Grzegorz Kołodko: Nie grozi nam katastrofa. Ale marnujemy szansę [WYWIAD]
Polską gospodarkę najlepiej ustabilizowałoby wejście do strefy euro. Rząd powinien zgłosić do niej akces. W ten sposób wzmocniłby i kraj, i całą Unię Europejską - mówi prof. Grzegorz Kołodko, ekonomista, były wicepremier.
Publicznie chwalił Pan Plan Morawieckiego, ale z drugiej strony ostatnie dwa kwartały dla polskiej gospodarki nie były najlepsze. Pospieszył się Pan z komplementami?
Tak, w październiku podczas „Debaty wicepremierów”, którą zorganizowaliśmy w naszej uczelni, u Koźmińskiego, mówiłem o tym planie w przychylnym tonie, bo na to zasługuje. Skądinąd uważam wicepremiera Morawieckiego za najjaśniejszy punkt obecnej ekipy rządzącej.
Za co Pan go chwali?
Nie tyle chwalę, ile dostrzegam w tym, co proponuje, więcej blasków niż cieni, na których uwagę koncentrują inni. „Strategia Odpowiedzialnego Rozwoju” wyróżnia się tym, że jest rzadką w polskim realiach próbą długofalowe spojrzenia na uwarunkowania i perspektywy rozwoju gospodarczego naszego kraju. I to oceniam pozytywnie, co nie oznacza, że nie mam w niektórych kwestach, nie tylko szczegółowych, odmiennego zdania.
Co się Panu nie podoba w tym planie?
Krytycznie odnoszę się przede wszystkim do nadmiernej wiary w potęgę państwa i jego możliwości przesądzania kierunków rozwoju, choć jestem zwolennikiem rozumnego angażowania się państwa w procesy gospodarcze. Uważam też, że wicepremier nie docenia zagrożenia, jakim dla jego polityki jest biurokracja; podczas gdy on na nią bardzo liczy, może ona podcinać mu skrzydła. Poza tym wiele z tego co władza robi obecnie, jest niespójne z założeniami „Strategii”.
Chodzi Panu o to, że rząd nie jest w stanie „dowieźć” założonych na początku roku założeń budżetowych? PKB miał wzrosnąć o 3,4 proc., a pewnie wzrost nie przekroczy 3 proc.
Akurat rozbieżności w wysokości PKB między założeniami i realizacją niespecjalnie mnie niepokoją. W ten sam sposób myliła się zdecydowana większość poprzednich rządów, choć akurat nie te, w których ja koordynowałem politykę. Tak się działo chociażby za czasów Donalda Tuska, kiedy rząd też regularnie nie realizował założeń, a jednocześnie rządowa propaganda nieustannie szła w zaparte, wmawiając nam, że żyjemy na „zielonej wyspie”.
Wpadki poprzedników są usprawiedliwieniem dla obecnego rządu?
Bynajmniej. Rzecz w tym, że dziś problemem jest nie tyle to, że mamy wzrost niższy od założeń, ile fakt, iż mamy wzrost niższy od tego, który mieliśmy rok temu.
Jerzy Kwieciński, wiceminister rozwoju, tydzień temu w wywiadzie dla „Polski” tłumaczył to wyjątkowo wysoką bazą rok temu, który zakłóca proste porównanie.
Jest w tym sporo prawdy, ale mimo to warto zadać pytanie, czy doszło do odwrócenia tendencji w polskiej gospodarce, czy nie. Ciągle jeszcze jest możliwe, abyśmy w przyszłym roku powrócili na ścieżkę wzrostu, która doprowadzić może w następnych latach do poziomie oscylującego wokół 4 proc.
Rząd wpisuje do budżetu coraz więcej sztywnych wydatków, a dochody nie rosną. Budżet się niedługo rozjedzie
Rząd na przyszły rok założył 3,6 proc. - mniej niż Pan.
Nie, ja mówiłem o możliwościach, o potencjale polskiej gospodarki, który obecny rząd z jednej strony przecenia, a z drugiej nie jest w stanie wykorzystać. Polskę stać na dłuższą metę na dynamikę około 4 proc. Na razie ku temu nie idzie, a rząd mimo to nader optymistycznie patrzy na przyszłość. Trąci to trochę woluntaryzmem, którego przejawy widzę również w „Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju”. W dodatku na tych kalkulacjach opiera się budżet. To ryzykowne, ponieważ w sytuacji, gdy założeń nie uda się zrealizować, pojawią się problemy finansowe.
Jak poważne jest ryzyko, że rząd w przyszłym roku także nie dowiezie założeń?
Zakładam, że budżet w przyszłym roku się zepnie. To znaczy, deficyt będzie wahał się wokół 3 proc. PKB, a już kreatywna księgowość i pewne sztuczki inżynierii finansów publicznych pomogą „ustalić” go na w wysokości 2,9 proc. Tym bardziej że poprawia się - i za to akurat chwalę obecny rząd - ściągalność podatków. Ale wcześniej czy później finanse publiczne rozjadą się w tym sensie, że wydatki będą rosły szybciej niż dochody, a powinno być odwrotnie.
Co będzie przyczyną tego rozjazdu?
Rząd wpisuje do budżetu coraz więcej sztywnych wydatków, natomiast dochody nie będą rosły tak, jak oczekuje. To sprawi, że budżet przestanie się zamykać przy spadającym deficycie, a będzie się nie domykał przy narastaniu jego wielkości tak absolutnej, jak i względnej.
Twierdzi Pan, że w 2017 r. budżet się zepnie. To kiedy zacznie się rozjazd?
Twierdzę, że może się „spiąć” przy oficjalnym deficycie 2,9 proc. PKB, ale może stać się i tak, że już w połowie 2018 roku Komisja Europejska ponownie nałoży na Polskę procedurę nadmiernego deficytu, jeśli także w następnych kwartałach słabnąć będzie dynamika gospodarcza i wskutek zawężania się bazy podatkowej z tego powodu dochody będą mniejsze od zakładanych. Od roku 2018 coraz mocniej będą kumulować się politycznie i ustawowo już przesądzone nowe, dodatkowe wydatki. Ich spiętrzanie z tytułu program 500+, obniżenia wieku emerytalnego, wyższych płac minimalnych także w sferze budżetowej, podniesienia kwoty wolnej od podatków, niektórych darmowych leków dla 75+ i innych działań to już nie prognoza. To obowiązki państwa, za które rząd musi zapłacić nawet wtedy, gdy nie będzie wyższych dochodów, gdyż wycofać się, czy choćby tylko modyfikować takie błędne programy, jak 500+ czy niższy wiek emerytalny, będzie szalenie trudno.
Nazywa Pan program 500+ błędem? To przecież największy sukces PiS.
Ten program, połączony z obniżeniem wieku emerytalnego, to największe błędy tej formacji politycznej, gdyż z jednej strony nie przyczyniają się do osiągania celów, które się przy okazji głosi, z drugiej zaś nie znajdą twardego, nieinflacyjnego finansowania. To się zemści.
Zemści? Te programy dają PiS szansę na wygranie wyborów w 2019 r., bez nich byłoby to niemożliwe.
Na pewno opozycja nie może iść do wyborów mówiąc, że skasuje 500+ albo że znów podniesie wiek emerytalny. To byłoby samobójstwo polityczne. Niezwykła kombinacja, czyż nie? Popełnia się poważny błąd w polityce społeczno-gospodarczej, ale wiąże to ręce opozycji, a nie władzy, która jest autorem tego błędu. Tak przy okazji, to pokazuje jak wielkie stoją zadania przed edukacją ekonomiczną społeczeństwa. Nie sądzę przy tym, aby program 500+ rzeczywiście przełożył się na większą dzietność. Jeśli nawet, to na liczniejsze potomstwo decydować się będą rodziny wielodzietne, które już mają czwórkę albo piątkę dzieci.
W efekcie dzieci przybędzie.
Ale w rodzinach najbiedniejszych - bo najwięcej biedy jest właśnie w rodzinach wielodzietnych - a główny problem tkwi w tym, aby pierwsze dziecko rodziło się wcześniej niż obecnie, gdy matka jest w 29. roku życia, a zwłaszcza w przełamywaniu dominujących modeli rodziny 2+1 i 2+2. To jest moment krytyczny. Natomiast z powodu 500 złotych miesięcznie nie przybędzie małych ludzi w rodzinach z jednym dzieckiem albo wręcz bezdzietnych, dla nich bowiem najważniejsza jest stabilna praca. Wiele kobiet nie decyduje się na kolejne dziecko, bo obawiają się, że wypadną z rynku pracy. Zamiast więc wydawać pasywnie i automatycznie 1,25 proc. PKB, lepiej szukać sposobów zapewniania lepszej opieki nad dziećmi w wieku przedszkolnym i dofinansowywać zajęcie pozaszkolne. Tak by dawać rodzicom, zwłaszcza matkom gwarancję, że nie wypadną one z rynku pracy po urodzeniu jeszcze jednej pociechy, bo dziś to jest ich największą bolączką. I na to warto wydać nawet kilka miliardów złotych, a nie po 500 złotych miesięcznie także na dzieci w rodzinach bogatych. To ekonomiczny nonsens i polityczny błąd.
Powiedział Pan, że z czasem PKB może rosnąć nawet o 4 proc. rocznie. Skąd to przekonanie?
Polsce nie grozi żadna pułapka średniego rozwoju. To jeszcze jedno mumbo-jumbo bezkrytycznie zaimportowane zza oceanu. Nie czeka nas katastrofa gospodarcza, nie jesteśmy skazani na nieuchronny kryzys czy poważne załamanie, choć są tacy, którzy tego obecnej władzy życzą, bo uważają, że to jedyny sposób na odzyskanie władzy czy też dorwanie się do niej po raz pierwszy. To prawda, że sytuacja jest po części nieprzewidywalna, ale to bardziej ze względu na uwarunkowania zewnętrzne niż wewnętrzne. Ale rzecz nie w tym, co się wydarzy w roku 2017 czy 2018; to są lata na przeżycie. Gra o jutro w istocie dotyczy pojutrza i jeszcze dalej. Zaczęliśmy rozmowę od tzw. planu Morawieckiego, a on nie dotyczy tylko najbliższych kilku lat.
Autorzy planu kreślą w nim wizję rozwoju na najbliższe 25 lat.
No właśnie. Próba sformułowania długofalowej perspektywy rozwojowej, uwzględniającej procesy demograficzne, zmiany technologiczne, środowisko naturalne oraz kontekst globalny to dobra strona tego planu. Jednakże już w średniej perspektywie czasowej on się rozjeżdża ze względu na dysonans makroproporcji gospodarczych i narastające niezbilansowanie finansów publicznych. Mówiliśmy już o tym.
PiS twierdzi, że dodatkowe wydatki - tak socjalne, jak i inwestycyjne, sfinansuje z uszczelnienia podatkowego. Rocznie tracimy nawet 90 mld zł. Nie ma szans odzyskać choć części tych pieniędzy?
Jakie 90 miliardów?! Jeśli w tej mitycznej dziurze podatkowej byłyby naprawdę tak duże pieniądze, to ich gros znaleźlibyśmy już dawno temu
Tylko w tym roku rząd uszczelnił system podatkowy na ok. 10 mld zł - a cały czas doszlifowuje narzędzia, które mają efektywność podatkową poprawiać.
Popieram. To cieszy, ale nadal uważam, że nie da się na skalę dziesiątków miliardów złotych zwiększyć dochodów naszej wspólnej kasy poprzez tzw. uszczelnianie systemu. Im więcej, tym lepiej, ale jeszcze lepiej wpierw sprawdzić, co można osiągnąć, a potem wydawać prawdziwe pieniądze, a nie wpierw decydować o ich wydawaniu, a potem przekonywać się, że ich nie ma. PiS jakby ścigał się w obietnicach z Trumpem, tyle że on po wygraniu prezydentury z wielu swych niedorzecznych obietnic z kampanii wyborczej się wycofuje. Nieładnie tak nie dotrzymywać słowa - no bo skoro tak, to albo się mylił, albo kłamał, czyż nie? - ale mądrzejsze to niż krnąbrne brnięcie w próby realizacji nierealistycznych, a niekiedy wręcz szkodliwych zapowiedzi. Tym się różni Trumpizm od Pisizmu.
Nawiązuje Pan do Donalda Trumpa.
Tak i do jego irracjonalnych zapowiedzi, że zbuduje mur na granicy z Meksykiem, że nałoży 45-procentowe cło na import z Chin albo że rozwiąże strefę wolnego handlu NAFTA. Ze zdecydowanej większości tych obiecanek się wycofa; już to robi. PiS także złożył wiele obietnic, które umożliwiły mu zdobycie władzy, ale mimo ich nieracjonalności idzie w zaparte i niestety próbuje je forsować.
Kiedy zapłacimy rachunek?
Nie od razu, ale już w latach 2019-20 zacznie wychodzić na jaw i może narastać głęboki strukturalny deficyt budżetowy, przy którym nie da się utrzymać ponadprzeciętnej dynamiki gospodarczej. Na tym tle błędem „Strategii” Morawieckiego jest przyjmowanie skrajnie optymistycznych założeń, że już w 2030 roku konsumpcja polskich gospodarstw domowych będzie równa średniej unijnej.
W Polsce ma być jak we Włoszech - tak zapowiada.
By osiągnąć taki efekt, tempo rozwoju gospodarczego Polski musiałoby znacząco przyspieszyć i oscylować między 4-5 proc. rocznie, a nie między 2-3. Właśnie o to idzie gra; by Polska rozwijała się w tempie szybszym niż bogata część Europy, bo tylko w ten sposób odczuwalnie zmniejszymy różnice nas od niej dzielące.
Uważam wicepremiera Morawieckiego za najjaśniejszy punkt obecnej ekipy rządzącej
Jak przyspieszyć tempo rozwoju kraju? Załóżmy, że nie ma programu 500+ i obniżki wieku emerytalnego. Jak by Pan postępował?
Najpierw zadałbym sobie pytanie o przyczyny ostatniego spowolnienia. Są tego dwie przyczyny. Pierwsza to mniejsza niż wcześniej dynamika inwestycji, druga to względnie wolno rosnący popyt konsumpcyjny, co jest przede wszystkim następstwem wieloletniego nienadążania wzrostu wynagrodzeń za wzrostem wydajności pracy. Szybciej niż płace rosły zyski, ale wskutek destabilizacji, także politycznej, oraz niepewności co do przyszłości tylko po części są inwestowane.
Jak to zmienić?
Stabilizować oczekiwania. Wydatki konsumpcyjne ożywiają gospodarkę w krótkim okresie, natomiast na dłuższą metę kluczowe są oszczędności i inwestycje. Kuleją niektóre inwestycje publiczne korzystające z funduszy unijnych, ale i prywatne przedsiębiorstwa nie zwiększają inwestycji, gdyż mają niewykorzystane moce wytwórcze i nie wiedzą, w jakich warunkach przyjdzie im działać w najbliższych latach. Tego nie uda się zmienić bez zakończenia wojny polsko-polskiej.
Źródło problemów tkwi w polityce?
Obecna sytuacja polityczna jest paskudna i ani nie sprzyja akumulacji kapitału, ani jego optymalnej alokacji. Wcale nie uważam, że na to paskudztwo jesteśmy skazani, ale na razie tak jest. Co zatem robić? Pilnować, aby władza popełniała jak najmniej błędów i wspomagać przedsiębiorczość oraz samorządy. Co zaś do polityki gospodarczej, to warto byłoby zwołać burzę mózgów i zapytać kilku dobrych ekonomistów, czy strefa euro przetrwa, czy upadnie. Trafna odpowiedź na to pytanie ma ogromne implikacje dla polskiej polityki gospodarczej.
Rzeczywiście, od 2008 r. euro nie umie stanąć pewnie na dwóch nogach.
Już niedługo wróci dyskusja o Grexicie, pojawiają się też pytania o implikacje referendum we Włoszech.
Włochy mogą się okazać tykającą bombą dla wspólnej waluty.
Tym bardziej pytanie o przyszłość strefy euro jest tak ważne. I właśnie dlatego akurat teraz warto sobie zadać pytanie, czy Polska powinna przyjąć euro.
Teraz? Gdy wspólna waluta ma tyle problemów?
Tak. Przyjęcie jej przez Polskę, bardzo by euro wzmocniło, a zarazem eliminując spekulacje wokół kursu złotego, istotnie stabilizowałoby oczekiwania i w ślad za tym poprawiałoby konkurencyjność naszej gospodarki. Spełniamy kryteria wejścia do strefy euro, więc już teraz moglibyśmy rozpocząć rozmowy z Komisją Europejską o tym, po jakim kursie należałoby zamienić złotego na euro. Oczywiście, powinien on być wyższy niż obecnie, gdyż złoty jest niedoszacowany co najmniej o 10 proc. Polska gospodarka ma sporo atutów, zwłaszcza szybciej niż w strefie euro rosnącą wydajność pracy. Po drodze można by znaczącą część rezerw walutowych sięgających równowartości 100 miliardów euro przeznaczyć na spłatę części zadłużenia zagranicznego. Gdyby z Warszawy wyszedł jednoznaczny sygnał, że chcemy mieć euro u siebie, nasza gospodarka by na tym zyskała i pozycja Polski w Unii Europejskiej jakościowo by się wzmocniła, zwłaszcza w kontekście Brexitu. Polska stałaby się krajem trzonu Unii, a nie jej peryferium, ku czemu zmierza.
Nie wystawiłoby to Unii na jeszcze większą niepewność niż teraz?
Taki ruch ułatwiłby stabilizowanie strefy euro, a przy okazji wsparł całą Unię dziś tak osłabioną kryzysem. Przy okazji polscy przedsiębiorcy zyskaliby mocne zakotwiczenia i nie musieliby martwić się o ciągle zmieniający się kurs walutowy, a przecież handel w euro to trzy czwarte naszej zagranicznej wymiany handlowej. Takie poczucie stabilizacji i większa przewidywalność co do opłacalności zorientowanych na zagranicę projektów pomogłyby też zdynamizować inwestycje. PiS ma dziś wszystkie instrumenty, by wykonać taki krok: rząd, Sejm, Senat, prezydenta, NBP. Ale nie zrobi tego.
Bo widzi ryzyka - i gospodarcze, i polityczne.
Ryzyko jest, ale nieskorzystanie z takiej opcji to pewna rezygnacja z możliwych do osiągnięcia korzyści. Chyba że przyjąć, iż euro nie przetrwa.
Gdzie zadecydują się losy przyszłości euro? W Atenach i Rzymie, czy raczej w Berlinie i Frankfurcie? A może w Pekinie i Waszyngtonie?
Przede wszystkim w Berlinie. Nie można wykluczyć, że w pewnym momencie poza strefą znajdzie się Grecja, ale nie musi to oznaczać końca samego euro. Natomiast gdyby wspólna waluta przestała interesować Niemcy, oznaczałoby jej to koniec.
Czy unia walutowa jest w stanie wytrzymać w sytuacji, gdyby zaczęła się walić gospodarka Włoch? Albo gdyby Włosi w referendum zdecydowali się z niej wystąpić? To jednak dużo większy kraj niż mała Grecja.
Wyjście Włoch ze strefy euro jest mało prawdopodobne. Ale nawet taki szok nie oznaczałby końca euro. To mogłoby stać się wtedy, gdyby Niemcy uznały, że kontynuacja projektu wspólnej waluty europejskiej więcej ich kosztuje, niż im daje. Wciąż daleko do tego.
Pan namawia do wejścia do strefy euro, ale dziś na świecie widać raczej klimat odwrotny. Coraz częściej mówi się o działaniach protekcjonistycznych, obiecywał je choćby Trump. Generalnie coraz więcej w polityce retoryki antyglobalistycznej. To chwilowy trend, a za chwilę gospodarka i polityka będą płynąć starym korytem? Czy może mówimy o trwałej zmianie?
Globalizacja - najkrócej, ponadnarodowa liberalizacja i integracja - ma zdecydowanie więcej zalet niż wad, światowa gospodarka dzięki niej zyskuje, także Polska. Uważam, że pomimo piętrzących się problemów globalizacja jest nieodwracalna, ale nie w dotychczasowym kształcie. Upieranie się przy nim prowadziłoby do tego, co w książce „Wędrujący świat” nazwałem Jeszcze Większym Kryzysem, JWK. To niestety nie jest wykluczone, ale też nie jest nieuniknione.
Dziś te oba procesy są mocno podważane i coraz częściej kwestionowane, czy przez Trumpa, czy przez Brexit.
To chwilowe, przejdzie. Globalizacja jest nieodwracalna z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, stoją za nią potężne interesy usieciowionych korporacji ponadnarodowych.
Po drugie, globalizacja to także potężna zmiana technologiczna i sposób uprawiania przedsiębiorczości. Należy przeto szukać strategii, która pozwoli nam do tej fazy globalizacji włączać się w sposób jak najbardziej korzystny.
Polska ma potencjał, by PKB rosło o 4 proc. rocznie
Jak pod tym względem ocenia Pan Plan Morawieckiego?
Jest w nim wiele rozsądnych propozycji w tej materii, ale przestrzegałbym przed tzw. patriotyzmem ekonomicznym, ku czemu prą niektórzy, bo przy nasilającym się politycznym i kulturowym nacjonalizmie może to zatrącać o ksenofobią, a to byłoby zabójcze dla polskiej gospodarki. Powinniśmy realizować strategię wzrostu ciągniętego przez eksport, a to wymaga coraz szerszego otwarcia i głębszej integracji z gospodarką światową. Trzeba pamiętać, że ważnym elementem globalizacji są mechanizmy integracji regionalnej. W obliczu dominacji amerykańskiego dolara, wobec chińskiego planu budowy nowego jedwabnego szlaku, fatalnym błędem byłoby osłabienie Unii Europejskiej.
Trump wskazał w swej kampanii jeden z efektów ubocznych globalizacji, którego nikt wcześniej nie dotknął - tego, że na globalizacji wszyscy zyskują dzięki niższej cenie produktów, ale część traci. W USA straciło na tyle dużo osób, że wyniosły one Trumpa do władzy. Jak ten efekt uboczny zminimalizować?
Tylko poprzez ucieczkę do przodu. Na pewno nie można cofać koła historii. Dlatego trzeba dalej iść w globalizację, opierając ją wszakże w rosnącej mierze na atrybutach społecznej gospodarki rynkowej, a nie na neoliberalizmie wzbogacającym nielicznych kosztem większości. Jednocześnie wzmacniać trzeba procesy regionalnej integracji, bo to nie jest wbrew globalizacji, ale może ułatwiać sterowanie nią poprzez ponadnarodową i światową koordynację polityki gospodarczej.
Chce Pan jeszcze więcej tego samego, co wygenerowało kryzys, który wyniósł Trumpa do władzy.
Skądże znowu, akurat odwrotnie. Trzeba walczyć z nowym nacjonalizmem. Trzeba mu przeciwstawić koncepcję, którą nazywam nowym pragmatyzmem. Trumpizm to swoiste, wręcz niebywałe skrzyżowanie neoliberalizmu z populizmem. Jest ono skazane na klęskę, choć dziś jeszcze nie wiadomo, jakie będę jej koszty i jak one się rozłożą. Trump mówi o tym, że w wyniku globalizacji wiele osób straciło pracę w USA, ale przecież gdzie indziej jeszcze więcej ją znalazło, a i w samych Stanach Zjednoczonych stopa bezrobocia obecnie jest na poziom jednym z najniższych w historii, bo zaledwie 4,8 proc. Owszem, i tam są obszary strukturalnego, a nie koniunkturalnego bezrobocia, bo gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Takie sytuacje należy korygować i właśnie od tego jest państwo, bo sam rynek bynajmniej problemu nie rozwiązuje.
Na razie nigdzie ono żadnych korekt nie robi - stąd obserwujemy ten swoisty „bunt” wyborców w całym świecie zachodnim.
Niech pan nie przesadza z tym „nigdzie” i „żadnych”, bo dzieje się sporo, ale tak - można więcej i lepiej i właśnie jak to robić, pokazuje nowy pragmatyzm. Ale nie wbrew globalizacji, nie pod prąd historii, nie walcząc z jej biegiem, lecz stosownie korygując jej nurt. Upadek globalizacji to byłby kataklizm, trzeba zatem inaczej ją układać, bo jak nie, to zamiast nowego pragmatyzmu i postępu cywilizacyjnego będzie katastrofa, do której może doprowadzić nowy nacjonalizm. Jego narastanie widać współcześnie w tak różnych krajach jako USA i Rosja, Turcja i Polska, Holandia i Myanmar, Francja i Zimbabwe, Węgry i Boliwia, Australia i Armenia. Z tego zjawiska może wyniknąć tylko nieszczęście. Dlatego właśnie namawiam do ucieczki do przodu drogą, którą wyznacza nowy pragmatyzm.