Granice państw to dziś tylko symbole na mapie świata
- Wtedy ludzie stwierdzą: niech już będzie silna władza. Nawet ta łamiąca trochę nasze prawa. Ale niech będzie pokój - komentuje profesor Teresa Łoś-Nowak pojawiające się prognozy dotyczące wybuchu III wojny światowej.
Państwa narodowe są dziś w odwrocie?
Kryzys państwa ponowożytnego, jaki obserwujemy od co najmniej od dwudziestu kilku lat, wyraźnie się nasila.
Wśród powodów tego stanu rzeczy są wyzwania, z którymi pojedyncze państwa nie są w stanie sobie poradzić? Jak choćby terroryzm czy problem uchodźców?
Na pewno państwa są dziś za słabe do rozwiązywania dużych problemów, których nie można „szatkować”. Ale chodzi też o procesy i zjawiska takie, jak globalizacja, transgraniczność, współzależność państw. One decydują, że wyłącznie dwustronna współpraca państw, tak popularna w ramach ładu powestfalskiego, jest dziś archaiczna, bardziej ogranicza dany kraj niż wyzwala jego możliwości. Hiszpański socjolog Manuel Castells nazywa współczesny świat sieciowym, a państwa - strukturami sieciowo zorganizowanymi. Jego zdaniem najważniejsze dla krajów procesy zachodzą na przecięciu różnych zjawisk, kontaktów, także gospodarczych i finansowych, które oplatają państwo. Dziś granice to bardziej symbole na politycznej mapie świata. One pękają, stają się przepuszczalne, ale też następuje proces odterytorialnienia mechanizmów decyzyjnych w państwach. Konsekwencją jest dyfuzja władzy, czyli jej rozproszenie - koncentruje się ona nie tylko w rękach jednostek, ale jest również przenoszona na różne centra w systemie międzynarodowym.
Mamy organizacje międzynarodowe jak Unia Europejska. Mamy grupę G20, która, choć nie jest organizacją, to spotykający się tam przywódcy podejmują decyzje dotyczące funkcjonowania świata, transferu różnych dóbr. Dlatego państwa nie mogą się dziś izolować, muszą odrzucić „przywiązanie do ziemi”, zwłaszcza jeśli nie chcą znaleźć się na peryferiach świata i aspirują do grupy krajów najlepiej rozwiniętych. To dotyczy nie tylko kwestii gospodarczych, ale też np. kulturowych. Dlatego nie do przyjęcia jest okopywanie się w kulturowym nacjonalizmie i patrzenie na sąsiadów jako grupę, która chce nas zdominować, zabrać to, co nasze. I nie chodzi o to, żeby realizować przegraną koncepcję multikulti, która nie była najlepszym sposobem na integrowanie przybyszów z innych krajów. Ważne jest jednak tworzenie takiej przestrzeni współpracy, która zapewni wszystkim możliwość wyrażania własnej tożsamości.
Nie należy Pani jednak do osób, które zapowiadają śmierć państwa.
Państwa na pewno są nieudolne, ociężałe, nieefektywne. Na obrzeżach gospodarki światowej pozostają zwłaszcza te słabo i niedemokratycznie zarządzane. Ale rzeczywiście nie uważam, żeby koniec państw był bliski. Tym bardziej, że wciąż nie wynaleziono innej, lepszej organizacji społeczności. Chodzi więc bardziej o konieczność zmiany myślenia, filozofii współpracy międzynarodowej. Ponowoczesne państwo musi powoli zrzucać gorset suwerenności uszyty na miarę czasów, kiedy było ono wyłącznie trójprzestrzennym podmiotem charakteryzowanym przez terytorium, ludność i władzę. Nie dotyczy to oczywiście tych państw, które chcą być jak Korea Północna.
Polityczne procesy w Europie zdają się jednak podążać w kierunku odwrotnym niż ten, o którym Pani mówi. Do głosu i władzy coraz częściej dochodzi skrajna prawica, państwa raczej się zamykają niż otwierają.
To na pewno częściowo wpływ negatywnych efektów globalizacji. Stymulowała ona i stymuluje pogłębianie się różnic w poziomach rozwoju cywilizacyjnego państw. Coraz większe jest też rozwarstwienie społeczeństw wewnątrz nich. Te zjawiska to paliwo dla skrajnie prawicowych polityków. Coraz więcej z nich buduje polityczny kapitał na daleko posuniętym nacjonalizmie, podkreślaniu odrębności, zapowiedziach zamykania granic. Marine Le Pen, przewodnicząca francuskiego Frontu Narodowego, co prawda przegrała ubiegłoroczne wybory regionalne, ale cieszy się sporym poparciem i jest wymieniana jako potencjalna zwyciężczyni przyszłorocznego wyścigu do fotela prezydenta Francji. Norbert Hofer, polityk o zdecydowanie nacjonalistycznej postawie, nie został prezydentem Austrii, ale Alexander Van der Bellen z Zielonych wygrał niewielką przewagą. Z niepokojem przyglądam się Brexitowi i temu, co będzie się działo w USA po wyborze Donalda Trumpa. Polska też znajduje się w gronie państw, które ostro skręciły w prawo.
W jakiej roli stawia nas to na arenie międzynarodowej?
Byliśmy prymusem Unii Europejskiej a teraz sytuujemy się niebezpiecznie na obrzeżach procesu integracyjnego. Coraz bardziej się zamykamy. Zygmunt Bauman pisał kiedyś o „człowieku terytorialnym”, który nie opuszcza własnej zagrody, a świat postrzega jako wrogi. Symbolicznie tak widzę dzisiaj Polskę. Obsesyjnie trzymamy się starego modelu państwa, broniąc klasycznie rozumianej suwerenności jak świętości. Okopaliśmy się w przeświadczeniu o swojej wyjątkowości tak bardzo, że to jest aż straszne. Jesteśmy zaczadzeni nieufnością, nienawiścią. A jednocześnie coraz bardziej samotni. W ramach UE nie chcemy ponosić współ- odpowiedzialności za problemy, które generują napięcia, jak np. migracje, niechętnie wypełniamy zobowiązania wobec wspólnoty międzynarodowej. Z łatwością akceptujemy jednak korzyści, jakie Unia nam daje. Rząd podkreśla przy tym, że UE ogranicza naszą suwerenność. Ale dowiedliśmy przecież, że decyzje podejmujemy niezależnie - nie chcieliśmy uchodźców, to ich nie przyjęliśmy. I już.
Mamy coraz gorsze stosunki z Niemcami, o Francji nie wspomnę. Szukamy porozumienia z USA, ale Stany gdzie indziej upatrują dziś sojuszników. Chcemy budować współpracę z Czechami, Słowakami i Węgrami w ramach Grupy Wyszechradzkiej. Po pierwsze - jest to jednak struktura niemająca praktycznie żadnego politycznego znaczenia, to raczej kwiatek do kożucha, niż zrzeszenie państw mogących kreować jakiekolwiek procesy w Unii Europejskiej. Poza tym wewnątrz grupy nie ma jednego spojrzenia na różne problemy Europy, postawa Polski wcale nie wszystkim się tam podoba. Osobną sprawą jest, że Węgrzy grają elegancko na dwa instrumenty - trochę są z Polską, Słowacją, Czechami, a trochę porozumiewawczo „puszczają oko” do UE albo do Rosji, w zależności od tego, co im akurat jest potrzebne.
Nie mam pesymistycznego nastawienia, ale przy tym stopniu turbulencji, jaki teraz obserwujemy, możemy się znaleźć wkrótce w takim punkcie, że nie będzie osoby, która zdoła powiedzieć „stop”. Zakiwamy się.
Jeśli mowa o turbulencjach - eksperci coraz częściej mówią o prawdopodobieństwie wybuchu III wojny światowej. Latem amerykański think tank „Atlantic Council” ostrzegał NATO przed rosnącą siłą Rosji, którą nazwano też „egzystencjalnym zagrożeniem dla Polski i państw bałtyckich”. George Friedman, amerykański politolog, przypomina, że nie było wieku, w którym świat nie pogrążyłby się w systemowej wojnie a obecne uwarunkowania są podobne do tych, które istniały przed wcześniejszymi wielkimi konfliktami zbrojnymi.
Kilka dni temu w Warszawie była konferencja poświęcona czterdzistoleciu Instytutu Studiów Międzynarodowych. Był tam panel dedykowany ładowi międzynarodowemu, podczas którego przyznałam, że nie można wykluczyć wojny w Europie. Głównie ze względu na pojawianie się coraz większej liczby agresywnych polityków, którzy zmierzają do konfrontacji. W literaturze za najgroźniejsze z punktu widzenia zagrożenia dla pokoju na świecie uznaje się tzw. „państwa nieusatysfakcjonowane”. Wpisuje się w to Rosja, która utraciła swoja pozycję, przestała być drugim ramieniem dwubiegunowego ładu, a teraz zaczynają jej wyrastać konkurenci do mocarstwowej pozycji np. Chiny. Po przejęciu władzy przez Borysa Jelcyna wydawało się, że rosyjska strategia odbudowywania potęgi nie będzie się opierała na terytorialności. Okazuje się jednak, że jest inaczej. Przykładem jest oczywiście Krym.
Garri Kasparow w swojej książce „Nadchodzi zima” zapowiada kolejne ochłodzenie stosunków międzynarodowych. Richard Schirreff, brytyjski wojskowy, w „2017: Wojna z Rosją” też prognozuje na przyszły rok hybrydowe wojny w Europie. A historia pokazuje, że wojny pojawiają się zwykle w cyklu stuletnim.
Oczywiście nie byłaby to wojna jaką znamy z filmów. Klasyczne starcie z czołgami na ulicach jest mało prawdopodobne. W Europie wojny, jeśli wystąpią, będą hybrydowe, nasilą się konfrontacje terrorystyczne mające na celu destabilizację państw, obniżanie ich potencjału, autorytetu. Wszystko po to, żeby zmęczyć społeczeństwa. Wtedy ludzie stwierdzą: niech już będzie silna władza, nawet ta łamiąca trochę nasze prawa. Ale niech będzie pokój.