Hans Frank. Kradł wszystko, co tylko wpadło mu w ręce
Gubernator Hans Frank rabował polskie dzieła sztuki na potęgę. Omijał tylko te zastrzeżone dla Hitlera. Jego żona grabiła natomiast w Muzeum Czartoryskich i w krakowskim getcie
Kiedy generalny gubernator Hans Frank wybiera na swoją siedzibę Wawel, posyła sekretarza do arcybiskupa Sapiehy z nakazem, żeby ten oddał wszystkie klucze, które są jeszcze w jego posiadaniu. A Sapieha, sięgając do szuflady, mówi z przekąsem:
- Tylko nie zapomnijcie mi ich oddać, kiedy będziecie wyjeżdżać.
Hans Frank, z wykształcenia prawnik, któremu parę lat wcześniej za niewątpliwe zasługi na rzecz budowania Trzeciej Rzeszy Hitler obiecuje złote góry, będzie rządził utworzoną w październiku 1939 r. Generalną Gubernią ze stolicą w Krakowie przez niemal sześć lat. Pewnego dnia, tak jak przewidział arcybiskup, wyjedzie z Polski w dużym pośpiechu, uciekając przed nadciągającą ze wschodu Armią Czerwoną. Przedtem jednak przejdzie do historii jako jeden z największych zbrodniarzy II wojny światowej, którego okrucieństwo zostanie ukarane, a ambicje i mania wielkości staną się powodem do kpin nawet wśród nazistowskich oficjeli. Joseph Goebbels, minister oświecenia ludowego i propagandy, wspomni o nim złośliwie w swoim dzienniku:
Frank nie tyle czuje się przedstawicielem Rzeszy, ile raczej królem Polski. Ale w ten sposób daleko nie zajedzie. Frank nie rządzi, on panuje. Tak chyba trzeba to ująć. Król Stanisław, jak mówią o nim starzy towarzysze partyjni, wydaje się sobie polskim władcą i dziwi się, że straż nie prezentuje broni, gdy wchodzi do niemieckiego budynku urzędowego.
Coś w tym jest, bo jeszcze w Berlinie Frank obiecuje żonie, klękając przed nią w iście teatralnym stylu: „Brigitte, będziesz królową Polski”, a po przyjeździe do Krakowa każe przygotować dla siebie apartamenty królewskie na Wawelu. Zachwycony relacjonuje żonie w liście:
Zamek jest bajeczny. Złoto na oknach, wszystkie pomieszczenia, skarby sztuki - niezwykłe.
Zamku nie zdobią już wprawdzie najcenniejsze dzieła - arrasy Zygmunta Augusta, które w tym momencie są już we Francji - ale pozostały porcelana, meble i inne wartościowe przedmioty. A będzie ich więcej, bo siedziba generalnego gubernatora ma być rzeczywiście godna króla.
Idąc brukowanym dziedzińcem Wawelu, Frank mija kolejne posterunki wartowników. Odpowiadając na powitania, wyżej unosi podbródek. Mimo pokaźnej tuszy stawia długie, sprężyste kroki, które głośnym echem odbijają się od zamkowych murów. Czuje się znakomicie. Tak dobrze, jak dobrze może się czuć człowiek przekonany, że w pełni zasłużył na zaszczyt, który go spotkał. Czyż nie przysłużył się Hitlerowi jeszcze w czasach monachijskich, kiedy tuż po puczu bronił nazistów przed sądami, wygłaszając płomienne, pełne antysemickich haseł mowy? Czyż nie wpadł na genialny pomysł, żeby w chwili zagrożenia w 1930 r. nakłonić Hitlera, żeby przed sądem złożył ślubowanie, że będzie dążył do władzy tylko legalną drogą? Co z tego, że było to kłamstwo, skoro udało im się wówczas wybronić i zawdzięczali to wyłącznie jemu? W podzięce Hitler mianował go ministrem sprawiedliwości Bawarii, ale Frank wiedział, że to dopiero początek jego kariery. Od wczesnej młodości marzył przecież, aby być wodzem narodu niemieckiego! Wkrótce jako komisarz Rzeszy do ujednolicenia wymiaru sprawiedliwości w poszczególnych landach Niemiec doprowadził do tego, że „prawo pochodzenia bizantyńskiego i po części żydowskie z ducha” - jak mówił - zostało zastąpione „rodzimym prawem niemieckim”.
Kiedy w 1934 r. Hans Frank zostaje w rządzie Hitlera ministrem bez teki, wiernopoddańczo oświadcza: „Po raz pierwszy w historii narodu miłość do Führera stała się pojęciem prawnym”. Hitler, któremu podlizuje się na każdym kroku, jest dla niego „najwyższym sędzią narodu niemieckiego”. I nawet jeśli wobec Niemiec Frank co jakiś czas występuje z postulatami „praworządności” czy „niezawisłości sędziowskiej”, jako generalny gubernator po przyjeździe do Polski mówi wprost:
Nam nie zależy na rozkwicie tego kraju, zależy nam na tym, żeby umocnić na tym obszarze niemiecki autorytet. Polak musi odczuć, że nie zbudujemy mu praworządnego państwa.
Z całej mocy będzie się starał, aby nazistowski plan zniszczenia Polaków i ich kultury dokonał się także dzięki jego zaangażowaniu:
Nie powinniśmy być przesadnie wrażliwi, gdy usłyszymy liczbę 17 tysięcy rozstrzelanych. Nie waham się wyjaśnić, że gdyby zastrzelony został jeden Niemiec, w zamian rozstrzela się do stu Polaków.
A przy innej okazji tłumaczy:
Większość Polaków przyjmuje tylko około 600 kalorii. Społeczeństwo jest tak dalece osłabione, że staje się łatwym łupem tyfusu plamistego. Głód możemy jednak zwiększyć tylko o tyle, o ile nie spowoduje utraty zdolności do pracy.
„Może takie okrucieństwo to wynik ukrytego homoseksualizmu? Gdyby żył zgodnie ze swoimi upodobaniami, byłby może szczęśliwszym, a przez to lepszym człowiekiem”. Taka myśl przyjdzie po latach do głowy synowi Franka Niklasowi, który jako dorosły człowiek dowie się, że w młodości jego ojciec nie stronił od kontaktów z mężczyznami, co było dość popularne wśród nazistowskich działaczy z SA.
Niklas dzieciństwo spędza w Krakowie. Pewnego dnia na jego oczach zostaje zastrzelona pokojówka, która w domu Franków rzekomo kradła jedzenie, i ten obraz już na zawsze pozostanie mu w pamięci. Nigdy też nie zapomni kominiarza, którego ojciec kazał skatować za to, że ubrudził meble. Tylko dzięki błaganiom chłopca mężczyzna nie został zabity.
Wchodząc do gabinetu ojca na Wawelu, mały Niklas Frank zwykle odwraca wzrok od ściany, na której wisi portret „szkaradnej kobiety”. Zwyczajnie się jej boi. Kobieta patrzy w bok, gładko zaczesane i rozdzielone przedziałkiem włosy ma przepasane wąską wstążką, a na ręce trzyma białe zwierzę o ostrych pazurach, które małemu chłopcu przypomina szczura. Niklas Frank dowie się kiedyś, że była to Cecylia Gallerani, czyli „Dama z gronostajem”, którą Mühlmann wywiózł do Berlina, a Hans Frank kazał sprowadzić z powrotem.
Gubernator zaczyna się urządzać od razu po przyjeździe do Krakowa. Najpierw dokonuje tylko drobnych zakupów. Na koszt Generalnej Guberni zamawia parę koszul, pidżamy, chusteczki. Jego żona ma pod tym względem znacznie większy rozmach - staje się miłośniczką futer, za które, jako gubernatorowa, najczęściej nie płaci - a jeśli nawet, to symboliczne kwoty. Już wkrótce na łowy futer i biżuterii jeździ mercedesem do krakowskiego getta. Jej mąż, gdy już uzupełni zapas koszul i skarpetek, skupi się na czymś znacznie bardziej ambitnym i wymagającym nieco większego zachodu - na gromadzeniu dzieł sztuki. Bardzo denerwuje go, że cenne eksponaty - jak Wielka Trójka czy ołtarz Wita Stwosza - wywiezione zostały w głąb Rzeszy, że bezustannie nad zabytkami kultury krążą sępy gotowe do grabieży, że sprzed nosa znikają mu najcenniejsze eksponaty i że on, Frank, nie ma nad tym żadnej kontroli.
Rzeczywiście nie ma. Jest środek nocy, gdy pod Muzeum Czartoryskich podjeżdża czarny mercedes jednego z najwyższych urzędników Generalnej Guberni Ottona Wächtera, gubernatora dystryktu krakowskiego, z którego wysiada… jego żona Charlotte. Wächter na swoją siedzibę dostał krakowski Pałac pod Baranami, ale uznał, że to zbyt skromne dla niego progi. W końcu za zamordowanie w 1934 r. austriackiego kanclerza Engelberta Dollfussa zasłużył chyba na coś lepszego. Te gorzkie rozważania odsuwa jednak na później. Na razie skupia się na remoncie pałacu z charakterystycznym godłem baranich głów, należącego niegdyś do Wielopolskich i Potockich, a jego żona szuka wyposażenia. Kiedyś studiowała architekturę u Josefa Hoffmana w Wiener Werkstätte i ma zupełnie niezłe oko. A Muzeum Czartoryskich to znakomity adres. Żeby nikt jej nie przeszkadzał w rabunku, wybiera się tam nocą, a krążąc po muzealnych salach, przyświeca sobie latarką. Co jakiś czas wskazuje eksponat jej zdaniem warty uwagi i dopisuje go do długiej listy swoich żądań. Dwa miesiące później Otto Wächter wyda rozkaz, aby wszystkie wskazane przez żonę przedmioty przesłać do jego krakowskiej siedziby. Krakowscy historycy sztuki potajemnie nazywają panią Wächter „meklemburską klempą”.
Kraków staje się więc polem bitwy, na którym o najcenniejsze łupy walczą wytrawni rabusie dzieł sztuki: Mühlmann, z nadania Göringa i Franka, Einsatzkommando nr 2/I pod dowództwem SS-Sturmbannführera Brunona Müllera, komando Petera Paulsena oraz poszczególni dygnitarze.
Göring w końcu kładzie temu kres i na spotkaniu w krakowskiej siedzibie gestapo pod koniec października 1939 r. zawiera porozumienie z Himmlerem, według którego skonfiskowane dzieła nie będą natychmiast wysyłane do Berlina, tylko składowane najpierw w Krakowie. Powołane zostają także dwie oficjalne grupy do „zabezpieczania” dzieł sztuki, złożone z historyków z Wrocławia i Wiednia: północna, pod kierunkiem Josefa Mühlmanna, brata Kajetana, i południowa, zarządzana przez Gustava Barthela, z którym współpracuje ściśle prof. Dagobert Frey. Granicą ich działalności ma być 51. równoleżnik. Nadzór nad całością będzie sprawować Główny Urząd Powierniczy Wschód, z Kajetanem Mühlmannem jako szefem. Göringowi chodzi o to, żeby ująć w karby cały proces konfiskaty dzieł sztuki i zapobiec rabunkowi zbiorów przez Ahnenerbe i berlińskich dygnitarzy, którzy - tak jak Wächter - sięgają po wartościowe przedmioty jak po swoje. Co prawda funkcjonariusze SS ślą do kwatery głównej wściekłe listy, ale Himmler, wobec tego, że Hitler i Göring mają pierwszeństwo w wyborze dzieł sztuki, odpuszcza i nakazuje swoim ludziom współpracę z Mühlmannem. Skądinąd wiadomo, że jeszcze do niedawna na stanowisko zajęte przez Mühlmanna ostrzył sobie zęby prof. Dagobert Frey, ale musiał obejść się smakiem. Do końca wojny pozostanie jedynie informatorem i konsultantem. W grudniu Frank dokłada swoje pięć groszy i wydaje rozporządzenie o powszechnej konfiskacie przedmiotów artystycznych pochodzących sprzed 1850 r., także tych należących do Kościoła, które znajdują się na terenie Generalnej Guberni. Wszystkie wartościowe dzieła, dotąd „niezabezpieczone” przez Kajetana Mühlmanna, od tej chwili znajdą się pod opieką Trzeciej Rzeszy jako własność społeczna. Frank nie chce już wypuścić z rąk żadnego cennego przedmiotu. Wawel i druga rezydencja generalnego gubernatora w pałacu w Krzeszowicach pod Krakowem zasługują na jak najlepszą oprawę.
- Chcę, żeby sprowadził pan Wielką Trójkę z powrotem do Krakowa - mówi pewnego dnia do Mühlmanna, który odwiedza go w zamku. Biała chusteczka, którą z niewiadomych przyczyn ma przypiętą do paska spodni, faluje lekko, kiedy dla zaakcentowania swojego żądania wstaje, opiera ręce o biurko i pochyla się w stronę siedzącego naprzeciwko mężczyzny.
- Gubernatorze, nie wiem, czy dostał pan tę wiadomość, ale te dzieła zostały zarezerwowane dla Führera - w głosie Mühlmanna przy odrobinie wysiłku można wyczuć kpinę.
To prawda. Frank się spóźnił. Z końcem listopada do Polski przyjechał Hans Posse, dyrektor Gemäldegalerie, żeby sprawdzić, co cennego da się tutaj ukraść, i w sprawozdaniu do swojego bezpośredniego szefa Martina Bormanna pisał zgryźliwie, że niewiele. „W Krakowie i Warszawie udało mi się zwiedzić publiczne i prywatne zbiory, jak również dobra kościelne. Inspekcja potwierdziła moje przypuszczenie, że z wyjątkiem dzieł sztuki najwyższej rangi, znanych nam już w Niemczech, to znaczy ołtarza Wita Stwosza i obrazów ołtarzowych Hansa Suessa z Kulmbachu z kościoła Mariackiego w Krakowie, Rafaela, Leonarda i Rembrandta ze zbiorów Czartoryskich i kilku eksponatów z Muzeum Narodowego w Warszawie, nie ma tam wielu eksponatów, które powiększyłyby niemiecką kolekcję malarstwa. Chciałbym niniejszym zaproponować, żeby trzy obrazy ze zbiorów Czartoryskich, które obecnie znajdują się w Kaiser Friedrich Museum w Berlinie, zostały zarezerwowane dla Muzeum Sztuki w Linzu”.
- Nie interesuje mnie to, Mühlmann. Załatwię tę sprawę, a pana proszę wyłącznie o transport i ochronę dzieł. Spodziewam się, że jeszcze w tym roku Leonardo da Vinci wróci do Krakowa. Zamierzam udekorować „Damą” swój gabinet.
„Da Vinci ma wrócić do Krakowa! Chyba z zaświatów!” - kpi w myślach Mühlmann, który już dawno nie był tak zaskoczony.
„Jakim cudem ten idiota chce wyrwać obrazy z rąk Führera!” - zastanawia się w duchu.
Ale cuda się zdarzają, bo Frankowi udaje się załatwić powrót „Damy z gronostajem” do Krakowa. Ponoć Hitler zgodził się ją wypożyczyć. W 1940 r. obraz jest już na Wawelu. Mühlmann, który pewnego dnia wchodzi do gabinetu Franka, ze zgrozą stwierdza,
że ten powiesił dzieło Leonarda da Vinci nad kaloryferem! „Co za prostak! I barbarzyńca!” - myśli austriacki historyk sztuki na usługach nazistów, a potem, zupełnie nie zważając na to, kto tu jest czyim szefem, każe natychmiast przewiesić obraz w bardziej stosowne miejsce.
Artykuł jest fragmentem książki „Obrońca skarbów. Karol Estreicher - w poszukiwaniu zagrabionych dzieł sztuki” Marty Grzywacz, w której autorka opisuje losy dzieł sztuki zrabowanych w czasie wojny przez Niemców i ich poszukiwań. Książka ukazała się nakładem wydawnictwa PWN.