Grać „hardball”!
W amerykańskim świecie politycznym zwrot „[to] play hardball” oznacza prowadzenie twardej, bezkompromisowej gry, która ma na celu osiągnięcie zamierzonego celu. Polega na używaniu takich argumentów i podejmowaniu takich kroków, włącznie z wyciąganiem na światło dzienne politycznych „brudów” przeciwnika, które zmuszają antagonistów do kapitulacji albo zaprzestania ataku.
Wszystko musi odbywać się w ramach istniejących przepisów i ogólnie przyjętych reguł. Nie ma mowy o używaniu wyzwisk, odmawianiu spotkań z osobami, które sprawiają politykom kłopoty, czy ostentacyjnym zachowaniu w rodzaju wychodzenia ze studia telewizyjnego. Nie ma mowy o zachowaniu zgodnie z dewizą „wolnoć Tomku w swoim domku”, bo zawsze działa się zgodnie z interesem narodowym. Amerykański polityk, który gra ostro, zawsze zachowuje zimną krew, nie pokazuje swoich uczuć, a na pokaz działa w jedwabnych rękawiczkach.
Nikłe prawne podstawy
Świat polityki to nie jest dziedzina, w której zwyciężają osoby o nieskazitelnej przeszłości, tylko osoby kute na cztery nogi, które w przeszłości, jeśli nie popełniły jakiejś niegodziwości, to na pewno naciągały prawo do swoich potrzeb.
Na przykład, jak to opisaliśmy tydzień temu („Dziennik Polski” z dnia 10 IX), prawne podstawy Funduszu Odbudowy (FO) są nadzwyczaj nikłe, o ile ten program wręcz nie przeczy zapisom w Traktacie o Funkcjonowaniu UE (TFUE). Zatem władze atakowane z powodu braku przestrzegania praworządności - czy to prawdziwego, czy to urojonego - winny były niezwłocznie przyjąć pozycję pierwszorzędnego obrońcy unijnej praworządności. W kuluarach powinny natychmiast przypomnieć rozliczne wypowiedzi polityków z czasów kryzysu strefy euro o tym, że TFUE nie daje możliwości zaciągania przez UE długu i nakazuje utrzymywanie zrównoważonego budżetu i zaproponować, żeby o tej sprawie wypowiedział się Trybunał Sprawiedliwości UE (TSUE).
Taka idea natychmiast postawiłaby UE w sytuacji wręcz bez wyjścia. Po pierwsze, opóźniłoby się wcielenie w życie całego przedsięwzięcia, a naczelnym zadaniem programu jest szybkie udzielenie pomocy gospodarczej Włochom i Hiszpanii, szczególnie tym pierwszym. We Włoszech rządzące elity z trudem odpierają ataki eurosceptyków na czele z Ligą (dawniej Ligą Północną) i FO walnie przyczynił się do ustabilizowania sytuacji. Zatem KE stanęłaby na głowie, żeby nie dopuścić do takiego rozwoju sytuacji i poszłaby na wszelkie ustępstwa.
Po drugie, jakiekolwiek orzeczenie TSUE stanowiłoby śmiertelny cios dla Unii. Jeśli TSUE orzekłby, że Fundusz nie ma podstaw w TFUE, to idea by upadła, ale nie na skutek polskiego weto, tylko w wyniku wyroku unijnego sądu. Powiedzielibyśmy brukselskim urzędnikom: proszę bardzo, chcecie praworządności, to ją macie!
Trzęsienie ziemi
Natomiast jeśli TSUE znalazłby jakiś kruczek, który umożliwiłby ominięcie zakazu wypuszczania długu, a zatem i zakazu deficytów budżetowych, to w niektórych krajach UE nastąpiłoby polityczne trzęsienie ziemi, ponieważ takie orzeczenie otwierałoby drogę do „unii transferowej”. Dla Niemców i tak zwanych „oszczędnych” krajów ta idea, system, w którym bogaci nieustannie przekazują duże kwoty dla krajów uboższych, czy też borykających się z kłopotami gospodarczymi, jest propozycją nie do przyjęcia. Partia polityczna, która głosi rozszerzenie obecnych bardzo ograniczonych przepływów w postaci funduszów spójnościowych, popełnia polityczne seppuku. Dobitnie przekonali się o tym niemieccy Zieloni, którzy nie tak dawno spodziewali się, że nadchodzące wybory przyniosą im czołową pozycję w Bundestagu, a może nawet i fotel kanclerski.
Jednym słowem, pomysł zwrócenia się do TSUE o rozstrzygnięcie zgodności FO z unijnymi traktatami zepchnąłby Brukselę do głębokiej defensywy. Biorąc pod uwagę rosnącą perspektywę italexitu, KE byłaby skłonna do poczynienia wszelkich ustępstw, włącznie z żelaznymi gwarancjami na piśmie, że wypłata pieniędzy nie może być uzależniona od żadnych warunków, z wyjątkiem ich efektywnego wykorzystania.
O żadnym graniu „hardball” jednak nie było mowy, ponieważ w Warszawie, dostrzeżono jedynie znaki „€”, „€”, „€!”, „€€€”,
„€€!”. Taka reakcja miała miejsce mimo tego, że uprzednio w wielu innych przypadkach z Brukseli i Strasburga płynęły napomnienia, że pieniądze i unijna praworządność idą w parze. Ponadto, od początku było oczywiste, że wcale nie chodzi o dobro Polski, tylko o ratowanie ciężko dyszących Włoch i Hiszpanii, wstrząsanych ciężkimi kryzysami politycznymi i społecznymi. Tylko to, co przyszło rodzimym politykom do głowy, to to, że bez naszego „tak”, Fundusz nie może być uchwalony, więc w zamian za zgodę Sejmu wytargowaliśmy dodatkowe miliardy euro.
Warszawa połknęła przynętę
Zatem zupełnie zabrakło chłodnego, wyrachowanego podejścia do sprawy. Nie powiedzieliśmy eurokratom, że nie jesteśmy FO specjalnie zainteresowani, bo u nas sytuacja gospodarcza jest dobra. Proszę popatrzyć, według Eurostatu nasze zadłużenie na koniec 2019 r. wyniosło tylko 45,6% PKB, czyli dużo mniej niż średnia dla UE (77,5%) i sami sobie jesteśmy w stanie dać radę. Niemniej dla dobra całej „Wspólnoty” jesteśmy skłonni o tym rozmawiać, pod warunkiem, że jest to zgodne z traktatami, bo my ściśle stosujemy się do zasad praworządności!
To byłaby gra „hardball”! Albo KE przyjęłaby nasze warunki, albo z FO byłyby nici. Oczywiście, KE nigdy by nie przystała na tę drugą możliwość, bo to podważyłoby podstawy stabilności UE. To Bruksela była w obliczu śmiertelnego zagrożenia, a nie my. Sytuacja uległa diametralnemu odwróceniu w momencie, gdy Warszawa uznała, że nie trzeba twardo walczyć o swoje, połknęła przynętę w postaci miliardów euro i zatwierdziła FO, bez żelaznych gwarancji, że pieniądze te pod żadnym pozorem nie mogą być wstrzymane.
W tej chwili o żadnej twardej obronie naszych interesów już mowy być nie może, bo nasz Sejm zatwierdził Fundusz i żadnych atutów w ręce nie mamy. Podejmowane próby gry „hardball”, np. w drodze wymachiwania maczugą polexitu, trudno brać poważnie, bo każdy widzi, że ona jest zrobiona z papier-mâché. Możliwość prowadzenia pokerowej gry z Brukselą z kretesem pogrzebała kampania pod tytułem 770 miliardów, bo jak tu się wycofać z poczynionych Polakom obietnic? Złamana została żelazna zasada gry „hardball”, pokazaliśmy przeciwnikom, na czym nam bardzo zależy - liczy się kasa! Zamiast dać naszym antagonistom nauczkę, że praworządność to obosieczna broń, zapędziliśmy się w kozi róg, bo nawet tylko zwłoka połączona z powolnym „kapaniem” pieniędzy w ramach FO będzie porażką.
Teraz gra Bruksela
W tej chwili inicjatywa należy do Brukseli i to oni z nami grają „hardball”, bo trzymają w ręce wszystkie atuty, a my jesteśmy na łasce i niełasce KE. Im bardziej energiczne ruchy wykonujemy, by wydostać się z „dołka”, głębiej się pogrążamy. Pozostaje nam albo wywiesić białą flagę, albo grać na przeczekanie i mieć nadzieję, że pojawi się jakiś czynnik, który radykalnie poprawi naszą pozycję przetargową.
Może nim być np. orzeczenie niemieckiego Federalnego Trybunału Konstytucyjnego w Karlsruhe (BVerfG) właśnie w sprawie zgodności FO z niemiecką konstytucją. W marcu tego roku taki wniosek został tam złożony. Chodzi głównie o to, czy gwarantowanie przez rząd niemiecki długu zaciąganego przez UE nie gwałci konstytucji. Kłopot w tym, że nie wiadomo, kiedy BVerfG upora się z tą sprawą. Zatem okres oczekiwania może być długi, niemniej uprzednie orzeczenia tego Trybunału wskazują na wysokie prawdopodobieństwo podważenia legalności gwarantowania przez państwo niemieckie unijnych obligacji. Taki obrót spraw nie podważyłby całej idei FO, ale istotnie ją utrudnił.
Ale nam przecież nie chodzi o „ukatrupienie” FO. Niech miliardy płyną, tylko bez warunków, które mają na celu uczynienie z Polski kraju członkowskiego UE drugiej kategorii. Istotą sporu z KE jest wyższość prawa unijnego nad polską konstytucją, zaś orzeczenie BVerfG może ukazać, że za Odrą i Nysą ciągle uznaje się prymat własnej konstytucji. Zatem z ręki KE zostałby wytrącony oręż, którym szantażuje ona nasz kraj - podpisane przez Polskę traktaty implikują wyższość prawa UE nad krajowymi konstytucjami.
Jak dalece wyrok BVerfG w sprawie legalności FO może pomóc naszej sprawie, będzie zależeć od rozgłosu, jaki on nabierze w międzynarodowych mediach. Tu leży kolejna przyczyna naszych porażek. Polska nie ma żadnego wpływu na opinię światową i nic w tej sprawie nie jest robione. Srodze mści się hołdowanie zasadzie „wolnoć Tomku” i zamykanie się we własnym zaścianku.
Kolejnym kłopotem w naszym posługiwaniu się metodami gry „hardball” jest to, że jej podstawowa reguła brzmi „unikaj bezpośredniego zwarcia”, podczas gdy zapasy na oczach opinii światowej to jest ulubione zajęcie rodzimych polityków. W ramach gry „hardball” zawsze należy posługiwać się osobami, czy też instytucjami trzecimi. W powyższych rozważaniach takim „trzecim” jest TSUE. Zmagania z KE mogliśmy wygrać nie groźbą zawetowania całego FO, bo przecież byłby to strzał w kolano, tylko groźbą skierowania sprawy do Trybunału.
Nasza własna historia dostarcza wiele innych przykładów skutecznej gry „hardball”. Na przykład w czasach zimnej wojny USA grały ostro z Sowietami przy pomocy „Solidarności”. Niewielkie pieniądze, które napływały zza oceanu, pomagały w prowadzeniu podziemnej działalności i przysporzyły Kremlowi wielu kłopotów. Tak samo miały się sprawy w Afganistanie w latach 80. ubiegłego wieku. To nie amerykańska armia wykurzyła stamtąd Rosjan, tylko uzbrojeni przez USA mudżahedini. Ostatnio prezydent Obama zagrał z Rosją „hardball” przekazując na Ukrainę pieniądze w ramach programu „wspierania demokracji”.
Gra „hardball” i jej wyniki są często niedostrzegalne dla zwykłych zjadaczy chleba. Z punktu widzenia rodzimych polityków tu jest właśnie pies pogrzebany, bo często nie da się przypisać sobie skutków twardej gry. Nie sposób wypiąć pierś i żądać orderów. Niżej podpisany nie należy do grona apologetów Baracka Husseina Obamy, ale poprzez uśpienie uwagi Kremla i doprowadzenie do wyrwania Ukrainy z objęć Rosji wyświadczył on nam wielką przysługę.
W sprawie Ukrainy prezydent Obama działał w ramach wspierania amerykańskiego interesu narodowego. Nie obwieścił światu: patrzcie, to moja zasługa. Jeśli już, to uczyniła to Rosja, publikując podsłuchane rozmowy amerykańskich dyplomatów, którzy na bieżąco dyskutowali o rozwoju sytuacji w Kijowie.
Tak długo, jak w Polsce liczyć się będzie tylko interes partyjny, a interes narodowy będzie zapomniany, tak długo z naszego grania „hardball” będą nici. Dobitnie wykazała to kampania pt. „770 miliardów”.
* Prof. Kazimierz Dadak, profesor ekonomii w Hollins University w stanie Wirginia w USA