Gorzów to teraz ich dom
Dom - tak mówią o swoim gorzowskim mieszkaniu Wanda i Włodzimierz Koreccy, uciekinierzy z Donbasu, którzy rok temu osiedlili się w Gorzowie.
Dzwonię do pani Wandy na komórkę i umawiam się na spotkanie. Mówię wprost, że chcę porozmawiać o ich pierwszym roku w Gorzowie. Godzi się natychmiast. Ale stawia kategoryczny warunek: mam przyjść… głodny! - I nie ma żadnego uciekania po pięciu minutach! - zastrzega.
Jak się na takie warunki nie zgodzić?
Smutne początki
Koreccy przyjechali do Gorzowa niemal rok temu. Spotkali się ze mną zaraz po przyjeździe, bo „Gazeta Lubuska” pomagała w akcji wyposażania ich nowego mieszkania przy ul. Sikorskiego (kawalerki na wprost magistratu). Byli wdzięczni, mili, jednak mieli zmartwione twarze, a ich oczy były przygnębiająco smutne. Naprawdę.
Do dziś pamiętam ten wspólny, nieco niezręczny spacer po centrum. Pani Wanda starała się uśmiechać i rozmawiać, ale pan Włodzimierz ledwie się przywitał. Potem milczał i chmurnie patrzył przed siebie. Aż mi było głupio, że zajmuję im czas.
Opowiadali o pozostawionym na Ukrainie domu, o wojnie, o tym, jak wyjechali stamtąd z tym, co dało się wcisnąć w torby. O strachu przed bombardowaniami. A potem o tym, że Gorzów taki zielony. Czysty. Że tak słonecznie ich przywitał. I że tacy są wdzięczni władzom miasta za przygarnięcie ich, a Czytelnikom i mieszkańcom za pomoc w urządzeniu ich mieszkanka.
I właśnie tak ich zapamiętałem. Wystraszoną, ale dzielną panią Wandę i milczącego, okropnie smutnego pana Włodzimierza, który poza przywitaniem nie powiedział chyba ani słowa więcej.
Całkiem inni ludzie
Minął rok. Już mam dzwonić do drzwi Koreckich (głodny – jak mi kazano!), gdy na przywitanie wychodzi pan Włodzimierz. Uśmiechnięty! Wita mnie mocnym uściskiem dłoni i mówi po polsku: - Dzień dobry! No śmiało, zapraszamy!
To wchodzę! Mieszkanie, które kiedyś przypominało hotelowy pokój, jest już prawdziwym domem. Bibeloty, książki, na fotelu zdobione narzuty. Za szybą regału polskie flagi.
A jak pachnie! To robota pani Wandy: ugotowała barszcz ukraiński z własnoręcznie uszykowaną, gęstą śmietaną. Rozmowa tym razem idzie jak z płatka. I nie mówi już sama pani Wanda jak przy pierwszym spotkaniu. Pan Włodzimierz też się udziela. Wspólnie żartujemy, wspominamy, temat goni temat.
Koreccy tak troszkę już zapuścili korzenie. Pani Wanda pracuje na pół etatu. Pan Włodzimierz zajmuje się domem. Żyją skromnie, bo cały czas Ukraina nie chce przelewać im wypracowanych emerytur. Trochę pomaga im opieka społeczna, trochę dobrzy ludzie. I tak się życie toczy. Dwa razy w tygodniu starają się wyskoczyć na działkę. Tak, działkę! Dostali ją od ogrodu Metalowiec i nie mogą się nachwalić zarządu i innych działkowców. Bo otrzymali ogród urządzony. Nic, tylko wejść i cieszyć się nasadzeniami. Pan Włodzimierz lubi zakupy na rynku Jerzego. Pani Wanda spacery po parku. Oboje chwalą bulwar i rzekę. I to, że dzięki mieszkaniu w centrum mają wszędzie blisko.
- A czy przez ten rok spotkało was coś przykrego? – pytam z obawą.
Patrzą na siebie i z uśmiechem odpowiadają: - Nic! Trafiamy na samych przyjaznych ludzi. Tak jak pan kiedyś nam mówił: że Gorzów to miłe miasto miłych ludzi! I się sprawdziło!
Naprawdę. Bo i sąsiedzi dobrzy, i przyjaciele się znaleźli, i zawsze mogą na kogoś liczyć.
Anioł stróż
Musicie wiedzieć jeszcze, że Koreccy mają w Gorzowie… anioła stróża. Tak o nim mówią. Ten anioł stróż to pan Aleksander. Zgodził się ze mną porozmawiać, ale poprosił o zachowanie anonimowości. Bo zwyczajnie skromny z niego facet. Od samego początku jest z Koreckimi. Zaprzyjaźnili się. Pomaga załatwiać bilety do teatru, filharmonii czy kina, organizuje sprzęty, wyposażenie. Służy radą. No i… krzewi wiedzę o mieście!
Pan Włodzimierz wyciąga mapę miasta. Opowiada (coraz ładniejszą polszczyzną!), że dostał od pana Aleksandra stare pocztówki i zdjęcia miasta, a potem odnajdywał je na ulicach Gorzowa i na mapie. – Prawie byłem egzaminowany – śmieje się W. Korecki.
Ale nie tylko gorzowianin Aleksander jest im bliski. Mówią o pani Marii, o pani Ewie i jej rodzinie. – Spotkaliśmy dobrych ludzi, którzy dali nam dużo dobra – uśmiecha się pani Maria.
Przypatruję się im niegrzecznie mocno i próbuję znaleźć w oczach tamten smutek i strach z pierwszego spotkania. Już go nie ma.
– Pomimo trudnego życia wyglądacie na zadowolonych i szczęśliwych – zagaduję w kuchni panią Wandę (gdy nakłada mi GE-NIAL-NE maleńkie krokieciki z mięsem i kroi ciasto z truskawkami).
Odkłada talerz, obok kładzie nóż. Patrzy na mnie i mówi: - Nie jest lekko. Mamy problemy, czasami smutki. Ale żyjemy. Bezpiecznie. Spokojnie. Mamy siebie. Czego więcej chcieć?
Tu ich miejsce
Zimą byli na Ukrainie. Załatwiali sprawy związane z emeryturami (może jesienią pani Wandzie w końcu zaczną ją przelewać).
Widzieli zniszczenia więc wróciły też bolesne wspomnienia i strach. Wtedy pan Włodzimierz powiedział: „Wracajmy do domu. Do Gorzowa”. - Bo teraz tu nasz dom - dodają razem.