Henryk Konwiński. Choreograf, który nie chce być jubilatem dostojnym
Artyści go kochają. Mistrz choreografii, wzór pracowitości, uosobienie łagodności. To nie laurka, to fakty. Twierdzą tak zarówno utytułowani tancerze, jak i uczniowie szkoły baletowej.
Na pytanie „co pan lubi w życiu najbardziej?” odpowiada bez wahania: „być sybarytą i oddawać się lenistwu przez całą dobę”. Może to i prawda; marzyć w końcu każdy może... Ale jak liczą baletowi „rachmistrze”, Henryk Konwiński ma w swoim dorobku najwięcej zrealizowanych choreografii i reżyserii ze wszystkich współczesnych polskich artystów sztuki tańca!
Ciągle w ruchu, wciąż w pracy. Nie ustaje w poszukiwaniach, zaskakuje pomysłami, uczy młodych szacunku dla baletowej klasyki, równie chętnie otwierając się na taniec współczesny. Jednego tylko pojąć nie może jego otoczenie. A nawet on sam. Jak to możliwe, że wedle metryki, skończył 80 lat. Zachodzi podejrzenie, że może mu te lata dopisali czy co... W każdym razie, w czasie urokliwego benefisu, jaki z okazji rzeczonej osiemdziesiątki Opera Śląska sprezentowała Henrykowi Konwińskiemu, bohater wieczoru zażądał, żeby w listach gratulacyjnych opuścić każdego „dostojnego” oraz każdego „jubilata”.
Łatwo nie było, ale kto mógł, ten opuszczał. Artysta był zachwycony. Zwłaszcza że prócz okolicznościowych adresów, otrzymał dwa inne wzruszające prezenty. Sali baletowej Opery Śląskiej nadano jego imię, a najważniejsze sceny muzyczne kraju - Teatr Wielki Opera Narodowa, Teatr Wielki w Łodzi, Opera Nova w Bydgoszczy, Teatr Wielki w Poznaniu i, oczywiście, gospodarze - przysłały mu w podarku popisy artystów baletu i opery.
Etiopczycy na pointach? No, niekoniecznie...
Inspiracje choreograficzne zbierał dosłownie na całym świecie, ale przełomem w jego myśleniu o ekspresji tańca był pobyt w Indiach. - Po raz pierwszy doświadczyłem - opowiada - wręcz misteryjnego podejścia do każdej figury, do każdego gestu. Niby wcześniej też wiedziałem, że taniec może być, jak w tradycji europejskiej, zbiorem określonych figur, ale może też być rytuałem, obrządkiem, a nawet ofiarą. Co innego jednak „wiedzieć”, a co innego „zrozumieć”. W Delhi zrozumiałem, co to znaczy „zrozumieć”. Od tamtej pory staram się znajdować najbardziej idealne połączenie muzyki (ona zawsze jest pierwsza), ruchu, aktorstwa i „tego czegoś”, co najprościej zdefiniować jako uniesienie.
Drugą niezwykłą przygodą, jaka wpłynęła na twórczość artysty, była praca w Etiopii. To zdarzyło się wkrótce po obaleniu cesarza Hajle Syllasje, gdy Polska nawiązała stosunki z tym krajem, a w ich ramach - współpracę kulturalną. Henrykowi Konwińskiemu zaproponowano zadanie zgoła niecodzienne - nauczyć tancerzy z Addis Abeby... podstaw tańca klasycznego. Nie miał pojęcia, jak miałby to zrobić, więc najpierw odmówił. Z drugiej jednak strony, jak tu oprzeć się tak egzotycznemu wyzwaniu? Zaryzykował.
- Na moje zajęcia przyszło stu tancerzy. Jak ich zobaczyłem, wiedziałem, że uczenie techniki klasycznej to będzie kompletna, powiedzmy, nielogiczność. Niesamowicie elastyczni, dosłownie giętcy, ale też inaczej niż Europejczycy zbudowani i inaczej reagujący na rytm i muzykę. Inna kultura ruchu, po prostu. Wykorzystałem tę odmienność, wymyśliłem własną technikę, eksponując ich naturalny potencjał energetyczny. Plus elementy jogi, no i trochę klasyki, ile się dało zaadoptować na afrykański grunt. A wszystko do muzyki Mulatu Astatke, jazzmana urodzonego w etiopskiej Dżimmie. Powstało widowisko, które potem przez kilkanaście (!) lat pokazywane było na każdej uroczystości państwowej. Pouczające doświadczenie życiowe, a dla choreografa - bezcenne. I pomyśleć, ze nie chciałem tam lecieć...
„Polowanie na Henia zdenerwowanie”
Na swoim choreograficznym koncie ma pozycje tak różne, jak różne mogą być balety klasyczne, układy do muzyki współczesnej, a nawet... folklor bałkański i tańce kowbojskie.
Ale zanim został choreografem, a potem reżyserem teatralnym, operowym i operetkowym, odnosił sukcesy jako tancerz. Głównie na poznańskiej scenie operowej, gdzie debiutował jako Mercutio w balecie „Romeo i Julia”. Warunki fizyczne predestynowały go do ról bohaterów romantycznych, ale również do ról charakterystycznych, których zebrał zresztą niezłą kolekcję. Po latach mówi, że był tancerzem szczęśliwym i usatysfakcjonowanym, choć raczej „krótkotrwałym”. Ciężki wypadek na sali ćwiczeń i długie miesiące pobytu w szpitalu brutalnie zawróciły go jednak z drogi, którą wybrał.
- Rehabilitacja to był kiepski czas - wspomina - ale na pewno nie czas stracony. Właśnie wtedy nauczyłem się hartu ducha. I wymyśliłem siebie na resztę życia... Miałem już, na przykład, doświadczenie w pracy w teatrze dramatycznym. Na scenie studenckiego Nurtu współrealizowałem prapremierę „Operetki” Gombrowicza, decyzja o podjęciu się reżyserii przyszła mi więc w miarę łatwo. Ale autorem choreografii do całego baletu jeszcze się nie widziałem. Choć kusiła coraz bardziej; nieograniczonym polem dla inwencji i wyobraźni. Czas potwierdził to, co wtedy podpowiadała intuicja. Praca z tancerzami i aktorami, budzenie ich ekspresji, ich emocji to są doznania nie do zapomnienia. Mimo że są chwile, gdy pot spływa strumieniami; i z nich, i ze mnie.
W tamtym okresie najbardziej serdecznym wsparciem obdarzył go Conrad Drzewiecki - twórca słynnego Teatru Tańca, a dla Henryka Konwińskiego - mistrz, podziwiany artysta i po prostu przyjaciel. Otwarty umysł Drzewieckiego i jego umiejętność przekładania muzyki na ruch, inspirowały Henryka Konwińskiego do własnych poszukiwań artystycznych. Choć miał już spory dorobek własny, nie ustawał w uczeniu się od innych. Był m.in. stypendystą Maurice’a Bejarta w Brukseli i Alicji Alonso na Kubie. Mówi, że wiele się od nich nauczył. I że zawsze dobrze jest podpatrywać mistrzów; koniecznie z pozycji czeladnika! Pokora i brak jakiejkolwiek zawodowej zazdrości pozostały mu zresztą do dziś. Podobnie jak ujmujący sposób bycia, elegancja i takt w pracy z kolegami. Zwłaszcza tymi, którym daleko jeszcze do warsztatowej doskonałości. Od lat w środowisku teatralnym trwa więc polowanie na „Henia zdenerwowanie”. Bez rezultatów. Konwiński nigdy na nikogo nie podnosi głosu. Podobno nawet porządnie zakląć nie umie! W każdym razie, świadków na to nie ma. On sam swoją świętą cierpliwość tłumaczy krótko. - Też jestem artystą i wiem, jak bardzo boli złośliwa, a zwłaszcza niesprawiedliwa uwaga. Nie funduję więc innym tego, czego sam nie chciałbym doznawać.
Śląsk. Zaczęło się 45 lat temu w Operze Śląskiej
Dla wielu teatromanów i melomanów z naszego regionu Henryk Konwiński jest „absolutnie i od zawsze stąd”. Tymczasem to Ślązak z wyboru, podobnie jak Wojciech Kilar, który zresztą ufał choreografowi bez zastrzeżeń, uważając jego baletową wersję swojej muzyki za doskonałą. Henryk pochodzi jednak z Poznania i może nie byłby tak bardzo „nasz”, gdyby nie znakomity dyrektor Opery Śląskiej Napoleon Siess, który powierzył mu 45 lat temu realizację „Nocy Walpurgii” w „Fauście” Gounoda. Henryk w szranki choreograficzne dopiero wchodził, spektakl uznany został jednak za wybitny i stał się ogólnopolską sensacją. A dyrektor Siess znał się na artystach. Więc powiedział coś w rodzaju żartobliwego „kładę areszt na waszeci” i zaprosił Konwińskiego do stałej współpracy. Okazała się szczęśliwa dla wszystkich stron, a dla publiczności Opery Śląskiej przede wszystkim. - Z dyrektorem Siessem - wspomina choreograf - człowiek nie bał się porywać na szaleństwo; jego entuzjazm był gwarancją sukcesu. Miał w sobie wiarę w powodzenie, którą obdzielał innych. Namówił mnie do pełnospektaklowego debiutu choreograficznego na bytomskiej scenie, którym była prapremiera „Stworzenie świata” z muzyką Pietrowa. Spektakl przyniósł mi nagrody, ale był też wejściem w nowy etap życia artystycznego. I nie tylko… Coraz częściej bywałem na Śląsku, aż w końcu zamieszkałem w Katowicach. I teraz naprawdę jestem stąd. Dlatego, choć udaję, że nie zauważam swojej osiemdziesiątki, to jednak było mi miło, że Opera Śląska przygotowała mi z tej okazji taki piękny benefis...
Imponujący dorobek Henryka Konwiń-skiego to ponad 200 tytułów. Od choreografii po reżyserię, od klasyki baletu i opery, po musicale, m.in.: Jezioro łabędzie, Coppelia, Don Kichot, Dziadek do orzechów, Madame Butterfly, Traviata, Skrzypek na dachu, Cabaret i... układy taneczne zespołu „Słoneczni”.