Groźby i złudne obietnice fałszywej uzdrowicielki
Przed Sądem Rejonowym w Wieliczce rozpoczął się proces Haliny G. oskarżonej o kradzież gotówki i biżuterii wartej 450 tys. zł od mieszkańców z siedmiu województw.
Całkiem mnie omamiła, obrabowała na moich oczach i nawet nie wiem kiedy - tak 78-letnia Teresa W. z Myślenic mówi o złodziejce. - Zaczarowała mnie i okradła ze wszystkiego - opowiada z kolei emerytowany rolnik Władysław P. spod Zawoi. 62-latek do dziś przeżywa stratę gotówki i biżuterii za 10 tys. złotych. - Nas z mężem omotała, postraszyła chorobą i zniknęła z majątkiem - nie kryje kolejna okradziona, Maria Z. z wioski na Podhalu. 80-latka ze wstydu, że tak dała się podejść, nie przyznała się własnemu synowi, w jaki sposób straciła fortunę.
- Na chleb z mężem teraz nie mamy. Wnukom już nic nie podarujemy w prezencie, bo i z czego - dodaje góralka. Już nie wierzy, że odzyska stracone 37 tys. zł.
Rekwizyty złodziejki
W tego rodzaju przestępczej robocie liczy się każdy drobiazg. Ważne są choćby rekwizyty. Kobiety zwracały uwagę na ubiór Haliny G.: korale na szyi, biały, duży kapelusz, kolorową chustę i łososiową torbę na ramieniu. Mężczyźni koncentrowali się na jej dekolcie, choć młódką nie była: 56 lat, czarne, długie włosy, ciemna karnacja skóry, 160 cm wzrostu, żaden cud urody.
By wytłumaczyć oryginalny wygląd i niezbyt czystą polszczyznę łgała jak z nut, że pochodzi z dalekiej Chorwacji. Innym razem twierdziła, że jest rodem z Medjugorie.
Faktycznie pochodziła z zabitej deskami wsi pod Częstochową, przez którą ciągnęły co roku pielgrzymki do cudownego obrazu Matki Boskiej. Nieraz słyszała w jakiej intencji pielgrzymi wędrują wiele kilometrów, o co się modlą i jakie mają życzenia do Najświętszej Panienki.
Tę wiedzę wykorzystała po latach do okradania ludzi.
Talent i metoda
Można się oczywiście wyśmiewać z naiwności, że są ludzie, które potrafią przekazać fortunę człowiekowi, którego widzą pierwszy raz w życiu. Jednak sprytny oszust umie tak pokierować rozmową, że ludzie stają się bezbronni wobec jego manipulacji. O Halinie G. można powiedzieć, że po prostu miała do tego talent. Nie stosowała przemocy, a samym gadaniem potrafiła sprawić, że dostawała od obcych ludzi do ręki duże sumy.
Jej taktyka działania opierała się na dwóch filarach: metodzie kija i marchewki. Kijem w tym wypadku była wypowiadana w stronę rozmówcy groźba zapadnięcia na ciężką chorobę, która zakończy się rychłą śmiercią. Być może Halina G. tej retoryki nauczyła się z własnego życia, bo twierdziła przed sądem, że ma niepełnosprawnego syna. Może jest to prawda, ale tak być nie musi.
Wiele z tego co opowiadała kobieta to zwykłe bajki. Jak choćby to, że jest uzdrowicielką, która ma moc po dziadku, który rzekomo dożył 117 lat.
Drugi filar jej manipulacji, czyli tzw. marchewka, to była obietnica cudownego uzdrowienia, element świętości - sacrum. To były te wszystkie religijne zaklęcia, modły i prośby, których się nasłuchała w dzieciństwie od pątników.
Powszechność tych obrzędów potwierdzają twarde dane statystyczne. Tylko w 2016 r. Jasną Górę odwiedziło 4 mln 500 tys. pielgrzymów. To była grupa docelowa, której na przestępczym szlaku poszukiwała Halina G. Stosując tę metodę kija i marchewki „uzdrowicielka” mimo wszystko koncentrowała się na sferze profanum, czyli całkiem przyziemnej chęci zdobycia gotówki lub biżuterii.
Halina G. chciała tylko uszczknąć odrobinę z tego ogromnego tortu.
Jeździła po Polsce i kradła
Gdzie nie bywała, by postraszyć ludzi, a potem tchnąć w nich nadzieję...
Z sądowych akt wynika, że po raz pierwszy zgarnęła gotówkę w Krakowie i ukradła 60 tys. złotych oraz tysiąc euro. Potem ukryła w kieszeni 10 tys. zł należące do mieszkanki Sanoka na Podkarpaciu, by pojawić się w Dąbrowie Górniczej na Śląsku i pozbawić pewnego mężczyznę 13 100 zł.
Zdobyła też złodziejski łup w Brusach i Rudnie w woj. pomorskim i w miejscowości Łucka na Lubelszczyźnie.
Ukradła również 25 tys. złotych mieszkance Warszawy i 1200 zł starszemu panu z Ciechocinka. W siedmiu województwach prze półtora roku okradła ludzi z gotówki i biżuterii na 450 tys. zł.
Całkiem nieźle jak na bezrobotną panią z podstawowym wykształceniem i bez wyuczonego zawodu. Po prostu miała zdolności w tej dziedzinie. Gdy trafiła za kratki przyznała się do winy, ale nie chciała zdradzić, gdzie ukryła złodziejskie „fanty”.
Krakowscy policjanci, jak po nitce do kłębka dotarli do jej skrytki w Częstochowie. Było tam kilkadziesiąt tysięcy zł, biżuteria, pamiątki rodzinne wielu okradzionych.
- To są rzeczy po mojej teściowej: sztabka złota, korale, sygnet, a gotówka ze sprzedaży domu i auta - mętnie tłumaczyła. Na poczet przyszłych kar zajęto 150 tys. złotych z majątku Haliny G. Wyszła z aresztu po wpłaceniu kolejnych 50 tys. zł kaucji.
Proces w Wieliczce
Na jej procesie, który rozpoczął się przed Sądem Rejonowym w Wieliczce, kobieta tłumaczy się z 22 zarzutów. Zaprzecza, by dokonywała niektórych kradzieży, bo podobno nie pamięta ile, co i komu zabrała.
Torebką zasłania twarz, by nie robić jej zdjęć. Dziwne zachowanie, jak na uzdrowicielkę, ale ona nie chce reklamy i sławy. Stać ją jednak na mec. Jana Widackiego, jednego z najlepszych w kraju. Opowiada więc, że na „milion procent nie ukradła tego wszystkiego co zarzuca jej prokurator.
- Ja jestem wróżką i chciałam tylko pomóc ludziom. Chodziłam po domach, bo taki jest mój sposób zarabiania na życie z dziada pradziada - opowiada.
Teraz na sali rozpraw głos mają pokrzywdzeni.
Rekordzistka z Krakowa straciła gotówkę i biżuterię o wartości 180 tys. zł. Dałaby uzdrowicielce jeszcze więcej, ale powstrzymał ją doradca finansowy, do którego przypadkowo zadzwoniła, by się dowiedzieć, jak szybko zlikwidować jedną z lokat bankowych.
Relacje okradzionych
Można było na rozprawie usłyszeć relację 83-letniej Eugenii K., do której trafiła Halina G.; od progu współczuła gospodyni, że ma chorego syna i pierwsza się zaczęła za niego podlić. Potem zażądała pieniędzy w intencji jego uzdrowienia.
Eugenia K. przyniosła tysiąc złotych, które miała na malowanie. Halina G. kazała przynieść święconej wody i powiedziała wtedy, że ma informacje od Matki Boskiej, iż w mieszkaniu jest więcej cennych rzeczy.
Wtedy gospodyni wydobyła z szaf biżuterię a uzdrowicielka wszystko zawinęła w chustę. Odbyła swoje „czary mary” z wodą i w końcu tobołek rzuciła do wersalki, zakazała go otwierać przez trzy miesiące. Gdy wyszła, gospodyni z ciekawości zajrzała do zawiniątka. Gotówki i precjozów tam nie było. Straty zamknęły się kwotą 3200 zł.
Władysława P. straszyła, że ma raka i zaraz umrze. Po chwili uspokoiła mężczyznę, że jest uzdrowicielką i trzeba pieniędzy, by odczynić czary. Przyniósł 3800 zł; wtedy rzuciła, że je pomnoży. Zapakowała je w koszulę i wrzuciła za szafę. Gdy ją odwinął, po kilku godzinach, pieniędzy już nie było. Zginęła mu też biżuteria z szuflad za 10 tys. zł. Teraz za wszystkie kradzieże grozi jej 5 lat więzienia.
Autor: Artur Drożdżak