Grażyna Błęcka-Kolska walczy, aby wyjść z traumy po tragicznej śmierci córki
Kiedy wydawało się, że nie podniesie się po rozwodzie z mężem, stało coś jeszcze gorszego – zginęła jej ukochana córka. Do dzisiaj mozolnie próbuje odnaleźć sens życia.
Trudno sobie wyobrazić większy dramat. 24 lipca 2014 roku Grażyna Błęcka-Kolska wybrała się na festiwal filmowy Nowe Horyzonty we Wrocławiu. Zabrała ze sobą córkę Zuzannę i koleżankę. Pogoda była kiepska, auto wpadło w poślizg i uderzyło w latarnię. Aktorka i jej koleżanka wyszły z wypadku niemal bez szwanku. Zuzanna odniosła jednak tak poważne obrażenia, że zmarła w szpitalu. W tamtym momencie życie Grażyny stanęło w miejscu.
– Nie myślę długofalowo, stawiam małe kropki. Jestem sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Chcę pracować, to będę pracować, nie chcę, to nie będę. Chcę rozmawiać z ludźmi, to rozmawiam, nie chcę, to zamykam drzwi. Chcę żyć, to będę żyła, nie chcę żyć, nie będę. Spokoju nie ma i nie będzie. Mam poczucie winy, straszną tęsknotę – mówi w „Zwierciadle”.
W świecie wyobraźni
Jej mama urodziła się w Wilnie. Po wojnie wraz z resztą rodziny przywędrowała do Polski. Przesiedleńcy znaleźli drugi dom w Łasku koło Łodzi. Była to wczasowa miejscowość, którą przed okupacją zagospodarowali bogaci Żydzi, przyjeżdżając tam co lato na wakacje. Mieszkał tam także przyszły tata aktorki. I to właśnie w tych urokliwych plenerach wychowywała się mała Grażyna.
– Z dzieciństwa pamiętam zapach wietrzącej się na sznurku bielizny, smak jagód z cukrem, które w kubku zabierałam na podwórko, las, otulone łąkami rzeki, tabuny turystów, restauracje, sklepiki z pysznymi lodami. Duży wpływ miała na mnie przyroda, ale także książki, którymi otaczała mnie mama. Pochłaniałam wszystko, od baśni z Warmii i Mazur, poprzez Gustawa Morcinka, po opowieści cygańskie. Zawsze mnie interesował świat wyobraźni – wspomina w serwisie E-Kalejdoskop.
Mała Grażyna lubiła mieć wypełniony dzień. Dlatego po szkole biegała na przeróżne zajęcia: SKS, plastykę, balet czy chór. Udzielała się też w kolegiacie w Łasku. Będąc w liceum trafiła do tamtejszego domu kultury na kółko recytatorskie. I właśnie tam usłyszała od prowadzącego, że powinna zdawać do szkoły aktorskiej. Wtedy ze zdziwieniem stwierdziła, że najbliższa jest rzut kamieniem od niej – w Łodzi.
– Chciałam się sprawdzić. Od profesorów dowiedziałam się, że seplenię i muszę pracować nad wymową. W szkole podstawowej uwielbiałam sport i ruch, koleżanka niechcący mnie kopnęła i miałam przecięty język, nie mówiłam przez pół roku. Nikt się tym nie zajął, język sam się zrastał i dopiero egzaminatorzy zauważyli, że jednak źle się układa, szczególnie w stresie – opowiada w serwisie E-Kalejdoskop.
Choć profesorzy zasugerowali, że musi najpierw popracować nad wymową, podeszła do egzaminów. I zdała – a doceniono ją za osobowość, wyrazistość i naturalność.
Ulubienica kinowej widowni
Na studiach mogła w pełni rozwinąć swoje talenty. Szybko okazało się, że ma nie tylko dryg do aktorstwa, ale również i muzyki. Często sięgała po gitarę i śpiewała popołudniami w akademiku. Pewnego dnia trafił tam inny student łódzkiej „filmówki” – Jan Jakub Kolski. Choć szedł odwiedzić koleżankę, gdy usłyszał jak Grażyna śpiewa Okudżawę, wpadł do jej pokoju i wyraził swój zachwyt.
Tak spodobała mu się Grażyna, że z miejsca zaprosił ją na randkę. Kiedy spotkali się nazajutrz, od razu... poprosił ją o rękę. Dziewczyna była jednak bardziej powściągliwa. Postanowiła dać im więcej czasu, chociaż chłopak wpadł jej również w oko: wysoki, wysportowany, inteligentny podobał się wielu dziewczynom. Zaczęli się więc spotykać. Połączyła ich wspólna pasja do kina. Nic więc dziwnego, że ostatecznie zostali małżeństwem.
W międzyczasie Grażyna skończyła studia i zaczęła pracę w częstochowskim teatrze. Tam wypatrzył ją Roman Załuski i zaangażował do swej komedii „Kogel-mogel”. Reżyser zdecydował się na młodą aktorkę, ponieważ... miała dobry kontakt z dziećmi. Film okazał się wielkim przebojem. Rok później powstała więc jego druga część. Grażyna została pod koniec lat 80. ulubienicą polskiej widowni.
– Czasami oglądam dwie pierwsze części „Kogla-mogla”, które są często emitowane w telewizji, bo mam do nich sentyment. To miłe, z perspektywy mojego doświadczenia, móc patrzeć na siebie sprzed trzydziestu lat. Zdumiewa mnie, że przez tyle lat wracam we wspomnieniach widzów. To niebywałe, że ludzie wciąż widzą we mnie Kasię Solską. Chętnie wracam do tej roli, bo to moja młodość i dobre wspomnienia – uśmiecha się w wywiadzie dla Onetu.
Rodzinny dramat
Kiedy Kolski rozpoczął realizację swych filmów, niemal do każdego angażował żonę. To pozwoliło stworzyć jej bardziej złożone role niż w „Koglu-moglu”. Były jednak tego złe strony: branża uznała, że Grażyna jest aktorką swego męża i przestała się nią interesować. Ona nie marudziła jednak: na świat przyszła właśnie córka pary – Zuzanna – więc postanowiła się jej poświęcić. Wolała być przy niej w domu niż przenosić się z planu na plan.
Niestety: szybko okazało się, że Kolski jest wyjątkowo kochliwym facetem. Do uszu jego żony coraz częściej dochodziły plotki o kolejnych romansach reżysera. Grażyna cierpliwie je znosiła i wybaczała mężowi kolejne skoki w bok. Czara goryczy przelała się, kiedy okazało się, że ma dziecko z inną kobietą.
– W zasadzie... nie stawiałam mężowi żadnych wymagań. Chciałam, żeby za wszelką cenę było dobrze. Uważam się za twardą zawodniczkę, bo znosiłam to, że mój mąż notorycznie się zakochiwał. Więc kiedy po raz kolejny powiedział mi, że się zakochał, wstałam i upadłam, znów wstałam i znów się przewróciłam. Mój organizm nie wytrzymał. A potem pomyślałam: „Albo umrę, albo się rozwiodę” – wyznaje w „Zwierciadle”.
Wszystko zmieniło się 24 lipca 2014 roku. Śmierć Zuzanny załamała Grażynę. Kolski miał początkowo wielki żal do byłej żony. Z czasem wybaczył jej i wyciągnął pomocną rękę. Aktorka zagrała w jego filmie „Ułaskawienie”, a swą kreację zadedykowała zmarłej córce. Aby zachować pamięć o niej, założyła również fundację Fabryka Sensu, która przyznaje stypendia utalentowanej młodzieży.
– Mamy z Janem Jakubem normalne relacje, lubimy się. Jesteśmy w jakimś stopniu rodziną poprzez przyrodnią siostrę Zuzy. Córka ją kochała i zaakceptowała. Nie mogłabym postąpić inaczej! Chcę, żeby ktoś o Zuzi pamiętał. Nie mam już żadnej rodziny. Wszyscy mi umarli. Jestem ostatnia z rodu. Robię to, żeby pamięć o córce nie zginęła. Żeby ktoś choć raz w roku zapalił lampkę na grobie – mówi w magazynie „Well”.