wyrwać się z domu. Wtedy nasza pomoc nie ma sensu, bo przecież oni na tych zakupach mogą się zakazić. Wśród pracowników mamy osoby, które przeszły leczenie onkologiczne, kobiety w ciąży… Mogliby zostać w domach i się nie narażać. Ale oni idą, by pomóc tym, dla których wirus może być najgroźniejszy. Niefrasobliwość odbiera chęć do działania.
Dla samotnych taka runda po sklepach i przed epidemią była pewnie formą rozrywki…
Oczywiście. Doskonale było to też widać w przychodniach. Seniorzy przychodzili tu regularnie, głównie dlatego, że mogli pobyć wśród ludzi, porozmawiać. Oni nigdy nie narzekali, że trzeba czekać dwie godziny na swoją kolej. Epidemia im to zabrała. Ostatnio skontaktowała się ze mną starsza pani, której rzekoma przedstawicielka farmaceutyczna oferowała lek przeciwko koronawirusowi. Seniorka doskonale wiedziała, że takiego lekarstwa nie ma, więc zorientowała się, że dzwoni do niej oszustka. Relacjonując mi tę rozmowę podała tyle detali, że zapytałam ją w końcu, dlaczego od razu nie odłożyła słuchawki, skoro wiedziała, że ktoś próbuje ją naciągnąć. A pani mi na to: „To był jedyny telefon do mnie tego dnia. Ja wiedziałam, że nie wpuszczę tej kobiety do domu, ale tak nam się miło rozmawiało”.
Czego nowego dowiedziała się pani o ludziach w czasie epidemii?
Codziennie odkrywam nowy świat, świat jakiego dotąd nie znałam. Ostatnio nasz pracownik z wolontariuszami rozwozili seniorom maseczki ochronne. Podjeżdżają wysłużonym autem pod piękny, wielorodzinny dom. Na podjeździe stoją dwa luksusowe samochody. Z domu wychodzi młody mężczyzna. Po krótkiej rozmowie okazało się, że to on zgłaszał nam, że takie darmowe maseczki są potrzebne jego mamie. Zabrał je i zniknął nie mówiąc nawet dziękuję. Oczywiście sytuacja materialna nie ma tu znaczenia, bo maseczki zawozimy ludziom starszym, a nie biednym, ale było to dla nas dziwne doświadczenie, bo przecież ten człowiek szybciej kupiłby te maseczki w aptece. A jednak wolał poczekać na nas i zaoszczędzić 20 złotych.
Z gorącymi posiłkami też macie trzy światy…
Założenie było takie, że osoby, które do tej pory radziły sobie bez pomocy, dostają od nas zakupy żywnościowe na cały tydzień i gotują sobie same (w kwietniu w Opolu ma zostać rozdanych ponad 2,5 tys. takich paczek - przyp. red.). Tym, którzy nie są w stanie sami gotować, dowozimy codziennie gorące posiłki (każdego dnia w stolicy regionu dostaje je 500 osób). Wiadomość rozeszła się po mieście lotem błyskawicy i nagle okazało się, że mnóstwo osób dopadła tajemnicza niemoc i teraz już nie są wstanie sobie gotować, bo chcą, abyśmy dowieźli im gotowy obiad. W kamienicy, w której mieszka sporo seniorów, była też nieprzyjemna sytuacja. Firma cateringowa, dostarczająca posiłki, chciała ułatwić sobie pracę. Wspólnie z wolontariuszami wnieśli obiady na piętro i poszli po kolejne. Kiedy wrócili, posiłków praktycznie już nie było. Seniorzy wydzierali sobie na korytarzu ostatnie porcje. Proszę mnie nie pytać, po co to robili. Nigdy dla nikogo jedzenia nie zabrakło, więc to nie miało sensu… Albo inny obrazek. Wolontariusz, jak co dzień, zawiózł opolance ciepły posiłek. Starsza pani odebrała go i jeszcze w drzwiach oddała synowi w sile wieku, żeby zjadł ciepły. A sama poszła na zakupy, zostawiając na progu zdumionego wolontariusza.
Domyślam się, że takie sceny podcinają skrzydła. I wam i wolontariuszom.
Założenie było takie, że nasza pomoc trafia do osób samotnych. Jeśli ktoś ma w mieście dzieci czy wnuki, to powinien zostać zaopatrzony przez członków swojej rodziny. Dzieci, nawet mieszkając ze starszymi rodzicami, potrafią dzwonić do nas z pretensjami, że nie dowozimy im obiadu. Przeprowadzamy zawsze wywiad telefoniczny i często okazuje się, że taki syn lub córka jest przez cały dzień w domu, bo - jak wiele osób teraz - pracuje zdalnie. Ale nie ma czasu gotować mamie, więc oczekuje, że weźmiemy to na siebie. Posiłki są jednodaniowe. Któregoś razu zawieźliśmy fasolkę po bretońsku. Krótko po tym dostaliśmy telefon, o której będzie drugie danie. Innym razem ktoś miał pretensje, że drugi tydzień pod rząd dostał w paczce taką samą wędlinę albo ten sam rodzaj żółtego sera. Były też uwagi, że znowu daliśmy te same owoce, a przecież wybór na rynku jest znacznie większy. Przykro o tym mówić, ale ludzie są bardzo roszczeniowi. Podczas powodzi nie widziałam tego.
Dlaczego? Społeczeństwo się zmieniło? Staliśmy się bardziej egoistyczni i nie widzimy już nic poza czubkiem własnego nosa?
Epidemia to sprawdzian dla całego społeczeństwa. Dostajemy bardzo dużo telefonów od osób, które nie mają jakichś konkretnych potrzeb, ale chcą po prostu wiedzieć, co możemy im dać za darmo, pytają wręcz „co im się należy”. Nie jesteśmy w stanie zaopatrzyć całego miasta. Dlatego apeluję do czytelników: jeśli macie dziadków czy starszych rodziców to nie dzwońcie do opieki społecznej, ale zadzwońcie bezpośrednio do nich i sami zapytajcie, czego im potrzeba. Czasami ludzie mają pretensje, że nie mogą się do nas dodzwonić. Nie dlatego, że pijemy kawę i nie odbieramy, ale dlatego, że w ostatnich tygodniach telefony u nas praktycznie nie milkną. Dziwi nas to, że ktoś woli stracić pół dnia, wisząc na słuchawce, bo przecież gdyby tylko chciał - te drobne sprawy dla swoich bliskich mógłby załatwić od ręki. Nigdy nie odmawiamy ludziom w potrzebie, ale trzeba pamiętać, że ta pomoc jest finansowana z budżetu miasta, a więc z naszych wspólnych pieniędzy. To ogromne kwoty, dlatego nie chcielibyśmy, aby opolanie traktowali tę pomoc, jako okazję do zdobycia czegoś za darmo. Takie sytuacje nas bolą, choć cały czas tłumaczymy sobie, że lepiej pomóc dziesięciu nieuprawnionym, niż pominąć jedną osobę, która faktycznie pomocy potrzebuje.
To chyba odwieczny problem pomocy społecznej. Ci bardziej obrotni wiedzą, na co mogą liczyć i jak to wywalczyć. Ale są i tacy, którzy klepią biedę nie skarżąc się urzędnikom.
Dlatego tutaj ogromną rolę mają do odegrania sąsiedzi. Jeśli wiedzą, że obok mieszka osoba samotna, której nikt nie odwiedza, mogą - nawet anonimowo - dać nam znać. Sprawdzimy, czy nie potrzebuje pomocy. Może panią zaskoczę, ale takie telefony niestety zdarzają się rzadko. Raczej ludzie dzwonią w swojej sprawie. Przez lata staliśmy się społeczeństwem konsumpcyjnym. W czasie powodzi do ośrodka przychodzili ludzie z woreczkami pieniędzy. W nocy zrobili spontaniczną zbiórkę wśród sąsiadów i chcieli te pieniądze przeznaczyć na pomoc tym, którzy ucierpieli bardziej. Było pospolite ruszenie, żeby zrobić coś dla innych. Ludzie, którzy chcieli przy okazji dostać trzecie łóżko do sypialni, zdarzali się rzadziej. Teraz proporcje się odwróciły i dominuje postawa egoistyczna. Z drugiej strony epidemia pokazała też piękne oblicze ludzi. Na przykład seniorka, która sama mogłaby oczekiwać pomocy, wspiera nas jako wolontariuszka. Melduje nam tylko, że tym a tym seniorem nie musimy się już zajmować, bo ona bierze go na siebie. Albo odbiera pacjentkę ze szpitala, żeby wychodząca do domu kobieta nie musiała jeździć komunikacją miejską. Któregoś razu zadzwoniła do nas, że podopieczny potrzebuje węgla, bo w domu jest zimno. Zorganizowaliśmy ten węgiel w mig i chcieliśmy wysłać wolontariusza, żeby rozpalił w piecu. Okazało się, że nie ma takiej potrzeby, bo starsza pani wszystko sama zorganizowała. Dzwonią do mnie też dyrektorzy miejskich jednostek, którzy z pomocą społeczną nie mają nic wspólnego. Proponują, żeby dać im listę seniorów z ich okolicy, to oni zrobią im zakupy, wykupią leki… Ci ludzie pracują zdalnie i właściwie - nie narażając się - mogliby ten trudny czas przeczekać w domu. A jednak chcą zrobić coś dla innych i takie sytuacje dodają nam skrzydeł. Czasami widzimy też łzy wdzięczności. Obdarowani mówią, że daliśmy im za dużo w paczce i proponują, że się z kimś podzielą...
Czyli jednak jest jakiś słodki akcent na koniec tej gorzkiej rozmowy?
Obawiam się jednak, że ten nowy świat wcale nie będzie słodki i długo jeszcze będziemy usuwać skutki koronawirusa. Już teraz dostajemy maile z prośbą o pomoc. Piszą osoby, które nigdy nie były naszymi klientami. Bo musiały wyrejestrować działalność, straciły pracę albo obcięto im etat… Nie mam złudzeń, że w najbliższych tygodniach i miesiącach wzrośnie liczba osób, które będą potrzebowały naszego wsparcia. I oczywiście im pomożemy. Ale jeśli wykrzeszemy z siebie nawzajem odrobinę życzliwości i troski o drugiego człowieka, to będzie łatwiej przetrwać ten trudny czas.