„Grona gniewu” zaczynają rok [zdjęcia]
Rozmach i ciekawe rozwiązania wizualne - to główne cechy pierwszej w tym roku premiery Teatru Polskiego w Bydgoszczy.
Paweł Wodziński, szef bydgoskiej sceny tym razem na tapetę wziął „Grona gniewu” Johna Steinbecka w adaptacji Franka Galati. Rzecz to niełatwa. Mamy tu historię ogromnej wędrówki amerykańskich farmerów, którzy w latach 30. ubiegłego wieku zmuszeni wielkim gospodarczym kryzysem i katastrofą klimatyczną, musieli opuścić swoje gospodarstwa i szukać życia gdzie indziej.
Blisko 2,5 miliona osób z tzw. stanów środkowych, czyli między innymi z Oklahomy i Kansas, musiało wówczas opuścić swoje domy, sprzedać za bezcen co tylko się dało, spakować do auta najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyć w drogę. W drogę niepewną, przerażającą i uciążliwą. Rodzina Joadów postanawia, że za cel obierze Kalifornię, bo tam jest praca. A właściwie wyzysk.
Pracodawcy dzieki temu, ile osób było bez zajęcia, mogli proponować głodowe stawki za potworną harówkę. Migranci jednak nie mieli wyboru. Ich mordercza praca warta była niewiele. Żeby zarobić dolara cała rodzina musiała harować kilka godzin np. przy zbiorze brzoskwiń. A za dolara kupić tylko kawałek mięsa, jajka i chleb.
Wędrują więc z jednego obozu pracy do następnego, po drodze chowając dziadka, babkę, borykając się z głodem, strachem i coraz większym przekonaniem, że ich życie jest mało warte. Ich relacje stają się coraz gorsze. Mężczyźni czujący, że tracą godność lub już dawno z tej godności zostali obdarci, wpadają w coraz większy marazm. Co ciekawe, wobec tej postawy nie zostają obojętne kobiety i to one „wkładają spodnie”, próbując jakoś organizować to niełatwe życie.
To, co warto pochwalić w bydgoskim spektaklu to zdecydowanie strona wizualna. Scenografia, choć bardzo uboga, robi jednak wrażenie i powoduje, że ma się poczucie rozmachu.
Ciekawym zabiegiem jest wprowadzenie na scenę dwóch ekranów. Na jednym z nich możemy oglądać archiwalne fotografie dokumentujące tę wielką amerykańską wędrówkę. Na drugim obserwujemy z bliska rozmowy między aktorami. Zaglądamy do ich namiotów w obozowisku i do auta, którym podróżują. Kamera operuje czasem z bardzo ciekawych perspektyw, dając interesujące efekty i prezentując relacje i emocje - ludzi, którzy nie mogąc liczyć na niczyją pomoc (pomoc rządu właściwie niewiele daje) są doprowadzani do granicy wytrzymałości. Czy da się to przełożyć na współczesność?
Komicznie wyglądają sceny z wykorzystaniem wielkiego wentylatora, który raz rozwiewa pył udając siejące spustoszenie „dustery” - burze pyłowe, a innym razem rozbryzguje wodę imitując zacinający deszcz. To dobra i potrzebna przeciwwaga dla ciężkiego i smutnego klimatu przedstawienia.
Na scenie widzimy bardzo wielu aktorów. Między innymi Beatę Bandurską w roli matki, która spaja rodzinę swoim ciepłem, ale również stanowczością. Grzegorz Artman gra pastora, a właściwie byłego pastora, któremu nie zostało już ani trochę wiary. Poza tym na deskach pojawiają się jeszcze Jakub Ulewicz, Piotr Wawer jr., Martyna Peszko, Alicja Mozga, Małgorzata Trofimiuk i Paweł L. Gilewski.
Oprócz nich pojawia się też kilku nieprofesjonalnych aktorów. Trwający ponad trzy godziny spektakl będzie można zobaczyć jeszcze trzy razy w tym tygodniu - we wtorek, środę (studencka środa) i w czwartek - za każdym razem o godz. 19 na dużej scenie. Bilet normalny kosztuje 40 złotych, ulgowy 25. Rezerwacji można dokonywać przez internet.