Hollywood wybiera białych, fani mają dość
Do kin wchodzi głośne „Ghost in the Shell” - amerykańska ekranizacja słynnej japońskiej mangi. Główną rolę gra jednak Scarlett Johansson, a nie Azjatka, bo Hollywood stawia na „wybielanie”.
Hollywood, amerykańska Kraina Snów, tworzy zarówno wielkie filmowe hity, jak i wielkie kontrowersje. Bardzo często te dwie właściwości idą ze sobą w parze. Najnowszym tego przykładem jest superprodukcja „Ghost in the Shell” - długo oczekiwana amerykańska ekranizacja kultowej już japońskiej mangi. Tutaj kontrowersyjna jest kwestia, która w hollywoodzkim kinie jest problemem od lat - rasa.
Hollywood nie jest obcy zarzut tzw. whitewashingu, czyli po polsku wybielania. Chodzi o to, że bohater jest grany przez białego aktora, mimo że postać ta albo miała inny kolor skóry w książce, komiksie czy serialu, na którym film jest oparty, albo czas czy miejsce akcji wprost sugerują, jakiej rasy jest ta postać. Mówiąc wprost: Hollywood ignoruje fakty i bez żadnego logicznego dla fabuły powodu wybiera białego aktora. O whitewashing oskarża się właśnie twórców „Ghost in the Shell”, którzy, co trzeba zaznaczyć, na warsztat wzięli utwór, który jest jednym ze skarbów japońskiej popkultury. To więc kolejny przykład zagranicznego hitu, którego nową, zamerykanizowaną wersję postanowili stworzyć hollywoodzcy producenci skuszeni sukcesem oryginału i świadomi tego, że przeciętny widz w USA nie znosi czytać w kinie napisów.
Film Ruperta Sandersa (który na swoim koncie ma już „Śnieżkę i Łowcę” z 2012 r.) jest adaptacją mangi (czyli tworzonych w Japonii komiksów) autorstwa Masamunego Shirowa, która w wersji książkowej ukazała się w 1991 r. (łącznie wydano w Japonii trzy tomy, a wszystkie zostały opublikowane także w Polsce). O popularności „Ghost in the Shell” w Japonii świadczą jej liczne ekranizacje, zarówno filmowe (najpopularniejszy jest ten z 1995 r. wyreżyserowany przez Mamoru Oshiiego), jak i serialowe („Ghost in the Shell: Stand Alone Complex” z 2002 r.). To jedna z mang, która ma rzesze oddanych fanów na całym świecie, a do tego poświęcane są jej liczne publikacje naukowe. Kwestią czasu było więc to, że zainteresują się nią Amerykanie, zwłaszcza, że manga jest utrzymana w gatunku science fiction i atrakcyjnej cyberpunkowej stylistyce, a jej bohaterką jest cyborg. Motoko Kusanagi (kobieta ma mózg człowieka i ciało robota) dowodzi istniejącej w pierwszej połowie XXI w. organizacji Sekcja 9, która walczy z przestępczością.
Jak jednak zauważyli amerykańscy fani „Ghost in the Shell” oraz krajowe media, twórcy zupełnie zignorowali fakt, że rzecz dzieje się w Japonii, a bohaterami są Azjaci. Odważna i zdolna do nadludzkich wyczynów Motoko Kusanagi w amerykańskiej adaptacji staje się więc kobietą-cyborgiem o imieniu Major, a gra ją bardzo biała Scarlett Johansson (jasnowłosa aktorka ma tym razem jednak kruczoczarne włosy). Dowódca Sekcji 9 kieruje walką z cyberterroryzmem i musi obronić sztuczną inteligencję przed potężnym wrogiem. Oprócz Johansson na czele listy płac pojawili się japoński aktor Takeshi Kitano oraz Singapurczyk Ng Chin Han, ale również biały Amerykanin Michael Pitt, biały Duńczyk Pilou Asbæk i biała Francuzka Juliette Binoche, a także wywodzący się etnicznie z Fidżi Australiczyk Lasarus Ratuere. Podczas gry różnorodność rasowa w hollywoodzkim kinie jest zawsze mile widziana, to zastanawia fakt dlaczego wśród tej różnorodności tak mało jest właśnie Azjatów, o których przecież manga „Ghost in the Shell” opowiada.
32-letnia Johansson jest jedną z największych gwiazd amerykańskiego kina, a role w superprodukcjach spod znaku kina akcji i science fiction nie są jej obce (wszystkie części „Avengers” i inne komiksowe produkcje Marvela, w których wciela się w Czarną Wdowę: „Iron Man 2”, „Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz”, i „Kapitan Ameryka: Wojna Bohaterów”, a także filmy „Lucy” czy „Wyspa”). Gwiazda jest w Hollwyood uwielbiana, ale jej również dostało się za zagranie w „Ghost in the Shell”. Zwłaszcza, kiedy w amerykańskich mediach pojawiły się plotki, że specjaliści od efektów specjalnych planują komputerowo przerobić twarz aktorki, tak aby przypominała ona Azjatkę. Odpowiedzialna za film wytwórnia Paramount szybko oświadczyła, że to nieprawda, takie testy szybko zakończono i nie uwzględniały one Johansson. Oprócz tego krzyk podnieśli również amerykańscy aktorzy azjatyckiego pochodzenia, którzy stwierdzili, że powinni mieć pierwszeństwo w castingu.
Wyboru białej aktorki i w większości białej obsady bronił jednak i sam reżyser, i sama gwiazda. - Będę bronił mojej decyzji - Scarlett to najlepsza aktorka pokolenia - powiedział reżyser Paul Sanders podczas spotkania z mediami w Tokio i dodał: - W „Ghost in the Shell” są różni ludzie i różne narodowości. Mamy osoby z całego świata: Japończyków, Chińczyków, Brytyjczyków, Amerykanów. Z kolei Scarlett Johansson, odnosząc się do plotek, że będzie w filmie przypominała osobę azjatyckiego pochodzenia, powiedziała w jednym z telewizyjnych wywiadów, że nigdy „nie zagrałaby osoby innej rasy”. - Różnorodność jest ważna w Hollywood i nigdy nie chciałabym grać postaci, która by kogoś obraziła. Oprócz tego filmowa seria z kobietą jako główną bohaterką to rzadka okazja. Czuję olbrzymią presję - mówiła amerykańska aktorka, która stwierdziła również, że fakt, że bohaterka “Ghost in the Shell” jest maszyną z ludzkim mózgiem, czyni z niej “postać bez tożsamości”.
Jednak podczas gdy w USA kwestia obsady w amerykańskiej wersji “Ghost in the Shell” wywołała prawdziwą burzę, w Japonii ... nikt się temu wyborowi nie dziwił. Jak pisał rok temu „Hollywood Reporter”, japońscy fani mangi z góry założyli, że hollywoodzcy producenci obsadzą w głównej roli białą aktorkę, a oprócz tego stwierdzili, że ważniejsze od wyglądu aktorki są takie obecne w mandze tematy, jak tożsamość jednostki oraz to jaki wpływ na nią ma połączenie ludzkiego mózgu z ciałem maszyny. - Scarlett Johansson została dobrze obsadzona, ma ten cyberpunkowy styl. Nigdy nie sądziliśmy, że tę rolę dostanie japońska aktorka. To szansa, aby japońskie dzieło zostało obejrzane na świecie - mówił Sam Yoshiba, dyrektor wydawnictwa Kodansha, które opublikowało „Ghost in the Shell”.
W podobnym tonie brzmiał reżyser filmu z 1995 r. Mamoru Oshii w wywiadzie dla portalu IGN. - Major jest cyborgiem, a jej fizyczna forma jest całkowicie domyślna - powiedział, dodając, że nie ma żadnych podstaw, aby twierdzić, że w postać dowódczyni Sekcji 9 musi wcielić się Azjatka. - Według mnie ludźmi, którzy sprzeciwiają się temu wyborowi, kierują motywy polityczne, a sądzę, że artystyczna ekspresja powinna być wolna od polityki. W filmach John Wayne grał Czyngis-chana, a Arab Omar Sharif Słowianina, doktora Żywago. To tylko kinowe konwencje - mówił Oshii.
Jednak łagodne podejście do tematu japońskich twórców nie zmienia faktu, że Hollywood ma problem z wybielaniem, a szczególnie w przypadku azjatyckich bohaterów, których w hollywoodzich superprodukcjach jest jak na lekarstwo. Podobne kontrowersje co „Ghost in the Shell” wzbudziła obsada hitu Marvela „Doktor Strange”, w którym biała Brytyjka Tilda Swinton wcieliła się w postać mistycznej Ancient One - w komiksie Azjatki. Matt Damon z kolei zagrał główną rolę w filmie „Wielki Mur” - był starożytnym, mężnym wojownikiem, który bronił tej monumentalnej chińskiej budowli przed potworami.
W tym miesiącu zazgrzytali zębami fani również innej bardzo popularnej japońskiej mangi „Death Note”, której ekranizacji podjęła się amerykańska wypożyczalnia filmów i seriali Netflix. W roli bohaterów, Japończyków, wybrano bowiem białych aktorów: Nata Wolffa i Margaret Qualley, a fani szybko napisali petycję nawołującą do zbojkotowania „Death Note”, którą podpisały dziesiątki tysięcy osób. Oliwy do ognia dołożył mało znany azjatycki aktor Edward Zo, który w nagraniu wideo z 2015 r. wyznał, że nie pozwolono mu na wzięcie udziału w castingu do „Death Note”, ponieważ ... był Azjatą. Wybielanie nie dotyczy zresztą tylko Azjatów. Burza wybuchła m.in. przy okazji filmu „Piotruś: Wyprawa do Nibylandii” z 2015 r., adaptacji „Piotrusia Pana”, w którym rolę rdzennej Amerykanki Tiger Lily dostała Rooney Mara. Co więcej biała aktorka nosiła pióropusz.
„Amerykanie zupełnie nie potrafią zainwestować w aktorów o innym kolorze skóry niż biały. (...) Hollywood wysyła wiadomość, że amerykańska wersja wszystkiego musi być biała. Nie żyjemy wyłącznie w białym kraju” - pisze portal Refinery29. „Musimy przestać kultywować rasistowski mit, że tylko biały mężczyzna może ratować świat” - napisała z kolei w zeszłym roku na Twitterze amerykańska aktorka chińskiego pochodzenia Constance Wu. Największe szanse na główne role w superprodukcjach ma bowiem właśnie biały mężczyzna („Ghost in the Shell” się więc wyróżnia).
Pokutuje przekonanie, że więcej ludzi pójdzie na film z białymi aktorami w rolach głównych. I chociaż nie udowodniły tego żadne naukowe badania, amerykański rynek filmowy trzyma się tego mocno. „Hollywood nie zależy na rasie, ale na pieniądzach” - stwierdził Marc Bernardin, krytyk „Los Angeles Times”.