Hindukusz, Himalaje, Karakorum – w tych trzech krótkich słowach Mieczysław Bieniek, Hajerem zwany odpowiedział swej zatroskanej żonie na pytanie o to, gdzie będzie można go namierzyć podczas jego wyprawy do Dalajlamy. I to jedno zdanie w gruncie rzeczy pokazuje, jak wyglądają rajzy byłego górnika katowickiej kopalni Wieczorek. Pełen spontan, dużo improwizacji, żadnych tam biur podróży i zorganizowanych wyjazdów pod okiem przewodnika.
Hajer jeździ po świecie już od 15 lat. Dziś w chorzowskim Rebel Garden Cafe będzie świętował benefis swych wypraw. Przy okazji opowie o swej najnowszej, czwartej już książce, zatytułowanej „Hajer na andyjskim szlaku” oraz wyjawi, jak to się stało, że największy wpływ na jego życie miał dziadek oraz... Indianie. - Odwiedziłem już 117 krajów. A gdzie mnie jeszcze nie było? Na Antarktydzie i w Australii – wyznaje Hajer. Spokojnie, to się zmieni i to już niebawem.
Na razie jednak wróćmy do początków tej podróżniczej sagi. W roku 2000 dochodzi do tąpnięcia w KWK Wieczorek. Bieniek uchodzi śmierci, lecz zostaje mocno poturbowany, a lekarz stawia sprawę jasno: dla niego powrotu na „grubę” już nie ma. Później Hajer wiele razy wspominał, że w tym momencie poczuł się, jakby świat mu się zawalił. Bo jak to tak? Koniec z kopalnią, z fedrowaniem? Jak żyć?
I wtedy narodził się pomysł wyjazdu do Indii. Pomysł kompletnie szalony, bo Hajer nie znał ani języka, ani tamtejszych realiów. Nad tym zaczął się jednak zastanawiać dopiero, kiedy był w Azji. Stamtąd dopiero zadzwonił do żony, by powiedzieć, gdzie jest. Początkowo nie uwierzyła. Uznała, że mąż zapił z kolegami i teraz dość marnie próbuje wytłumaczyć swoją nieobecność w domu. Zrozumiała, że nie kłamie dopiero, gdy w słuchawce usłyszała głosy Hindusów. A Hajer? Zameldował się w Katowicach dopiero pół roku później, bo tyle właśnie czasu spędził w Indiach, Nepalu i Bangladeszu. Chudszy o kilkanaście kilogramów, ale bogatszy o całą masę doświadczeń. I przekonany, że on chce tak pojechać znowu.
W kolejnych latach Hajer objechał autostopem niemal całą Europę i Bliski Wschód, dotarł do Laosu, Wietnamu, Indonezji i Kambodży, krajów Afryki, Ameryki Południowej i Azji Środkowej. Na „pięćdziesiątkę” wymyślił sobie, że spotka się z Dalajlamą (duchowym przywódcą Tybetańczyków) i... dopiął swego. Swoistym dokumentem z tej niesamowitej podróży jest nakręcony przez Pawła Wysoczańskiego – absolwenta Wydziału Radia i Telewizji na Uniwersytecie Śląskim – film „W drodze”. Obraz był nagradzany na Przeglądzie Filmów Górskich w Lądku Zdroju, jak też na... Festiwalu Filmów Komediowych w Lubomierzu. W 2013 roku Hajer objechał rowerem spory kawał Rosji, docierając m.in. do skupiającej w przeddzień zimowej olimpiady oczy całego świata Soczi. W kolejnym roku wyprawił się do Ameryki Południowej i Łacińskiej, odwiedzając Karaiby, Kolumbię, Boliwię, Peru i Chile.
Hajer ma swój własny pomysł na podróżowanie. W trakcie wyjazdu często zatrzymuje się gdzieś na dłużej, by zarobić pieniądze na dalszy ciąg podróży i sam katalog tych profesji już jest materiałem na osobną książkę, bo Bieńkowi zdarzyło się budować krematorium w Singapurze, czy pracować jako pomocnik mleczarza w Indiach. Nie czyta przed wyjazdem przewodników, by – jak mówi – nie „zamulały mu umysłu”. Po powrocie owszem, warto dokładnie sprawdzić, co się widziało i co o tym piszą, ale przedtem? Nie. Lepiej samemu świeżym okiem zobaczyć i samemu ocenić.
- Zresztą mnie bardziej zależy na ludziach niż na oglądaniu zabytków – stwierdza Bieniek. I rzeczywiście, w swoich opowieściach z wypraw najwięcej miejsca poświęca ludziom, z którymi się spotkał. Jest w tych wspomnieniach wielu dobrych ludzi, którzy ugościli go pod swym dachem i służyli bezinteresowną pomocą („najczęściej od tych, którzy sami nic nie mają dostawałem najwięcej pomocy” - mówi dziś Hajer), ale są też tacy, o których wolałby na zawsze zapomnieć. Gdy na kilka miesięcy przed słynnym tsunami dotarł do indonezyjskiej prowincji Aceh w kraju pachniało wojną domową.
- Wtedy właśnie trafiłem na patrol religijnej policji. Jeden z nich zaprowadził mnie w krzaki, przystawił broń do głowy i powiedział, żebym się pomodlił. Ze strachu się posikałem – wspomina Hajer. Od śmierci wybawiła go łapówka. Okazało się, że nawet religijni fundamentaliści nie są odporni na kuszący szelest banknotów. Takim argumentem Hajer posługuje się dosyć często, choć – jak przyznaje – nieraz udaje mu się wykpić starymi polskimi „Waryńskimi”, czy „Świerczewskimi”.
- Łapówkarze często niebyt uważnie patrzą na to, co biorą – śmieje się Bieniek.