Historia słodkich arystokratów
Nie można przewidzieć, jakie słodycze ludzie pokochają. Spośród setek cukierków i czekolad o różnych nazwach, tylko nieliczne są z nami od dziesiątków lat. Te ulubione rodem sięgają PRL-u, a niektóre nawet lat miedzywojennych. Jesteśmy wierni michałkom siemianowickiej fabryki „Hanka”, cieszyńskim wafelkom prince polo, kopalniakom, ptasiemu mleczku, batonikom Danusia, czekoladzie Jedyna, krówkom. Dlaczego? I skąd wzięły się ich nazwy?
„Hanka” w Siemianowicach powstaje w 1922 roku i jak pisze wtedy gazeta „Kuryer Śląski”, ta fabryka czekolad i cukierków jest pierwszą polską firmą tego rodzaju na Górnym Śląsku. Dyrektorem zostaje Władysław Długiewicz, w radzie nadzorczej jest także Baltazar Szaflik, Alfons Przybyła, Edmund Piechocki. Może nazwa fabryki wzięła się od imienia córki któregoś z tych szacownych przedsiębiorców? Gdy po latach „Hanka” zacznie produkować sławne michałki, podobno ówczesny dyrektor nowym cukierkom nada imię własnego syna.
Kapitał zakładowy „Hanki” na starcie wynosi 1 milion marek niemieckich. Firma reklamuje się: „Żądajcie wszędzie czekolady z napisem Hanka. Jadajcie tylko szlachetne wyroby jedynej polskiej fabryki czekolady na Górnym Śląsku. Odrzucajcie fabrykanty mniej wartościowe.”
O michałki toczono prawdziwe wojny. Były nawet aresztowane przez policjantów, co nie zdarzyło się innym cukierkom. A wszystko dlatego, że każdy chce produkować te przysmaki nadziewane masą kakaową i mielonymi orzechami, oblane pyszną czekoladą. Stawiane są przez rodaków ponad inne pomadki. Zakłady "Śnieżka" w Świebodzicach twierdzą, że powstały u nich i tu wymyślono ich nazwę. Nie brakuje jednak opinii, że michałki pierwsza produkowała siemianowicka "Hanka" i jej słodkie dziecię właśnie tutaj otrzymało imię.
W "Śnieżce" opowiadają, że niejaki Michał zakochał się w młodej pracownicy Jance Miodek, zresztą krewnej prof. Jana Miodka. Chłopak wciąż wystawał w bramie fabryki i czekał na dziewczynę. Ktoś to zauważył, wzruszył się i na cześć tej miłości nowe cukierki nazwał właśnie michałkami. Ale dlaczego czekoladki nie zostały janeczkami? Co o tej historii sądzi sam prof. Jan Miodek?
- To prawda, że żona mojego stryja, Janina Sajkiewicz-Miodek, była w świebodzickiej "Śnieżce" główną technolożką przez wiele lat - przyznaje prof. Miodek. - O swoim "wynalazku" często mówiła. Ale o żadnej miłości, Michale, nie słyszałem. Ciotka zmarła w sierpniu roku 2007 w wieku 80 lat.
Na poszukiwanie tajemnic sukcesu michałków wyruszył niegdyś redaktor z "Gazety Wrocławskiej" Jacek Antczak. Reportaż o michałkach opublikował w reporterskiej książce. Pani Janina powiedziała mu: "Mówią, że jakiś Michał przychodził pod bramę Śnieżki do dziewczyny? Nic takiego nie pamiętam, bajki jakieś opowiadają w tych Świebodzicach. Ale jak opowiadają, to niech pan w bajki wierzy, w każdej jest jakieś ziarno prawdy,”
- Niczego nie rozstrzygam - komentuje Jacek Antczak. - Można dalej szukać prawdziwego Michałka.
I wygląda na to, że go znaleźliśmy. To Michał Tabaka, dzisiaj pracownik siemianowickiego magistratu. W latach 70. jego ojciec kierował zakładem "Hanka".
- Z rodzinnych opowiadań wiem, że kiedy pojawiła się nowa receptura cukierka, w zakładzie odbyła się burza mózgów, jak je nazwać. Padały różne propozycje. W końcu ktoś zapytał ojca: "Panie inżynierze, panu się przecież właśnie urodził syn. Jak mu pan dał na imię?". Tato odpowiedział, że Michał. I tak cukierki nazwano michałkami - opowiada Michał, dawniej nasz redakcyjny kolega. Dodaje, że sam za słodyczami nie przepada, za michałkami również.
Słowa syna innego pracownika „Hanki” mogą potwierdzać tę historię. Lech Dunin oświadczył: ”Mój tata Stanisław Dunin pracował w fabryce "Hanka" w Siemianowicach Śląskich jako szef produkcji i to on opracował recepturę michałków. Pamiętam dokładnie, że tata był bardzo dumny ze swojej receptury, gdyż michałki z "Hanki" od samego początku cieszyły się bardzo dobrą opinią. Chodzi mi jedynie o to, żeby po moim tacie została pamiątka, aby ludzie wiedzieli, że recepturę "michałków opracował właśnie on.”
Trudniej znaleźć źródło innego polskiego smakołyku, znanego na całym świecie prince polo, który powstał w 1955 roku. Słownik co prawda podaje, że była taka gra podwórkowa, ale dzisiaj nikt o niej nie pamięta. Firma Kraft Jacobs, która teraz produkuje prince polo, podkreśla, że wafelek wymyślono w cieszyńskich zakładach "Olza". Od razu był taki pyszny, że nazwano go prince, książę. Ale ponieważ nie były to czasy przychylne arystokracji, dodano mu ni stąd, ni zowąd słówko polo. Brzmiało zachodnio i elegancko. Do dzisiaj się podoba.
Nie bez powodu najsławniejszy wafelek powstał właśnie w Cieszynie. "Olza" miała jeszcze przedwojenne wafelkowe tradycje. Dr Jan Schramek z USA na stronie Forum Żydów Polskich wspomina rodzinną fabrykę ojca "Bracia Schramek - Tip-Top" w Cieszynie, która po wojnie stała się "Olzą". Schramkowie rozpoczęli wyrób wafli w 1921 roku, w domu przy ul. Głębokiej 42. Ich wafelki i batoniki sprzedawały się w całej Polsce. W 1948 roku zakład przejęło państwo, ale nadal wypiekał swoje wafelki.
25 lat temu „Trybuna Śląska” też wspomina cieszyńska fabrykę, a wafelek nazwała arystokratą wśród polskich słodyczy. Podaje, że przed wojną fabryka mieściła się w dawnych koszarach, a pan Wilhelm Schramek szukał inspiracji dla swoich wafelków w Wiedniu. Był wielkim smakoszem austriackich wypieków. Schramkowie byli zresztą Austriakami. Podobno ich wafelki były niezrównane, liczył się dla nich nawet wzór, który wpływał na kruchość smakołyku.
Po wojnie prince polo dociera do Ameryki i smakuje również potomkom braci Schramków. Zresztą podbija cały świat. Kiedy w 1999 roku do Polski przyjeżdża prezydent Islandii Ólafur Ragnar Grímsson, mówi ku naszemu zaskoczeniu: "Całe pokolenie Islandczyków wyrosło na dwóch rzeczach - amerykańskiej coca-coli i polskim prince polo". Polska wysyłała tam wafelki w ramach wymiany gospodarczej, zamiast dewiz. Trafiła w dziesiątkę, Islandia pokochała prince polo.
Nie tak popularne, ale częste w sklepach są cukierki kopalniaki. A właściwie powinno być kopalnioki, bo pochodzą z Górnego Śląska i stąd rozeszły się na cały kraj. Piotr Bikont, znany ekspert kulinarny, napisał w jednej ze swoich książek, że lubił anyżowe kopalniaki i wspomina je z sentymentem. Lubił! W naszym regionie od kiedy pojawiły się kopalnie życia nie było bez tych karmelków. Marek Szołtysek, znawca śląskich obyczajów, twierdzi: - W każdym śląskim domu w biksie, krauzie, bojtliku, kastliku, tytce były kopalnioki. Nazwa brała się z czarnego koloru tych cukierków, przypominających bryły węgla. Ale kopalnioki też dlatego, że już od końca XIX wieku, właściciele kopalń rozdawali te cukierki górnikom po szychcie. Robili tak dla ochrony ich zakurzonego pyłem węglowym gardła.
Trzeba jednak dodać, że były to słodycze typowe dla ówczesnych Niemiec, gdzie karmelki z olejkiem anyżowym czy eukaliptusowym były chętnie, jakby powiedział Ślązak, "mamlane".
Z czasów późniejszych, PRL-owskich pochodzą czekoladki tiki taki, kasztanki i malaga. Nazwy dość egzotyczne, ale bardzo się przyjęły. - Podobno była taka zabawka i stąd wzięła się nazwa tiki taki. Ale skąd nazwy pozostałych, nie mam pojęcia - mówi Katarzyna Kierach z "Wawelu"
No to powiemy, bo fabryka dotarła jednak do tych wiadomości. Czekoladki wcale nie pojawiły się jednocześnie. Najpierw były malagi, ich historia sięga końca lat 60. Nazwa pochodzi od modnego wtedy wina malaga, słodkiego jak rodzynki w tej czekoladce. Kasztanki to lata 70. Nazwa pochodzi od kształtu, który przypomina muszle, ale kojarzy się też z kasztanem. Tiki taki orzechowo-kokosowe naprawdę nazywają się tak na pamiątkę popularnej kiedyś zabawki, klik klaka. To dwie kuleczki zawieszone na sznurku, którymi klikało się wtedy, gdy nie było myszek i laptopów. Tiki taki powstały na początku lat 70.
Batonik Danusia zaczął karierę w 1913 roku, wtedy w Krakowskiej Fabryce Cukrów i Czekolady Adama Piaseckiego, dzisiaj to Wawel. Recepturę opracował sam pan Adam, ale kim była Danusia, pozostanie jego słodką tajemnicą.
Ptasie mleczko to genialny wynalazek, na który wpadł Jan Wedel w latach 30. ubiegłego wieku. Podróżował po świecie, także po Wschodzie i stamtąd przywiózł pomysł na pewną piankę. A może nawet samą piankę, którą w zakładzie rozpracowano i postanowiono jeszcze oblać czekoladą. Powstało wtedy pytanie, jak tę nową pyszność nazwać. Zastanawiano się: "Czego potrzeba do szczęścia człowiekowi, który już wszystko posiada?" albo "Czego brakuje Polakom?" Ktoś odpowiedział, że chyba ptasiego mleczka i tak już zostało. O nazwę ptasie mleczko też toczyły się boje. Wojnę wygrał Wedel. Inni muszą wymyślać odmienne nazwy, jeśli chcą produkować podobne pianki. Łatwo nie jest, ale amatorów tych słodkości nigdy nie zabraknie.
W tym samym wieku co ptasie mleczko jest bardzo szanowana w PRL za swoją uczciwą porcję ziarna kakaowego, wedlowska czekolada "Jedyna". Z respektu dla niej nigdy nawet nie zmieniono opakowania, które dostała w 1930 roku. Czyste art deco. Czekolada jak burza przeszła przez PRL w roli cennego dodatku do kawy i koniaku, czyli prezentów, bez których mało co dawało się załatwić. A i dzisiaj godnie zdobi sklepowe półki.
Mniej eleganckie są krówki, ale Polacy za nimi przepadają. Ile te pomadki mogą mieć lat? Pewnie zbliżają się do setki. Pojawiły się w Milanówku, w firmie cukierniczej rodziny Pomorskich. Przed wojną protoplasta rodu Feliks miał praktykę w Żytomierzu na Ukrainie i tam zetknął się z przysmakiem wschodniego pochodzenia. Mleczne ciągutki zachwyciły Polaków. Pakowano je w papierki z wizerunkiem krówek i tak właśnie je nazwano. Historia kołem się toczy. Wróciły na Ukrainę, gdzie się je podrabia pod nazwą Krovki.
Powraca także po cichu baton czekoladopodobny. Kto go wymyślił, historia milczy, ale nie ma czego się wstydzić. Dał dzieciom w latach pustek sklepowych wiele radości. A gdy dzieci dorosły i postarzały się, baton daje im chwilę powrotu do dzieciństwa. Niech zostanie na półkach.