Historia i polityka. Czyli jak Gierek brał wzór z Piłsudskiego
Dlaczego polską pamięć narodową buduje się na przegranych powstaniach i krwawych rzeziach - wyjaśnia wrocławski historyk profesor Jerzy Maroń
Kwiecień to miesiąc pamięci narodowej. Rzadko sobie o tym przypominamy, a jeśli już to obchody z tej okazji mają zdecydowanie martyrologiczny charakter. Kolejne przegrane powstania narodowe - kościuszkowskie, listopadowe, styczniowe, warszawskie. Kolejne rzezie, poczynając od rzezi Pragi....
To był czas powstania kościuszkowskiego...
Ale samo wydarzenie musiało być mocno traumatyczne, pamiętano o nim przez cały wiek XIX i początek XX.
Znacznie dłużej, tyle, że po drugiej wojnie światowej nie wspominano o nim, żeby nie drażnić wielkiego brata. Tak na wszelki wypadek. Pragę przecież zdobywał Aleksandr Suworow, który w tradycji rosyjskiej, a później radzieckiej, wielkim wodzem był. Stąd o rzezi Pragi nie wolno było przypominać, cenzura usunęła nawet poświęcony jej fragment z Rzeczypospolitej Obojga Narodów, Pawła Jasienicy.
Nasza historia naprawdę ogranicza się jedynie do klęsk i masakr ludności cywilnej? Polskiej pamięci narodowej nie można oprzeć na czymś mniej krwawym?
Ależ oczywiście, że można! Trzeba tylko trochę poszukać, sięgnąć na przykład do szeroko rozumianej kultury, sztuki czy nauki i nie ograniczać się do zwycięstw lub klęsk na polu bitwy. Byłoby to zresztą znacznie korzystniejsze dla naszego zbiorowego zdrowia psychicznego.
To dlaczego ciągle skupiamy się na krwawych porażkach?
Odpowiedź znajdziemy w twórczości znakomitej, niestety nieżyjącej już, polskiej literaturoznawczyni Marii Janion. Pani profesor napisała piękny zbiór esejów zatytułowanych „Płacz generała”. Właśnie tam Maria Janion nazwała to tradycją tanatologi-czną, czyli upamiętniającą śmierć. Wskazała zresztą, że początek owej tradycji ma korzenie w romantyzmie. I choć tytuł tego zbioru odnosi się do generała Stanisława Tatara i powstania warszawskiego, profesor Janion sięga głębiej, do tak dobrze znanego nam świętowania klęsk, dramatów i ofiar.
No dobrze, ale romantyzm dawno się skończył, a my nadal brniemy w fetowanie przegranych powstań.
Wyjaśnienie jest dość proste. Jeśli przyjmiemy, że proces kształtowania się narodu polskiego przypada w dużej mierze na dwudziestolecie międzywojenne....
...tak późno?
Przecież to właśnie w Polsce Niepodległej najliczniejsza grupa obywateli, czyli chłopi, zaczęła świadomie postrzegać swoją przynależność do narodu polskiego. W tej sytuacji nie dziwi, że rzeź Pragi i kolejne powstania, zwłaszcza styczniowe, miały kluczowy wręcz wymiar dla pamięci narodowej. I może to właśnie jest odpowiedź na pytanie, dlaczego przez cały wiek XIX i większą część XX odwoływano się tak często do roku 1794, czyli do rzezi Pragi i przegranej bitwy pod Maciejowicami, czy wreszcie do legendarnego, kościuszkowskiego „Finis Poloniae”.
Przecież przekonywał mnie Pan, że Kościuszko tych słów nie wypowiedział. Kiedy brano go do niewoli był ranny i nic powiedzieć nie mógł.
I nie powiedział. Jednak ta fraza, rzekomo wypowiedziana przez niego, przetrwała i była niezwykle ważna w polskiej pamięci narodowej. Bo to zdanie jest krótkie, łatwe do zapamiętania, a jednocześnie symboliczne. Ledwie nieco ponad trzydzieści lat później odwołał się do tego generał Jan Skrzynecki. Po bitwie pod Ostrołęką, unikalną w skali świata...
… dlaczego unikalną?
Ponieważ obie strony uznały, że ją przegrały. Twierdził tak i Iwan Dybicz, dowodzący armią rosyjską, i polski naczelny wódz Jan Skrzynecki. Normalnie wszyscy zawsze przekonują, że to oni odnieśli zwycięstwo. Pod Ostrołęką Skrzynecki powtórzył słynne kościuszkowskie „Finis Poloniae”. A tak przy okazji, rzeź Pragi to przykład schizofrenii, jaka dotyka politykę historyczną. Obroną Pragi w 1794 roku dowodził polski jakobin, generał Jakub Jasiński fetowany przez poprzedni ustrój. Tylko PRL-owscy propagandyści musieli jakoś to pogodzić z masakrą cywilów, której dopuścili się Rosjanie. Żołnierze rosyjskiej armii pod wodzą Suworowa.
I jak sobie z tym poradzono?
Rzeź Pragi po prostu zignorowano. Jej nie było. Natomiast problem wielkiego brata i przyjaźni polsko-rosyjskiej dało się w końcu jakość obejść. Boć powstania narodowe wybuchały nie przeciwko Rosji, walczono „tylko” z „caratem”. A wyzwań namnożyło się znacznie więcej. Wszystko przez dwóch brodatych chłopców, czyli Marksa i Engelsa, gdyż to ruch robotniczy dość szybko zaczął się odwoływać do tradycji polskich powstań narodowych jako do emanacji rewolucji. Engels pisał, że polski ruch narodowy to jest awangarda rewolucji europejskiej. Nawet pierwsza międzynarodówka powstała w Londynie w rocznicę postania styczniowego! Rosyjscy rewolucjoniści, łącznie z facetem znanym powszechnie pod pseudonimem Lenin, uwielbiali „Warszawiankę” - tę z roku 1831, przetłumaczoną na język rosyjski. Powiem więcej, oni śpiewali po rosyjsku nawet Boże coś Polskę! To była swoista paranoja, która miała swój konkretny wymiar symboliczny.
Stalin kazał sobie grać „Warszawiankę”?
Nie, ale kiedy dostał w swoje ręce polskie Kresy Wschodnie to radzieckie panowanie zaczynał od usuwania krzyży z przestrzeni publicznej. Na przykład w Wilnie zniknęły trzy, górujące nad miastem, krzyże Wiwulskiego (dziś można je na nowo oglądać), a z frontonu wileńskiej katedry skuto świętych. Jeden krzyż jednak pozostał, ten postawiony w miejscu kaźni Karola Sierakowskiego. Ta paranoja swój szczyt miała w roku 1963, w setną rocznicę wybuchu powstania styczniowego. PRL-owskie władze obawiały się kumulacji antyrosyjskich nastrojów, ale okrągłą rocznicę „awangardy rewolucji europejskiej” trzeba było przecie jakoś uczcić. W obchody zaangażowali się Rosjanie.
Uuuch, to brzmi niewiarygodnie. Moskale świętujący powstanie styczniowe!
Może i niewiarygodnie, ale postanowiono wydać tomy materiałów źródłowych do powstania we współpracy z historykami, litewskimi, ukraińskimi i białoruskimi. (w sumie wyszły 22 woluminy) A pieczę nad tym dzierżyła Moskwa, która wyznaczała ramy archiwalnych kwerend. Trzeba powiedzieć, że cała rzesza archiwistów radzieckich udzieliła istotnej pomocy polskim badaczom, wykraczając daleko poza założenia płynące z centrali, wspierana przez znaczących historyków np. Ilię Millera, naszych autentycznych przyjaciół. Pięknie opowiada o tym Wiktoria Śliwowska we wspomnieniach, które spisała razem z mężem René Śliwowskim. Śliwowska pracowała w zespole prof. Stefana Kieniewicza, który był redaktorem tego wydawnictwa ze strony polskiej. Żeby uświadomić sobie jak daleko sięga aberracja polityki historycznej...
PRL-owskiej polityki historycznej?
Każdej, bo każda polityka historyczna na takie rafy prędzej czy później się natyka. A tu kolejną rafą był stosunek Józefa Piłsudskiego do powstania styczniowego.
Pozytywny jak rozumiem?
To mało powiedziane. Powstanie styczniowe było bardzo ważnym elementem narracji historycznej marszałka. To z jego inicjatywy awansowano wszystkich żyjących powstańców do stopnia podporucznika. Wie pani, kto nawiązał do tej tradycji? Edward Gierek, który wszystkich żyjących powstańców śląskich awansował do stopnia podporucznika. To była próba swoistego przekupstwa, pozyskania Ślązaków poprzez akcentowanie znaczenia powstań śląskich, zwłaszcza trzeciego powstania. A wykwitem polityki historycznej są np. znaczki pocztowe. W PRL-u nie wydano ani jednego znaczka upamiętniającego powstanie wielkopolskiego, ani jednego! a te z powstaniami śląskimi drukowano przy każdej, niekoniecznie okrągłej, rocznicy. Broń boże, nie porównuję zasług jednych i drugich, nie o to chodzi, niemniej punkt ciężkości polityki historycznej ówczesnej władzy jest łatwy do wskazania.
To chyba nie doczekamy się budowania pamięci narodowej na pozytywnych wydarzeniach z polskiej historii?
Nikt się do tego nie spieszy i ciągle mamy obchody, które przypominają bardziej kondukt żałobny, niż radosne parady. Kolejne władze nijak nie wyciągają wniosków i nie budują narracji historycznej opartej na sukcesach. Osiągnięciach, których niekoniecznie musimy szukać na polach walki. Był taki generał, żołnierz jeszcze sanacyjny, oflagowiec, który w latach pięćdziesiątych swoje odsiedział, ale potem służył w Wojsku Polskim. Myślę o generale Józefie Kuropiesce. Jeden z pamiętnikarzy odnotował, że generał, mocno już wiekowy, oglądając kolejny monument, kolejnego dowódcy, powiedział tak: „Znowu postawiono pomnik wojakowi, który nie robił nic innego, tylko niszczył...”. Bo żołnierze, jak mawiał o sobie gen. Michał Gutowski, to potrafią „tylko jeździć konno i zabijać ludzi”.