Kraków jest ważnym miejscem na mapie polskiej piosenki. A może raczej był - bo w ostatnich dwóch dekadach nie zaistniała w nim żadna gwiazda z prawdziwego zdarzenia. Ci jednak, którzy wcześniej objawili swój talent pod Wawelem, byli indywidualnościami, które na zawsze odmieniły oblicze rodzimej kultury popularnej. Oto, naszym zdaniem, 10 najważniejszych piosenkarek i piosenkarzy minionego półwiecza, związanych z Krakowem na dobre i złe.
Ewa Demarczyk
Nie wiadomo gdzie mieszka. Ma dom w Wieliczce, mieszkanie w Krakowie, nikt ją tam jednak nie widuje. Podobno wyjechała do Paryża. Zniknęła ze sceny odcinając się całkowicie nie tylko od środowiska artystycznego, ale też od najbliższych. Nie pojawiła się nawet na pogrzebie przyjaciela, Zbigniewa Wodeckiego, protestując w ten sposób wobec tego, że nie został pochowany w Alei Zasłużonych na Cmentarzu Rakowickim. Jedną z niewielu osób, która ma z nią kontakt, jest dziennikarz Bohdan Gadomski. Niedawno zdradził, że piosenkarce podoba się, jak jej dawne utwory wykonuje dziś Karolina Cicha.
Ewa Demarczyk napisała, że „czuje się odrzucona przez środowisko i zaszczuta jako człowiek”
My jednak pamiętamy „Karuzelę z madonnami”, „Tomaszów” czy „Czarne anioły” w wykonaniu samej Ewy Demarczyk. Te piosenki napisał dla niej Zygmunt Konieczny, kiedy na początku lat 60. trafiła do Piwnicy pod Baranami. Zafascynowana francuską piosenką w stylu Edith Piaf, podbiła serca słuchaczy występami na festiwalu w Opolu i Sopocie, by potem rozpocząć europejską karierę, zwieńczoną koncertami w paryskiej Olimpii.
Rozczarowana problemami technicznymi i personalnymi, rozstała się z Piwnicą na początku lat 70. Kraków ofiarował jej własny Teatr Muzyki i Poezji dopiero ponad dekadę później. Ale i to nie dało jej spełnienia. Udramatyzowana na scenie, była udramatyzowana także w życiu. W końcu zniknęła z publicznego widoku. Kiedy w 2004 r. Grzegorz Miecugow zaprosił ją do swego programu w TVN, napisała, że czuje się „odrzucona przez środowisko i zaszczuta jako człowiek”.
Marek Grechuta
Zawsze miał głowę w chmurach. Zdarzało mu się ubrać dwa buty z różnych par i pójść na spacer po krakowskim Rynku. Od dziecka kochał poezję: najpierw recytował ją na szkolnych akademiach, a potem, kiedy zobaczył Ewę Demarczyk na scenie, sam zaczął śpiewać. Najwspanialsze efekty osiągał na początku swej działalności na przełomie lat 60. i 70., śpiewając kompozycje Jana Kantego Pawluśkiewicza.
To jednak własna kompozycja ze słowami Leszka A. Moczulskiego, „Korowód”, okazał się niespotykanym na światową skalę genialnym połączeniem poetyckiej wrażliwości z psychodeliczną transowością. Potem jego piosenkom zabrakło tej lekkości i wdzięku, którą miały kiedyś.
Być może przyczyniła się do tego poważna choroba. Grechuta cierpiał na chorobę dwubiegunową afektywną, która z czasem utrudniała mu nagrywanie i koncertowanie. Stan artysty pogorszył się pod ciosach, które zadało mu życie. Najpierw Polskie Nagrania wydały na kompakcie wszystkie jego największe przeboje i choć krążek sprzedał się w gigantycznym nakładzie, on nic z tego nie miał. Potem na prawie rok przepadł bez wieści syn. Okazało się, że wybrał się na duchową pielgrzymkę do Rzymu.
Kiedy trumna z Markiem Grechutą opuszczała w 2006 roku Bazylikę Mariacką, rozległy się dźwięki jego słynnej piosenki - „Ocalić od zapomnienia”.
Zbigniew Wodecki
Chyba nigdy w historii polskiej muzyki popularnej odejście artysty nie wywołało tak zgodnych reakcji. Niespodziewana śmierć Wodeckiego uświadomiła nam, że straciliśmy nie tylko wspaniałego muzyka, ale też dobrego człowieka. Bo taki właśnie był: zawsze mówił o innych ciepło, dowcipkował na swój temat, nie traktował siebie jako gwiazdy, dzięki czemu mieliśmy wrażenie, że jest kimś nam naprawdę bliskim.
Miał być muzykiem klasycznym. Choć pilnie ćwiczył, wciągnął go najpierw big-bit, a potem Piwnica pod Baranami. To u boku Ewy Demarczyk zdobywał szlify skrzypka, koncertując z nią po całej Europie. W końcu, próbując zarobić na życie w ciężkich czasach, złapał za mikrofon. Usłyszeli to telewizyjni decydenci - i wysłali go na festiwal do Opola. Początkowo miał image wrażliwego romantyka, bo śpiewał „Zacznij od Bacha” czy „To była Izolda”. Potem pokazał, że ma do siebie dystans, bawiąc Polskę legendarnymi „Chałupami” czy śpiewając dzieciom „Pszczółkę Maję”. W ostatnich latach przed śmiercią wrócił do piosenek ze swego debiutanckiego albumu, który za sprawą współpracy z grupą Mitch & Mitch pokochała dzisiejsza młodzież.
Andrzej Zaucha
Był 10 października 1991 roku. Andrzej Zaucha wyszedł właśnie w towarzystwie Zuzanny Leśniak z Teatru STU, gdzie publiczność nagrodziła ich gorącymi oklaskami za występ w spektaklu „Pan Twardowski”. Yves Goulais czekał na nich w samochodzie. Strzelił dziewięć razy do swej żony i jej kochanka. Zuzanna zasłoniła Andrzeja, ale i tak piosenkarz padł martwy. Francuz pojechał na komisariat i przyznał się do zbrodni. Może gdyby nie romans, wokalista śpiewałby dla nas dalej. Cóż: po śmierci żony Elżbiety w 1989 roku, to właśnie w młodszej o 16 lat od siebie młodej aktorce odnalazł nową miłość. Francuski reżyser teatralny ostrzegał Zauchę, że go zabije za związek z jego Zuzanną. I tak się stało.
Był inny od reszty krakowskich gwiazd piosenki. Nie poetyczny, ale zmysłowy. Lubił „czarną” muzykę - jazz, soul i funk. Początkowo śpiewał z zespołem Dżamble, który współpracował z takimi tuzami, jak Tomasz Stańko czy Michał Urbnaniak. Nie rezygnując z wykonywania ambitnej muzyki, z czasem postanowił spróbować swych sił w rozrywce. Choć solową karierę rozpoczął w 1980 roku, kiedy to rock zawładnął polską młodzieżą, z powodzeniem śpiewał w Opolu i Sopocie. To wtedy wylansował takie utwory, jak „Byłaś serca biciem” czy „Bezsenność we dwoje”. Właściwie dopiero dziś są one w pełni doceniane.
Skaldowie
Choć dziś wielkie triumfy święci Zakopower, pierwsi wprowadzili góralski folk do naszej muzyki rozrywkowej Skaldowie. Bo choć bracia Zielińscy niemal od urodzenia związani są z Krakowa, to ich mama pochodziła z Zakopanego. Tam jeździli na święta, ferie i wakacje, przesiąkając podhalańskim folklorem. Nic więc dziwnego, że kiedy złapali za mikrofon i gitary, z czasem w ich piosenkach coraz wyraźniej słyszalna była góralska nuta. Może trąciło to momentami cepelią (dlatego dobrze było widziane przez ówczesne władze), ale dziś wyjęte z politycznego kontekstu, sprawia urokliwe wrażenie.
Zielińscy pisali jednak nie tylko ładne piosenki, o sile których stanowiły romantyczne melodie Andrzeja i mądre teksty Leszka A. Moczulskiego. Jeszcze zanim dała o sobie znać Budka Suflera, próbowali wypuszczać się w stronę progresywnego rocka. Najbardziej ambitną tego próbą była płyta „Krywań, Krywań”, na której połączyli mocne brzmienia z podhalańskim folklorem w modnej wtedy formule concept-albumu. Karierę zespołu załamała decyzja jego lidera o pozostaniu w USA, gdzie Skaldów zastał stan wojenny. Powrócili na scenę w nowej Polsce, ale nie udało im się stworzyć nic ciekawszego ponad to, czym zasłynęli w PRL.
Kora
Była młodą hipiską, mającą na swym koncie zarówno narkotykowe eskapady, jak i seksualne ekscesy doby epoki kontrkultury, kiedy Marek Jackowski zobaczył ją w Piwnicy pod Baranami. Młody gitarzysta zakochał się w pięknej dziewczynie - a potem przeniósł się dla niej z Łodzi do Krakowa i założył zespół Maanam, którego, z czasem, została wokalistką. Ponieważ byli otwarci na świat, szybko zrozumieli, iż czasy hipisów już przeminęły, a zamiast nich na ulicach Londynu pojawili się punki. Gdy dotarła do nich płyta Sex Pistols, obcięli włosy, zwęzili spodnie i kupili czarne okulary. Gdy cała Polska zobaczyła ich na opolskim festiwalu w 1980 roku, wykonujących „Boskie Buenos”, nic już potem nie było takie samo.
Kora wyrosła szybko na największą indywidualność polskiej nowej fali rocka. Z jednej strony, jak przystało na punkową wokalistkę była dzika, drapieżna i zmysłowa, a z drugiej - w opozycji do tej estetyki budowała swój image niedostępnej gwiazdy, odcinającej się od obszarpanych fanów, zamkniętej w twierdzy z poezji, malarstwa i muzyki. I za to ją uwielbiano. Przed blokiem przy ulicy Kazimierza Wielkiego w Krakowie koczowały w latach 80. tłumy jej wielbicieli. Znikły - gdy rozstała się z Markiem i przeprowadziła do Warszawy, aby zamieszkać z Kamilem Sipowiczem. Dziś poważnie choruje, a młodym widzom bardziej jest znana jako jurorka telewizyjnego talent-show niż gwiazda rocka.
Andrzej Sikorowski
Jego ostatnia płyta nosi wszystko mówiący tytuł: „Okno na Planty”. Bo rzeczywiście jest krakowskim mieszczaninem z krwi i kości. Ze wszystkimi zaletami i przywarami. Kiedy idzie przez Rynek, kłaniają mu się dorożkarze, lubi posiedzieć w „Vis a Vis” i poczytać prawdziwą gazetę, smakują mu podwawelskie obwarzanki, chętnie napije się wódeczki z kolegami, wyznaje chrześcijańskie wartości, choć z Kościołem mu nie po drodze. Co ciekawe - przez żonę jest mocno związany z Grecją, gdzie odpoczywa od swego ukochanego miasta.
Zrobiło się o nim głośno, kiedy jeszcze jako „młody i obiecujący” wokalista i gitarzysta dołączył do kabaretu Pod Budą. I to właśnie głównie za jego przyczyną kabaret przekształcił się w zespół, który jego głosem i głosem Anny Treter, obdarował nas takimi przebojami, jak „Ballada o ciotce Matyldzie” czy „Bardzo smutna piosenka retro”. Potem z powodzeniem rozkręcił solową karierę, wyśpiewując choćby wspólnie z Grzegorzem Turnauem hymn podwawelskiego mieszczaństwa - „Nie przenoście nam stolicy do Krakowa”. Z powodzeniem wprowadził na scenę swoją córkę Maję, która mimo różnicy pokoleń, wyznaje te same wartości w muzyce i w życiu co ojciec. No i oczywiście wyszła za mąż za Greka.
Grzegorz Turnau
Jeszcze przed maturą wygrał Studencki Festiwal Piosenki, potem sam Piotr Skrzynecki zaprosił go do Piwnicy pod Baranami. Z czasem, zafascynowany Billy Joelem i Paulem McCartneyem, przeniósł tę krakowską „poetyczność” na teren klasycznej piosenki pop. I odniósł wielki sukces - stając się w latach 90. synonimem „krakowskiego brzmienia”.
„Cichosza”, „Bracka” czy „Bombonierka” (z Basią Stępniak-Wilk) chyba mu się jednak trochę znudziły. W ostatnich latach zwrócił się bowiem w stronę trudniejszej piosenki, z jednej strony mocno literackiej (częściej sięga po poezję mistrzów pióra), ale też wyraźniej nasyconej jazzową wrażliwością (często śpiewa z Dorotą Miśkiewcz). Ponieważ, jak sam twierdzi, dzisiejszy Kraków to już nie ten sam Kraków co kiedyś, przeprowadził się do domu w Mogilanach. I, co ciekawe, teraz śmielej deklaruje się politycznie, bo nie podoba mu się co robi PiS.
Maciej Maleńczuk
Już kiedy uczył się w zawodówce, wolał zamiast stać przy tokarce, palić „Sporty” i pić bełty z kolegami za szkołą. Kiedy ją rzucił, upomniało się o niego peerelowskie wojsko. Za odmowę służby, trafił do więzienia. „Uwolnić Maleńczuka!” - pisano wtedy na murach krakowskich kamienic.
Kiedy wyszedł z pudła, był już idolem zbuntowanych doby stanu wojennego. Kochali go punkowcy i hipisi. Pierwsi częstowali butaprenem, drudzy - „kompotem”. Całe szczęście - potrafił jak nikt śpiewać akustycznego bluesa. To sprawiło, że zamiast skończyć w rynsztoku, zaczął wspinać się po kolejnych szczeblach muzycznej kariery. Głośno zrobiło się o nim, gdy wkroczył na rockowe salony z grupą Pudelsi.
Jej prześmiewcze piosenki pasowały do niego jak ulał. Jeszcze większy sukces osiągnął z zespołem Homo Twist. Zadbał o reputację niegrzecznego gwiazdora: pił, ćpał, wdawał się w rozróby. Tylko przy żonie i córkach był kochającym mężem i ojcem. Gdy znudził mu się rock, zaczął śpiewać dansingowe piosenki i zarobił prawdziwą kasę. Dziś mieszka na wsi, bawi się w jazzmana, a do Krakowa przyjeżdża tylko po to, aby powstrzymać Jarosława Kaczyńskiego od wjazdu na Wawel. Co jeszcze wymyśli?
Marcin Świetlicki
Mówi o sobie, że jest „obszczymurem”. I rzeczywiście: często można go spotkać w krakowskich knajpach, siedzącego nad kieliszkiem wina lub wódki. Z wiecznie przyklejonym papierosem do ust coraz bardziej przypomina kloszarda, który świadomie odrzuca cywilizacyjne wygody, by z upodobaniem smakować życie na dnie. Zawsze otoczony jest wianuszkiem wiernych słuchaczy, chętnie stawiających kolejkę, by choć przez chwilę ogrzać się w blasku wybitnego poety. Bo tak naprawdę jest wybitnym poetą. I dobrym pisarzem. Jego wiersze oddają odczucia i przeżycia tej generacji, która nie do końca potrafiła się odnaleźć po przemianach społecznych i politycznych w 1989 roku.
Nie jest jednak dobrym wokalistą. Właściwie recytuje a nie śpiewa, czasem mamrocze albo wrzeszczy. Ale i tak piosenki zespołu Świetliki, z którym występuje od ćwierć wieku, robią wielkie wrażenie. Połączenie egzystencjalnej poezji z post-punkowym mrokiem w muzyce tworzy perfekcyjną całość, uwielbianą przez starych „załogantów”, jak i kolejne pokolenia młodych polonistek.
Czarny Anioł
Ewa Demarczyk nazywana jest Czarnym Aniołem polskiej piosenki . Wzięło się to od sukien w takim kolorze, w jakich występowała. A pewnie też od znanej piosenki „Czarne Anioły” z tekstem Wiesława Dymnego i muzyką Zygmunta Koniecznego.
Oto fragment tekstu:
Czarne anioły choć białoskrzydłe
A na ich twarzach miny obrzydłe
Na sinym niebie jak fajerwerki
Ale przeklęte raz i na wieki
To są anioły z mojej stodoły
Pouciekały przez dziury w dachu
Anioły śmierci z głowami węża
Latają w górze i czas tam mitrężą
Trzeba by wszystkie razem połapać
W pęczki powiązać wapnem ochlapać
I wsadzić do nieba czy trzeba nie trzeba czy trzeba nie trzeba