Ostatnio, kiedy budzę się wieczorem, czyli tuż przed położeniem się do łóżka, ze zdziwieniem stwierdzam, że sny mam coraz dziwniejsze, coraz bardziej odjechane. Odczuwam już nie tylko zmęczenie ciągłym wstawaniem z kolan - wiem, że wstaję tylko w przenośni, ale to i tak bardzo wyczerpujące - również myśli ciężko pozbierać po omamach, których raz za razem doświadczam. Sny z dzieciństwa, gdy w jakimś dziwnym, obcym mieście nogi zatapiały się w asfalcie i nie mogłem dogonić wsiadających do latającego tramwaju rodziców, też jakichś dziwnych, były po stokroć zborniejsze niźli te najnowsze fantasmagorie.
Helikoptery śnią mi się na przykład w ilościach hurtowych, abortowane Caracacle i poczęte Black Hawki, i rodacy rozprawiający o ich wadach i zaletach bojowych. Sprzedawca z warzywniaka wie już nie tylko, które jabłka lepsze będą na szarlotkę, gotów też dyskutować o różnicy w wirnikach i płatach nośnych, zna ładowność, jakby chciał tymi helikopterami jabłka z sadu transportować. Kasjerka w sklepie uczciwie mówi, że jogurt jest przeterminowany, ale jednocześnie na Najświętszą Panienkę przysięga, że do desantu lepsze są blakhołki.
Sąsiad palący na klatce schodowej układa z dymu małe śmigłowce i mamrocze pod nosem listę zainstalowanego na nich uzbrojenia. To jednak jeszcze nic, powiadam wam, nic. Bo dopiero historia o usunięciu prawie narodzonego przetargu wyrywa mnie na dobre z piżamy i wiedzie ku szaleństwu. Wskakuję do króliczej nory polskiej polityki.
W niej brodaty mężczyzna o hipnotycznym spojrzeniu, frunący na wydmuchanej z własnych płuc chmurze wyższości moralnej i etycznej, oskarża tych, co za karakale dusze sprzedali, o narodową zdradę. Grzmi, że przewał i ustawka - dowodów nie pokazuję, ale to sen, więc nie musi - a Francuzi grosza złamanego nie zobaczą; tu mam taką absurdalną przebitkę, że daję Napoleonowi widelec. I furda te ich latające maszyny, furda miejsca pracy w Łodzi, Polacy nie dadzą się nikomu wydymać. Plata o plomo, żabojadzie, srebro czy ołów, forsa czy kula, jak mawiał Pablo Escobar; ten to wiedział, jak na bezczela robić interesy.
I zwycięska jest walka o tę naszą rację stanu: kasę bez żadnego przetargu damy Amerykanom z Sikorsky’ego, bo Polak Amerykanin dwa bratanki, miejsca pracy będą w Mielcu. I hura, i duma, i patriotyzm, i helikoptery wyklęte. Polska Walcząca i uratowana. I zgłupiałem już w tym śnie zupełnie, bo jak to: tamto gruby przewał, a to nie? No nie, teraz to gram w „Żądle” z Newmanem i Redfordem, trochę zdeformowanymi, a ja, suweren, jestem tym, którego w biały dzień robią w konia z Janowa. I jeszcze mówią, że to dla mojego i ojczyzny dobra.
Budzę się i - jak to się mówiło w czasach studiów i taniego wina - mam helikoptery. Krótko mówiąc, rzygać się chce.