Huta Pieniacka. Ponad tysiąc osób zginęło w męczarniach
Pani Małgorzata nie może powstrzymać łez, gdy opowiada o swojej mamie, która ocalała z rzezi w Hucie Pieniackiej. A na Ukrainie ktoś zdewastował pomnik poświęcony pomordowanym tam Polakom...
Huta Pieniacka w województwie tarnopolskim to miejsce potwornej zbrodni. Ludobójstwa. 28 lutego 1944 roku odział Ukraińców z SS-Galizien, wspierany przez bojówki UPA, zamordował tu ponad tysiąc osób, większość paląc żywcem. Zginęli za to, że byli Polakami. Po latach stanął tam piękny pomnik poświęcony pamięci tych ludzi. Granitowy krzyż i dwie tablice, a na nich wyryte nazwiska ofiar, które udało się zidentyfikować. W tym tygodniu media obiegła informacja, że krzyż został roztrzaskany, jedna tablica pomalowana w niebiesko-żółte barwy ukraińskie, a druga w czerwono-czarne barwy banderowców ze znakiem „SS”.
We Wschowie siedzibę ma Stowarzyszenie Huta Pieniacka, którego szefową jest Małgorzata Gośniowska-Kola. Spotykamy się w klasztorze franciszkanów. Tu zawiązywało się stowarzyszenie. Tu w kościele znajduje się monstrancja pochodząca z Huty Pieniackiej, którą w sierpniu 2013 roku administrator greckokatolickiej parafii w Hołubicy przekazał stowarzyszeniu jako gest polsko-ukraińskiego pojednania.
– To mój obowiązek wobec mamy. Wszystko zrobiłam z miłości do niej. Mama była strażnikiem pamięci o Hucie Pieniackiej. Gdy zbliżał się luty, zamawiała intencję mszy świętej za pomordowanych i spalonych tam Polaków – podkreśla pani Małgorzata, tłumacząc powołanie stowarzyszenia. I nie może powstrzymać łez, gdy opowiada historię swojej mamy, Wandy Kobylańskiej, która ocalała z rzezi w Hucie Pieniackiej, ale straciła niemal całą rodzinę: rodziców, dwie siostry, dwóch braci, dziadków... Przeżyli dwaj bracia wywiezieni na roboty do Niemiec, trzeci, któremu udało się ukryć, i czwarty, który jako żołnierz przebywał w niewoli.
Huta Pieniacka. 172 gospodarstwa. W 1931 roku 760 mieszkańców. W 1943 nieco mniej. Ale w tym czasie do wsi napływali Polacy uciekający przed banderowcami z Wołynia, zwłaszcza z pobliskich powiatów dubieńskiego i krzemienieckiego. Była środa popielcowa, 23 lutego 1944 roku, gdy do Huty Pieniackiej zbliżył się niewielki oddział SS-Galizien. Podczas wymiany ognia z miejscową samoobroną zginęli dwaj Ukraińcy. Pięć dni później nastąpił straszliwy odwet. W poniedziałek, 28 lutego nad ranem, wieś została otoczona. Oprawcy zaczęli wywlekać ludzi z domów, z kryjówek i pędzili ich do kościoła. Kto próbował uciec, ginął od kul.
– Rodzina mamy noc spędzała u swoich bliskich. Gdy mama usłyszała, że jest napad, razem z innymi dziewczętami schowała się do kryjówki. Banderowcy zagrozili jednak, że wrzucą tam granat, więc wyszły. Mamę bili po plecach i krzyczeli: „Będziesz miała Polskę!” – przekazuje pani Małgorzata. – Mój dziadek, ojciec mamy, rano poszedł do swojego gospodarstwa nakarmić konie. Do kościoła przyprowadzili go nieco później. Był strasznie pobity, z koszuli, którą miał na sobie, został tylko kołnierzyk... W kościele dziadek zebrał całą rodzinę i powiedział: „Dzieci kochane, kto z was przeżyje, niech zmówi Ojcze nasz”. Malutki Rysio, siostrzeniec mamy, był przeziębiony, miał gorączkę. Ktoś wdrapał się do okna, żeby zeskrobać lód z szyby i ulżyć dziecku...
„Głośna jest historia z kobietą, która zaczęła rodzić w kościele. To była moja kuzynka. To prawda, że Ukrainiec rozdeptał noworodka na kościelnej posadzce. Matka rzuciła się w obronie dziecka, ale ten ją zastrzelił. Tego martwego noworodka kazali wynieść z kościoła kobiecie o nazwisku Muzyczak” – taką relację Józefy Orłowskiej, która w momencie rzezi miała 16 lat, znajdziemy w książce „Za to, że byli Polakami. Huta Pieniacka 28 lutego 1944”, w rozdziale autorstwa Wojciecha Orłowskiego.
– Ta brzemienna kobieta była też kuzynką mojej mamy – dodaje pani Małgorzata. Oczy wciąż ma czerwone od łez. – Kobieta, której kazali wynieść noworodka, zawinęła go w obrus z ołtarza. A wychodząc z kościoła, zanurzyła dłoń w święconej wodzie i symbolicznie ochrzciła to dziecko...
Ludzi spędzonych do świątyni oprawcy dzielili na grupy, prowadzili do pobliskich stodół, ryglowali wrota i palili żywcem. Wanda Kobylańska wraz z innymi dziewczętami znalazła się w jednej z ostatnich grup. – Gdy mama wychodziła z kościoła, wszystko już płonęło, czuć było okropny swąd, wszędzie leżały trupy – opisuje pani Małgorzata. – Jej grupę też zagnali do stodoły. I ktoś zauważył, że stodoła ma drugie wrota. Próbowały je otworzyć, chciały uciec, żeby tylko się nie spalić – lepiej już zginąć od kul. I udało się. Ruszyły w kierunku lasu. Choć brakowało sił, biegły dalej, za plecami słyszały strzały. W ten sposób się uratowały.
W książce „Za to, że byli Polakami...” jest kilka właśnie takich relacji. Z tej stodoły ocalało więcej dziewcząt: Zofia Klementowicz, Józefa Orłowska i jej siostra Filomena Franczukowska (to ona otworzyła wrota), Joanna Konopnicka. „Nie wiem, jak udało mi się wyjść ze stodoły. Pamiętam, że wyszłam i upadłam na śnieg. Tak przeleżałam do nocy, jak zabita” – wspominała ta ostatnia.
– Mama bardzo dużo opowiadała o tym, co stało się w Hucie Pieniackiej. Zwłoki swojego ojca rozpoznała po oprawkach od okularów, bo ciało było zwęglone. Ja od dziecka w to wrastałam. Podczas zjazdów rodzinnych to był temat numer jeden – przyznaje pani Małgorzata. I mówi o swoim wujku, Franciszku Kobylańskim, który wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, a podczas rzezi w Hucie Pieniackiej stracił żonę i troje dzieci. – Pokazał mi obcięte włosy córki, które miał ze sobą. Traktował je jak relikwię.
Dzieci kochane, kto z was przeżyje, zmówcie Ojcze nasz
– Od prawdy nie można uciekać, nie można jej zakrzyczeć, nie można o niej zapomnieć – stwierdza pani Małgorzata. Dlatego na miejscu zbiorowych mogił ofiar rzezi w Hucie Pieniackiej stanął pomnik poświęcony ich pamięci. Roztrzaskanie krzyża i zdewastowanie tablic to niewyobrażalny akt wandalizmu. Pani Małgorzata dowiedziała się o tym późnym wieczorem w ubiegłą niedzielę, w drugi dzień świąt Bożego Narodzenia w Kościele prawosławnym i greckokatolickim. – Niewyobrażalne, że ludzie mogą zrobić coś takiego – kręci głową.
Naszej rozmowie przysłuchuje się ojciec gwardian Natalis Walkowiak. – Dla mnie to trudna sprawa. Mimo wszystko jesteśmy narodami bardzo bliskimi. Trudno na gorąco ocenić to, co się stało. To powoduje zadrę w naszych relacjach – komentuje.
Pani Małgorzata jest w stałym kontakcie z Ministerstwem Spraw Zagranicznych, konsulatem, władzami Lwowa... – Mam nadzieję, że każda ze stron dołoży staranności, by wyjaśnić tę sprawę. To akt barbarzyński. To prowokacja, ale nie wiadomo, kto za tym stoi – podkreśla. – Na szczęście, ludzie reagują z wrażliwością, wysyłają sygnały współczucia, ubolewania. Zniszczenie pomnika w formie materialnej to jedno, ale widać, że pomnik jest też w naszych sercach.