Henryk Miśkiewicz: Rozpoznawalność to jedna z najważniejszych cech muzyka
- Chodzi o to, aby każdy muzyk miał coś, co Amerykanie nazywają good sound, dobre, ale swoje brzmienie, swój język, aby było od razu słychać, kto gra - mówi Henryk Miśkiewicz, głowa słynnej muzycznej rodziny.
Obchodzi Pan pół wieku obecności na estradzie. Musiał Pan zaczynać bardzo wcześnie, bo ma Pan dopiero 66 lat!
Miałem 16 lat, gdy zdobyłem nagrodę na festiwalu Jazz nad Odrą z zespołem dixielandowym Young Jazz Band. Wtedy chodziłem do liceum muzycznego we Wrocławiu i grałem na klarnecie. Oczywiście, były to czasy, gdy jazz był zabroniony w szkołach średnich. Gdy pani dyrektor wyczytała w gazecie, że zdobyłem nagrodę, wezwała moją mamę i ostrzegła, że jeśli chodzi o jazz, lepiej abym tego rodzaju muzyki nie uprawiał w naszej szkole.
Klarnet był tym pierwszym instrumentem. A kiedy zainteresował się Pan saksofonem?
Zacząłem się uczyć grać pod koniec liceum. Gdy przeprowadziłem się do Warszawy, gdzie studiowałem na ówczesnej Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej grę na klarnecie, zaczynałem już grać na saksofonie. A pierwsze wprowadzenie do jazzu uczynił Zbigniew Jaremko, saksofonista, który już wtedy był znany. Grał w zespole Old Timers. Wtedy powstawał Big Band Stodoła i otrzymałem propozycję grania w nim. Równolegle z Jaremką tworzyliśmy zespół Jazz Carriers.
Był wtedy znany, popularny i lubiany?
Od tego się w zasadzie zaczęła moja zawodowa działalność na saksofonie.
Na ilu saksofonach Pan gra?
Obecnie na trzech. Podstawowy to altowy, ale gram też na sopranowym oraz na sopranino. Choć na tym ostatnim rzadko.
Jak długo graliście w Jazz Carriers?
Chyba trzy albo cztery lata, a potem z duetem gitar klasycznych Alber Strobel. Powstał wtedy kwintet, bo grali w tym zespole także perkusista z Jazz Carriers Zbigniew Kitliński oraz basista Janusz Kozłowski. Potem był zespół Sun Ship, któremu szefowali Zbigniew Jaremko i Władysław Adzik Sendecki. Ten zespół grał 3 lata. A potem zacząłem grać na statkach, ale jednocześnie powstała Orkiestra Polskiego Radia i Telewizji Andrzeja Trzaskowskiego, której byłem etatowym członkiem. Współpracowałem też ze Studiem Jazzowym Polskiego Radia kierowanym przez Jana Ptaszyna Wróblewskiego. Grała tam cała czołówka polskiego jazzu, co dla mnie było niezwykle ważne. Byłem młodym człowiekiem. Uczyłem się, a pokolenie starsze ode mnie, czyli Michał Urbaniak, Zbigniew Namysłowski, Janusz Muniak, Tomasz Stańko, Włodzimierz Nahorny już tam grali.
Oni ciągle grają
Świetnie grają. Tamto pokolenie muzyków jest bardzo mocne.
Ale minęły lata i formacją, w której mocno zaznaczył Pan swoją obecność, jest Full Drive.
Nagraliśmy trzy płyty i zespół cały czas gra. Na każdej był jakiś gość. Na pierwszej była to moja córka Dorota, na drugiej - Kuba Badach, a na trzeciej - trębacz Michael Patches Stewart, który sprowadził się do Polski i mieszka niedaleko mnie w Łomiankach. Grał ze wszystkimi na świecie. Przez wiele lat z Al Jarreau, ale także z Quincy Jonesem.
Mówiliśmy o starszych panach z Polski, a kto z tak zwanego wielkiego świata stanowi dla Pana inspirację?
Mam dwóch ulubionych saksofonistów. Pierwszy to Juliann „Cannonbal” Addrerley, a drugi to Kenny Garrett. I była tak zabawna sytuacja. Zdjęcia ich obu wiszą u mnie w domu nad kominkiem. Gdy Michael Patches Stewart przyszedł na próbę i zobaczył, że lubię Adderley’a i Garretta zadzwonił do Kenny Garrteta mówiąc: Jestem u saksofonisty, wariata, u którego wisisz na ścianie.
Jak zapowiadają się obchody pańskiego jubileuszu? Na początku roku był duży Pana koncert w Filharmonii Narodowej. A dalej?
Trasa koncertowa nie jest przewidziana. Będą jedynie jakieś okolicznościowe koncerty, bo tak naprawdę pół wieku mojego grania minęło w ubiegłym roku. Ale wtedy też nie było jakiejś specjalnej trasy. Gram dużo w różnych składach. Z Ptaszynem Wróblewskim w jego sekstecie, z Markiem Napiórkowskim także w sekstecie, Gram u siebie, z Andrzejem Jagodzińskim i czasami gościnnie tak jak to miało miejsce w Poznaniu z zespołem Raz Dwa Trzy.
W ubiegłym roku zagrał Pan też w Poznaniu w Arenie świetny koncert z muzyką z filmu „Excentrycy”. Planowana była też jesienią trasa koncertowa.
Trasy nie było. Wtedy zagraliśmy tylko w Szczecinie, Poznaniu i we Wrocławiu. Natomiast big band Wiesława Pieregorólki nadal istnieje i dużo w nim też gram. To świetny big band ze znakomitymi muzykami. Dużą przyjemnością jest w nim grać. A ponieważ lubię niespodzianki, a w różnych zespołach dzieją się różne rzeczy, więc chętnie do nich dołączam.
Na bestsellerowej płycie Doroty „Piano pl” zagrał Pan swoją piosenkę i piękne solo. Czym był ten koncert dla Pana? Występował Pan wśród tylu pianistów...
Dla mnie był to zaskakujący koncert, a pianiści wiem, że mieli ogromny stres. Każdy wprowadził swoje harmoniczne pomysły, swój styl aranżacyjny i wykonawczy. Wszystko w muzyce poszło do przodu tak, że ledwo się wplotłem swoją piosenkę. Cieszę się, że się Panu podobało, tym bardziej, że to niezwykłe osiągnięcie przede wszystkim mojej córki, z czego jestem ogromnie dumny.
Ale piosenka, którą Pan zagrał, jest mało znana...
Śpiewała ją kiedyś Ewa Bem na festiwalu w Opolu. Nic wtedy nie zdobyła, ale dostałem nagrodę od orkiestry za aranżację i ta piosenka jakoś przepadła. Ja zresztą dużo nie pisałem.
Kto jeszcze śpiewał Pana piosenki?
Ewa Bem chyba trzy, Danusia Błażejczyk i Dorota.
Dorota śpiewa, a Pana syn Michał jest cenionym perkusistą. Miał zresztą niedawno znakomity koncert w Poznaniu. Czy muzykowanie rodzinne często wam się zdarza?
Zdarza się rzadko, ale się zdarza.
Co wtedy gracie?
Różne rzeczy. Doroty, moje, Michała Bardzo różnie. Za każdym razem dopasowujmy repertuar, ale bardzo dobrze się rozumiemy i czujemy, bo przecież przez lata razem mieszkaliśmy i słuchaliśmy tej samej muzyki, nasiąkali tym samym. Dlatego zrozumienie jest pełne. I w związku z tym mamy dużą przyjemność grania razem. Wszystko się ładnie uzupełnia.
Ma Pan jakieś przesłanie dla młodych saksofonistów, czy dla młodych muzyków jazzowych, którzy chcieliby pójść na przykład Pana śladem?
Niech idą swoją drogą, ale niech uczą się na mistrzach, na przykład na tych, na których ja się uczyłem. Na Addreley’u, na Garrecie. Ale każdy powinien wypracować jakiś swój język, aby było słychać kto gra, bo to jest bardzo ważne. Rozpozna-walność muzyka to jedna z najważniejszych cech. Amerykanie mówią: good sound. Chodzi o to, żeby mieć swój głos, swoje brzmienie.
Czy w tym roku pojawi się kolejna płyta z muzyką Henryka Miśkiewicza?
Mam obiecane nagranie płyty z orkiestrą radiową. Będzie na niej i samba, i bossanova. Będą moje kompozycje i utwory brazylijskie. Różne rzeczy zaaranżowane z orkiestrą i z sekcją rytmiczną. Ja będę grał na saksofonie, a Dorota będzie śpiewać. Mam nadzieję, że to uda się zrealizować.
A koncerty z Raz Dwa Trzy? Czy to był przypadek, czy większa współpraca?
Pierwszy wspólny program zrobiliśmy we Wrocławiu. Adam Nowak poprosił, aby ich utwory instrumentalne zaaranżować na kwartet jazzowy. Graliśmy z Andrzejem Jagodzińskim, Sławkiem Kurkiewiczem i Michałem. To pięć piosenek zaaranżowanych na jazzowo wplatanych w ich normalny program. Jest to zresztą na ich ostatniej płycie.
Ale przypomnijmy też Pana inne ważne występy w Poznaniu. Swego czasu wystąpił Pan w Auli UAM z orkiestrą Filharmonii Poznańskiej pod batutą Jose Marii Florencio i Anną Marią Jopek z programem kolędowym.
Grałem też Koncert Altissimonica Jana Ptaszyna Wróblewskiego napisany specjalnie dla mnie na saksofon improwizujący i wielką orkiestrę symfoniczną. Wykonałem materiał z mojej pierwszej, autorskiej płyty „Kakaruka”, ale tym razem z orkiestrą pod batutą Bohdana Jarmołowicza. A poza tym miałem w Poznaniu mnóstwo koncertów, choćby w klubie Blue Note, do którego chętnie zawsze wracam.