Muszę się do czegoś przyznać: kocham gowinowców. Od kilku lat obserwuję ich pracę w ważnych dla Krakowa i Małopolski instytucjach – i oceniam na szóstkę. Stanowią wybitnie rzadkie w polskich realiach połączenie kompetencji z niespożytą energią, chęcią zmiany świata na lepsze. Mają dusze patriotów – państwowców. Zanim coś zrobią, zmienią, konsultują wszystko dokładnie z tymi, których ta zmiana ma dotyczyć. Jestem przekonany, że gdyby odgrywali kluczową rolę na wszystkich szczeblach władzy, Polska byłaby krajem nie tylko lepiej rządzonym, ale i fajniejszym dla ogółu.
Jak to możliwe, że formacja tworzona przez takie osoby jest współodpowiedzialna za przeobrażanie mej ojczyzny w kraj, który mnie przeraża? Za umacnianie systemu władzy, który budzi mój srogi sprzeciw i obrzydzenie? – to pytanie zadał mi wczoraj ceniony w świecie krakowski profesor, konserwatysta zaprzyjaźniony z Klubem Jagiellońskim, ZHR-em i innymi środowiskami, z których wywodzą się ludzie Jarosława Gowina. Oraz z samym Gowinem.
- Doceniam gest Jarka, on sporo poświęcił, wszczynając konflikt z Kaczyńskim i rezygnując z funkcji wicepremiera, ale faktem jest, że jego ugrupowanie piąty rok przykłada rękę do rewolucji niszczącej struktury państwa polskiego, a więc osłabiającej to państwo w bardzo niepewnym świecie – wyjaśnia profesor. I dodaje, że „PiS nie jest i nigdy nie był prawicą, tylko populistyczną partią socjalną z maską narodowego katolika założoną z brudno cynicznych powodów: by wygrać wybory”.
Jadwiga Emilewicz, która w kilka lat urosła z mało znanej wiceminister na jedną z głównych postaci rządu PiS – powiedziała mi na początku tej drogi, że dla jej środowiska „służba publiczna, dla Polski, jest najwyższą formą samorealizacji”. I ja jej uwierzyłem. Ba, nadal wierzę.
Świetnie rozumiem także, że gowinowcy nie mogli już znieść marnej klasy polityków brylujących na szczeblach władzy i ważnych stanowiskach przed 2015 r. Kraków miał tu wyjątkowego pecha. Utrzymujący się przez całe lata dość katastrofalny stan mentalno-intelektualno-kadrowy Platformy w mieście będącym jej najbardziej naturalnym środowiskiem pozostaje zagadką dla najgenialniejszych politologów i socjologów oraz psychiatrów. Polityka współtworzona przez marne kadry też musiała być raczej marna. Rozumiem gowinowców, że mieli ambicję realizować lepszą.
Ich dramat polega na tym, że Polacy ich na masową skalę nie kochają. Dla przeciętnego Polaka gowinowiec jest skrzyżowaniem – za przeproszeniem - wrzodu na d… (bo ja chcę mieć święty spokój, a on wzywa do troski o ojczyznę) z wyrzutem sumienia (bo ja na ulęgałki chodziłem i haratałem w gałę, a on wkuwał filozofię, myśli Piłsudskiego i języki). Rozumiem, że nie mając masowego poparcia, a chcąc realizować swe wizje, muszą się do kogoś przyłączać. Platforma ich rozczarowała, poszli z Kaczyńskim. Na jego warunkach.
Owszem, czasem wierzgają. Owszem, może dzięki temu nie żyjemy jeszcze na Białorusi. Owszem, buntowi lidera (?) tej formacji zawdzięczamy zapewne to, że nie jesteśmy już po wyborach, które na kartach historii demokracji zapisałyby się gdzieś między wyborami w Ugandzie a elekcją w Demokratycznej Kampuczy...
Na co dzień jednak gowinowcy „głosują za, ale się nie cieszą” (o czym pisał niedawno szerzej w znakomitym felietonie mój redakcyjny kolega Marek Bartosik). Budują w tej sposób Polskę Kaczyńskiego, rzadko Gowina. Bo czy ta Polska: „odzyskanego” Trybunału rządzonego de facto przez Kaczyńskiego (via "odkrycie towarzyskie"), "odzyskanej" prokuratury na każde zawołanie władzy, "odzyskanych" państwowych spółek sterowanych z centrali, sądu dyscyplinarnego działającego "na krzywy ryj", narodowej telewizji zapierającej dech kłamstwem i nienawiścią, Polska stadniny w Janowie i Listy Przebojów Trójki, Polska przeistaczana na wielu poziomach w upiorny PRL-bis zdominowany przez mentalne sieroty po komunie – jest krajem marzeń ludzi Gowina?
Czy jest w niej „faktyczna równowaga wszystkich grup społecznych i grup interesu”, o której tak przekonująco mówił cztery lata temu Krzysztof Mazur, wówczas szef Klubu Jagiellońskiego, dziś wiceminister u Emilewicz?
Mazur objawił się wówczas szerszej publiczności jako „odkrywca” źródeł myślenia Jarosława Kaczyńskiego o Polsce i świecie. Odnalazł je w książkach prof. Stanisława Ehrlicha, który był po II wojnie oficerem politycznym w komunistycznym wojsku (doszedł do stopnia majora), a potem zrobił karierę naukową jako teoretyk państwa i prawa; Kaczyński napisał u niego pracę magisterską i w 1976 r. obronił doktorat.
W wywiadzie dla Dziennika Gazety Prawnej Krzysztof Mazur tłumaczył: "Ehrlich był radykalnym krytykiem dogmatyzmu prawniczego, czyli, w uproszczeniu, językowej interpretacji suchych przepisów w oderwaniu od tego, jak funkcjonują one w praktyce. (...) W teorii wszystko może wyglądać pięknie, bo mamy nowoczesną konstytucję, gwarancje ochrony praw obywateli itd. Ale ponieważ nie ma równowagi między różnymi grupami – jedni są silni, a drudzy wykluczeni lub marginalizowani – to nie ma mowy o żadnej praworządności. Raczej o degeneracji. Ehrlich mówił już o tym w latach 60.!"
I dalej: "Ci wszyscy krytycy Kaczyńskiego, z KOD-em na czele, nie rozumieją jednej fundamentalnej sprawy. Dla nich postępowanie prezesa PiS jest przejawem dążenia do zawłaszczenia państwa, wykorzystania go do własnych celów i zdobycia nieograniczonej władzy. Kaczyński uważa jednak, że cały spór o trybunał, zmiany w mediach, reforma służby cywilnej to po prostu próba zaprowadzenia równowagi i pluralizmu, których nie ma i nigdy nie było w III RP.
Dobrze widać to na przykładzie mediów publicznych. Kaczyński mówi: wiem, nie podoba się wam to, że Jacek Kurski jest prezesem telewizji, też chciałbym, żeby była ona niezależna. Ale w Polsce po 1989 r. ukształtował się taki system medialny, że telewizja i radio obecnie reprezentują tylko wybrane grupy, światopoglądy i opcje polityczne. Dlatego musimy wziąć media publiczne, żeby stały się one przeciwwagą dla mediów liberalnych".
Pytany o to, czy Kaczyński pomoże tak myślącym, jak Mazur, Emilewicz, Gowin, w spełnieniu marzeń o lepszym państwie, ówczesny szef Klubu Jagiellońskiego odparł: "Nie wiem, czy tak się stanie. Na pewno jego diagnozy trafiają do wielu. W tym też jednak tkwi problem i z nim, i z Ehrlichem, że obaj są świetni w diagnozowaniu problemów społecznych, ale gorzej radzą sobie ze znajdowaniem rozwiązań. Co więcej, Kaczyński nie ma zwyczaju szerokiego konsultowania swoich decyzji. Raczej stawia opinię publiczną przed faktem dokonanym".
Od tego czasu narosło wiele "faktów dokonanych", za którymi gowinowcy podnosili rękę w geście "poparcia bez entuzjazmu". W imię budowy generalnie lepszej Polski. Pytanie o lepszą Polskę nie jest jednak pytaniem o abstrakcyjny kraj w ogóle. Tylko pytaniem o konkrety, jak stadnina w Janowie (jest lepsza?), radiową Trójkę (lepsza?), telewizyjne Wiadomości (lepsze?), Trybunał Konstytucyjny (lepszy?), sądy i prokuraturę (lepsze?), opiekę zdrowotną (lepsza?), relacje z sąsiadami i partnerami z Unii (lepsze?) itp. itd.
Zasiłek 500 plus i trzynasta emerytura nie są w stanie przesłonić całej serii katastrof (nie tym, którzy CHCĄ patrzeć i wiedzieć). Nie tylko z tego powodu, że nie trafiają do wszystkich, ale też dlatego, że tak naprawdę długofalowo nie rozwiązują podstawowych problemów ekonomicznych i społecznych.
Owszem, bycie z Kaczyńskim oznacza możliwość robienia dla Polaków rzeczy, na które wcześniej nie było szans. Rzeczy niewątpliwie dobrych - widać ich sporo w zarządzanej przez Emilewicz gospodarce, widać wyraźnie we wspomnianych małopolskich instytucjach kierowanych przez znakomitych menedżerów. Ale za to wszystko trzeba płacić straszliwą – coraz straszliwszą – cenę. Tak, jak nie dziwiłem się kiedyś sojuszowi Gowina z Kaczyńskim, tak nie dziwię się dzisiaj dylematom gowinowców: czy warto?
Choć sam od dawna znam odpowiedź. Nota bene znał ją też Ehrlich: "W wyniku ograniczania wolności i swobód obywatelskich demokracja może się przeobrazić w równość wobec tyranii. Despota łatwo wybaczy rządzonym, że go nie kochają - pod warunkiem, że nie będą się nawzajem kochali". Czy nie do takiego "ideału" właśnie dążymy?