Handel na ulicy przy granicy. Opłaci się Polakowi i Ukraińcowi
Ukraińcy całymi dniami stoją na ulicach Ustrzyk Dolnych, by sprzedać Polakowi choćby słoik miodu. Zarobione złotówki najczęściej od razu zamieniają na polski towar. Kupują wędliny, mięso, konserwy, proszki do prania, papier toaletowy... - Bo u nas prawie wszystko droższe - tłumaczy Galina spod Chyrowa.
Na targu w Ustrzykach Dolnych za litr miodu spadziowego Ukrainka żąda 25 zł. W tym roku ze spadzią było kiepsko, dlatego cena wyższa niż zwykle. Handlarka trzymająca w dużej torbie także wódkę, koniak i papierosy, nie chce opuścić nawet złotówki.
- Dla pana to nic, a dla mnie dużo - mówi.
Jest indywidualistką - szuka klientów na obrzeżach targowiska. W centrum tłoczno, trudniej się przebić z ofertą. Jeszcze ciężej jest pod „Biedronką” przy ulicy Fabrycznej, zwanej przez miejscowych „ukraińską”. Tam polscy klienci dyskontu dopadani są z chwilą zaparkowania samochodu, a tłumek kobiet i mężczyzn w szaro-czarnych ubraniach odprowadza ich aż do drzwi sklepu, próbując na wszystkie sposoby wcisnąć towar. Plac przy markecie codziennie rano jest czysty, ale po kilku godzinach znowu wymaga sprzątania. Szkoda nędznie odzianych kobiet, gdy cały dzień stoją z nadzieją sprzedania woreczka fasoli albo pęczka czosnku. Nikt nie chce tego kupować, lecz one są cierpliwe. Jeśli nie dziś, to może jutro?
Na wódkę nie może być przyzwolenia
Inaczej jest obok „Biedronki” przy ulicy PCK. To drugi koniec miasta i tutaj handlujących Ukraińców nie uświadczysz. No, może zdarzy się kilku, lecz w ciągu całego tygodnia. Nikt nachalnie nie zaczepia wysiadających z aut, nie próbuje przekonać do kupna choćby garści łuskanych orzechów. Ale, spekulują mieszkańcy pobliskiego osiedla, prędzej czy później ukraińscy handlarze się zjawią. I będzie tak samo jak przy Fabrycznej. I jak w Rynku, gdzie Ukraińcy opanowali każdą część deptaka. Wystają pod sklepami, aptekami, obok biblioteki; łowią też potencjalnych nabywców wina, papierosów i słodyczy między ławkami w parku. Trudno przejść i nie być zagadniętym. Przechodnie od dawna skarżą się burmistrzowi i radnym.
- To duży problem, zwłaszcza jeśli chodzi o handel alkoholem - twierdzi radny Czesław Urban. - Ukraińcy mogą sprzedawać legalnie swoje towary, rzecz jasna oprócz alkoholu i papierosów, ale w wyznaczonych do tego miejscach. Na pewno takim miejscem nie jest plac przed „Biedronką” czy miejski deptak.
Piesze i zmotoryzowane patrole policji legitymują sąsiadów ze Wschodu, pouczając ich, że handel napojami procentowymi jest nielegalny. Czasami nakładają na nich mandaty. Sto czy dwieście złotych kary może zaboleć, bo to mniej więcej równowartość średniej ukraińskiej emerytury, ale rzadko odstrasza. Na zapłacenie mandatu składa się cała rodzina, a potem wszystko dzieje się jak przedtem. I tak w kółko.
- Najgorzej, że sprzedają wódkę nieletnim - denerwują się ustrzyczanie. - Można wiele zrozumieć, tę ich biedę i pragnienie zarobku, aby coś kupić do domu, ale na rozpijanie młodzieży nie może być przyzwolenia.
Ukraiński handlarz jest zdeterminowany; nie zrezygnuje tak łatwo z próby sprzedania choćby bloczka chałwy. Kiedyś wielu robiło niezły interes na papierosach, ale to było w czasach, gdy jeden podróżny mógł wwieźć przez granicę karton. Dzisiaj to zabronione, przepis pozwala na dwie paczki, ale nie brakuje takich, którzy ryzykują przemyt. Jak wpadną podczas kontroli celnej - długo nie wjadą do Polski, ale jeśli im się uda - „fajki” sprzedadzą na pniu. Palący Polak na kupnie jednej paczki Marlboro zaoszczędzi nawet 5-6 złotych.
- Nie pamiętam już, kiedy ostatnio kurzyłem krajowe papierosy - mówi bezrobotny czterdziestolatek. - Mam dwóch stałych dostawców, biorę od nich na zmianę.
Gdy do Ustrzyk przyjeżdża wycieczka autokarowa, kierowca zatrzymuje się zwykle na dużym parkingu obok miejskiego targowiska. Zanim pasażerowie wyjdą na zewnątrz, autobus otoczony jest już wianuszkiem kobiet i mężczyzn z pękatymi reklamówkami. Wycieczkowicz zazwyczaj nie żałuje grosza, bierze wszystko, jak leci, ale w pierwszej kolejności wino, wódkę i koniak. Nierzadko niezłej jakości. Czasem pyta Ukraińców, czy nie mają ich słynnego sała (solonej słoniny), wybornego na przegryzkę do gorzałki, a ci z żalem odpowiadają, że na taki szmugiel nie mogą sobie pozwolić. Obowiązuje zakaz wwożenia mięsa i jego przetworów z Ukrainy do Polski.
Od drobnicy do wielkich gabarytów
Jesienią i zimą zarobek słabszy, ale w lecie autokary wycieczkowe w liczbie kilku zajeżdżają do Ustrzyk codziennie. Obrotni handlarze (handlarki) w dwa-trzy dni mogą zarobić nawet trzecią część średniej ukraińskiej pensji. W sezonie często nie opłaca się im wracać do domu; wynajmują tanie kwatery w mieście lub na obrzeżach, by rankiem zająć ulubiony rewir i nie odstąpić go aż do zmierzchu. Jeśli dopisze im szczęście, wkrótce podreperują dziurawy domowy budżet. Kupią nowe buty, kurtkę albo odłożą pieniądze na czarną godzinę.
Jednak najczęściej to co zarobią, od razu zamieniają na polski towar. Z miejscowych sklepów znikają wędliny, mięso, sery żółte, konserwy; znikają proszki do prania, płyny do naczyń, szampony, papier toaletowy. I wiele innych artykułów.
- A cóż się dziwić, jak u nas prawie wszystko droższe - tłumaczy Galina spod Chyrowa. - Gdyby na Ukrainie były wyższe pensje i niższe ceny, prawie nikt do Polski by nie przyjeżdżał.
Starsza kobieta ze Starego Sambora opowiada, że przepracowała w państwowym zakładzie trzydzieści cztery lata. Straciła zdrowie, cierpi na astmę, a dostaje w przeliczeniu na polską walutę niewiele ponad 150 zł. W podupadającym domu mieszka z bezrobotnym synem.
- Czasami złapie jakąś dorywczą robotę, ja natomiast dwa razy w tygodniu pakuję torbę i jadę „pracować” do Ustrzyk. Ile dziennie wyciągnę z handlu? W najlepszym przypadku 20 złotych, ale i z tego się cieszę.
Na oko pięćdziesięcioletnia Oksana ze Starej Soli trzyma w ręku cztery andruty. Chodzi z nimi od siódmej rano, a do południa nikt się nie skusił. Udało się jej za to sprzedać litrowy słoik miodu. Za 22 złote.
- Mam kilkanaście uli pod samym lasem. Przywożę miód do Polski, ale czasami Polacy przyjeżdżają do mnie i kupują na miejscu.
Irina jest na co dzień kierowniczką wiejskiego przedszkola. Jej pobory to niecałe 1800 hrywien (ok. 300 zł). Musi za nie utrzymać siebie i dwójkę dzieci w wieku szkolnym. W piątek w południe zostawia córki pod opieką matki i na cały weekend jedzie do Ustrzyk. Ma tu znajomych, może się u nich zatrzymać i spać za darmo. Ale nie ma czasu na przesiadywanie przy kawie. Mówi, że wykorzystuje czas do granic możliwości, żeby tylko móc co nieco dorobić. Nie ryzykuje przemytu. Jej miła aparycja i niezła znajomość polskiego powodują, że nigdy nie spotkała się z obcesowością ze strony Polaków. Przeciwnie - zawsze sprzeda koniak czy wódkę i przyjmie zamówienie na następny tydzień. Najważniejsze to mieć stałych odbiorców, wtedy można jakoś związać koniec z końcem.
Etylina po 3,50 zł
Są tacy, którzy nie bawią się w handel spożywczy, skupiając się tylko na paliwach. Kiedyś ukraińska ropa i benzyna były podłej jakości, samochody po nich „kaszlały”, ale teraz wielu polskich posiadaczy czterech kółek jeździ niemal wyłącznie na wschodnim paliwie. Przyciągają ich niskie ceny i coraz lepsza jakość.
Za litr etyliny 95 trzeba zapłacić dostawcy średnio 3,50 zł, nie dziwi zatem, że tutejsi, z powiatu bieszczadzkiego, zaopatrują się często właśnie u zaufanych Ukraińców. Jeszcze więcej Polaków jeździ na Ukrainę i tankuje po 3 zł za litr. Niekiedy trzeba odstać swoje na granicy, bywa że i trzy-cztery godziny, ale wyprawa warta jest zachodu. I nikt nie musi jechać daleko - tuż za szlabanem dwie duże stacje benzynowe zapraszają polskich podróżnych. Ich pracownicy chętnie podstawiają nawet klocek pod tylne koło, żeby nalać pod sam korek. Pełny bak plus dozwolone dziesięć litrów w kanistrze to już pokaźna oszczędność. Także dla zmotoryzowanych z dalszych stron. Od Brzozowa, Krosna i Sanoka przez całą dobę mkną osobówki do przejścia w Krościenku. Można je rozpoznać nie tylko po rejestracjach, również po tym, że nader często próbują się ścigać, by szybciej zająć miejsce w kolejce do odprawy. Sypią się mandaty, ale wcale zanadto nie odstraszają kolejnych amatorów paliwowych wycieczek.
Pod przygraniczne sklepy budowlane regularnie podjeżdżają busy na ukraińskich „blachach”. Ich właściciele remontują domy i stodoły wyłącznie materiałami made in Poland. Te ukraińskie są byle jakie i drogie.
- Teraz trochę ruch zmalał, ale nie tak dawno miałem u siebie codziennie po kilkanaście busów - opowiada Marek, sprzedawca w sklepie budowlanym w centrum Ustrzyk Dolnych. - Okazało się, że wszyscy byli pośrednikami. Wozili gdzieś pod Sambor płyty gipsowo-kartonowe, a tam przeładowywano je do tira, który następnie wiózł je do Lwowa, a nawet Kijowa. To samo dotyczyło płytek ceramicznych, dachówek, armatury, dosłownie wszystkiego.
Kiedyś jeździli też na wypoczynek
Wśród Ukraińców handlujących w przygranicznej Polsce jest też grupa zajmująca się towarem z odzysku. Szukają starych mebli, kuchni gazowych, telewizorów, lodówek. Penetrują osiedla mieszkaniowe, dopytują przechodniów, czy aby ktoś nie chce sprzedać (lub oddać) podniszczonego sprzętu. Są aktywni, przedsiębiorczy i pomysłowi. To, co Polak uzna za rzecz bezużyteczną, niewartą reparacji, Ukrainiec doprowadzi do stanu używalności i jeszcze długo będzie korzystał.
Parę lat temu jeden z nich wyspecjalizował się w skupowaniu za bezcen resztek z dziedziny wodno-kanalizacyjnej: rury, kurki, zawory, kolanka, węże prysznicowe, niekiedy podrdzewiałe i zaśniedziałe, oczyszczał i zagospodarowywał u siebie na wsi, stając się najbardziej znanym w okolicy hydraulikiem.
Był jednak czas, kiedy sąsiedzi zza miedzy przyjeżdżali w Bieszczady (i nie tylko) także na wypoczynek. Początkiem lat dwutysięcznych po ulicach spacerowali dobrze ubrani Ukraińcy, którzy nie liczyli się z groszem, bo ich zarobki co najmniej dorównywały tym polskim, a w wielu przypadkach je przewyższały. Na narty przybywali „wypasionymi” brykami lekarze, prawnicy i pozostała lwowska elita. Wynajmowali połowę hotelu, a kiedy zaczynali się bawić, nie wystarczało nocy. Właściciele wyciągów i lokali do dzisiaj z sentymentem wzdychają na wspomnienie tamtych dni, dodając, że taki okres już chyba się nie powtórzy.
Turystyczne wypady do Polski skończyły się wraz z otwarciem ośrodków narciarskich w ukraińskiej części Karpat, ale też dlatego, że Bieszczady nie umiały ich niczym innym prócz wyciągów przyciągnąć. Teraz to Polacy częściej jeżdżą turystycznie na Ukrainę - nie tylko do obleganego przez okrągły rok Lwowa, ale też do Sambora, Drohobycza czy Truskawca. Wracając z krajoznawczej wycieczki, zaopatrują się w tańsze niż w Polsce alkohole, papierosy, słodycze; także w majonez, keczup i przecier pomidorowy, nierzadko w coca-colę i cukier. To jednak kupcy okazjonalni. Przez przejście graniczne w Krościenku przejeżdżają Polacy trudniący się handlem ukraińskimi towarami bez przerwy. Podobnie jak Ukraińcy dorabiają w ten sposób do rent, emerytur, zasiłków dla bezrobotnych. Takie czasy.
Ten przygraniczny „biznes” odbywa się już tylko transportem kołowym. Pociąg z Zagórza do Chyrowa i z powrotem, zwany niegdyś „przemytnikiem”, od dawna nie kursuje, a tory zarastają zielskiem.