„Ich Lubuska”. Kulisy politycznego ataku na niezależność dziennikarzy Polska Press
Bezprawne naciski, napędzany przez władze hejt, dyskredytowanie dziennikarskiej pracy. To rzeczywistość tych mediów lokalnych, które postanowią sprzeciwić się układom, opisywać afery czy jedynie rzetelnie informować swoich czytelników. Bezprecedensowy atak, jaki na „Gazetę Lubuską” przypuściły władze województwa, pokazuje, że jeśli układający rankingi wolności prasy chcą obniżyć pozycję Polski w swoich zestawieniach, to powinni po argumenty do tego wybrać się w podróż jak najdalej od Warszawy.
Ukazująca się w województwie lubuskim „Gazeta Lubuska” jest, podobnie jak tytuł, który trzymacie Państwo w rękach (lub macie przed oczami na ekranie), częścią Polska Press Grupy. Wraz z zakupem PPG przez PKN Orlen w „Lubuskiej” i w większości tytułów doszło do zmian w kierownictwie redakcji. Redaktorem naczelnym „GL” został doświadczony zielonogórski dziennikarz, Janusz Życzkowski.
„Niech Pan zweryfikuje zespół”
Na początek przypomnijmy oczywistość: Życzkowski ma prawo do kreowania własnej polityki redakcyjnej, dobierania sobie zespołu, a także musi mieć wpływ na linię redakcyjną prowadzonego przez siebie tytułu. To standard obecny w prasie na całym świecie. „Gazeta Lubuska”, jak każdy tytuł lokalny, poświęca uwagę sprawom regionu, w tym także jego władzom, niezależnie od ich partyjnego nadania. Tak się składa, że władze województwa lubuskiego od kilkunastu lat są zdominowane przez Platformę Obywatelską, a na czele władz województwa stoi polityk tej partii, marszałek Elżbieta Polak.
W ostatnich dniach doszło do skandalicznej sytuacji. Wspomniana marszałek Polak w bezprecedensowy sposób usiłowała wpłynąć na „Gazetę Lubuską”, by ta zaprzestała opisywać afery, które mają miejsce w podległych jej instytucjach. Chodzi o aferę mobbingu i molestowania w gorzowskim WORD. Polak w przesłanym do redakcji piśmie domagała się od redakcji „weryfikacji zespołu”, a mówiąc wprost - zerwania współpracy z dziennikarzem, który opisał kulisy skandalu.
„Zwracam się do Pana jako Redaktora Naczelnego Gazety Lubuskiej o dokonanie rzetelnej weryfikacji osób, z którymi Pan współpracuje, i których jako Redaktor Naczelny Gazety Pan nadzoruje”
- czytamy w piśmie przesłanym do redakcji. Polak poza tym żądaniem skierowała jednocześnie sprostowanie, które w żaden sposób nie spełniało wymogów formalnych przewidzianych przez Prawo Prasowe.
Bezprecedensowe pismo, w którym marszałek Polak usiłuje wpłynąć na redakcję, to jednak tylko element wojny, jaką wpływowa polityk wytoczyła niepokornej gazecie. Polak od wielu miesięcy deprecjonuje pracę dziennikarzy, m.in. ostentacyjnie ogłaszając wymówienie urzędowej prenumeraty tej jedynej regionalnej gazety w Lubuskiem:
„Nie kupujemy Gazety Lubuskiej. Obajtkowo-Życzkowska propaganda nas nie interesuje. Urząd Marszałkowski Województwa Lubuskiego przestaje prenumerować Gazetę Lubuską. Nie godzimy się na prymitywną propagandę serwowaną w gazecie nadzorowanej przez Janusza Życzkowskiego”
- napisała w grudniu ub. roku w serwisie społecznościowym.
Wpis obfituje w emocjonalne porównania do PRL i inne dość plugawe sugestie, jednak do tej decyzji Polak miała prawo. I tylko "ktoś złośliwy" mógłby pomyśleć, że zrobiła to tylko dlatego, by jej pracownicy nie mieli dostępu do innego punktu widzenia niż „urzędowy”.
Jednak i to okazało się za mało. Po cyklu publikacji dot. afery w WORD Polak wysłała wspomniane na początku pismo, ale postanowiła również zareagować w sposób charakterystyczny rzeczywiście chyba tylko dla poprzedniego systemu.
Marszałek Polak usiłowała bowiem osobiście wpłynąć na prezesa zielonogórskiego oddziału Polska Press Grupy, by to ten nakłonił naczelnego „Gazety Lubuskiej” do „weryfikacji zespołu”. Miało to miejsce podczas spotkania, do którego doszło z inicjatywy marszałek. Dziennikarze i wydawca nie dali się jednak zastraszyć i ujawnili zarówno list, jak i „dywanik”, na który zostali wezwani. Sprawą zajmuje się już Centrum Monitoringu Wolności Prasy, a redakcja „Gazety Lubuskiej” zapowiada złożenie doniesienia do prokuratury.
Internauci pękają ze śmiechu
Finał tej smutnej sprawy przed nami. Ważne jednak, by Czytelnicy i opinia publiczna poznali kulisy i przyczyny tej bulwersującej sprawy. Co takiego się stało, że wobec jednego człowieka i prowadzonej przez niego gazety rozpętano taki festiwal nienawiści? Cóż, analiza tego spektaklu pokazuje jak w soczewce, z czym muszą mierzyć się lokalni dziennikarze (nie tylko ci z tytułów Polska Press), jeśli zechcą krytycznie patrzeć na lokalne władze i demaskować nie tylko afery i skandale, ale wskazywać na patologiczne, utrwalone przez lata sieci powiązań.
Cofnijmy się więc krok po kroku do momentu, gdy Janusz Życzkowski objął fotel naczelnego „Gazety Lubuskiej”.
Już po opisaniu przez „GL” sprawy nacisków na redakcję marszałek Elżbieta Polak zamiast odnieść się do niej merytorycznie, zamieściła w mediach społecznościowych tekst z serwisu wlubuskie.pl, w którym publikację „Gazety Lubuskiej” wyśmiewają „internauci”. Na oficjalnych i prywatnych kontach dziennikarzy „GL” pojawiły się nienawistne wpisy obrażające ich i podważające ich wiarygodność, ale również urągające godności. W stosunkowo niewielkiej Zielonej Górze wybuchła brudna bomba, której cel był jeden - zakrzyczeć ustalenia „Gazety Lubuskiej”. Lubuska infosfera została wręcz zdominowana przez nienawistny wobec tytułu przekaz.
W tym miejscu warto się zatrzymać i poddać analizie tę operację. Dyskredytujący dziennikarzy „Gazety Lubuskiej” tekst, który udostępniła dysponująca sporymi jak na Zieloną Górę zasięgami marszałek Polak, ukazał się w serwisie wlubuskie.pl. Autorem tekstu i jednocześnie wydawcą tego portalu jest Radosław Sujak. Mężczyzna, dziś kreujący się na niezależnego dziennikarza, to były radny w gminie Krosno Odrzańskie, b. wiceprezydent Gorzowa Wielkopolskiego i, a jakże, członek Platformy Obywatelskiej. Sam portal wlubuskie.pl powstał z kolei niemal dokładnie w momencie zmian w redakcji „Gazety Lubuskiej”, dziś tak zaciekle atakowanej przez władze województwa i powiązane z nimi środowiska. W Zielonej Górze nie jest zresztą tajemnicą, że wlubuskie.pl powstał, by „zrównoważyć medialnie” utratę przez lokalne środowiska „ich Gazety Lubuskiej”.
Co jednak znajdujemy w tekście pt. „Niezależność Gazety Lubuskiej? Internauci pękają ze śmiechu”, który swojej publiczności poleca marszałek województwa? Cóż, m.in. taki wpis:
„Niezależność Lubuskiej to oksymoron. Żreć szybciej towarzysze, bo coraz ciemniej wokół was. Ciekawe, kto ostatni zgasi światło w tej pseudo redakcji pseudo dziennikarzy”.
„Pękającym ze śmiechu” rzekomym internautą jest Maciej Stawiarski, były rzecznik Urzędu Marszałkowskiego Województwa Lubuskiego. Tak, tego samego, którym rządzi Elżbieta Polak.
Inny przykład na zorganizowany hejt, to wypowiedź Artura Stojanowskiego, lokalnego radnego i asystenta posłanki SLD Anity Kucharskiej-Dziedzic, który napisał:
„Orlenowsko Pisowska Gazeta lubuska i niezależnie to nawet nie bajka, a pier...enie głupot Kupili media lokalne, żeby prać mózgi niczym putin”. (pisownia oryginalna)
Na moje pytanie, czy porównywanie lokalnych mediów do zbrodniczej machiny państwa agresora nie jest jednak przesadą i czy potrafi przytoczyć argumenty na potwierdzenie swojej tezy, radny Stojanowski odparł zaskakująco:
„Nie trzymałem tej gazety w rękach od ponad 3 lat, a więc trudno mi dzisiaj to przytoczyć, ale wystarczy popatrzeć, jak traktuje lokalne sprawy”.
Tak, takie wypowiedzi marszałek województwa uznała za adekwatną odpowiedź na zarzuty o deptanie wolności prasy.
Gorszy niż komuna
Ten hejt to jedynie skutek. Skutek utraty przez władze regionu monopolu na przekaz informacyjny w traktowanym jak udzielne księstwo województwie. O tym, jak dotkliwa to strata, niech świadczą reakcje władz województwa na uniezależnienie się od nich „Gazety Lubuskiej”.
Gdy w wyniku zmian właścicielskich stanowisko redaktora naczelnego „Gazety Lubuskiej” objął Janusz Życzkowski, samorząd województwa niemal natychmiast rozpoczął wydawanie własnego periodyku pod nazwą… „Nasza Lubuska”. Co jest jednak najbardziej zaskakujące, to decyzje zawodowe dziennikarzy, którzy wraz z repolonizacją grupy Polska Press postanowili odejść z „GL”.
Najbardziej znanymi dziennikarzami, którzy „rzucili papierami” w „Gazecie Lubuskiej”, są Zdzisław Haczek, Andrzej Flügel, Dariusz Chajewski oraz Szymon Kozica. Wszyscy związani z tytułem przez długie lata.
Dariusz Chajewski w redakcji spędził trzydzieści lat. I choć przez trzy dekady pracy w niej zapewne widział wiele, to dopiero przyjście Życzkowskiego okazało się dla niego kroplą, która przelała czarę goryczy. Odszedł po miesiącu od nominacji nowego naczelnego, by trafić do… „Naszej Lubuskiej”, wspomnianego periodyku wydawanego przez władze województwa. Dziś publikacje tego doświadczonego reportera można znaleźć także na oficjalnej stronie Urzędu Marszałkowskiego.
Zdzisław Haczek spędził w „Gazecie Lubuskiej” ponad dwadzieścia lat. I on Życzkowskiego nie mógł znieść, choć z płynnym przejściem od dziennikarstwa do polityki już nie miał problemu. Niemal natychmiast znalazł zatrudnienie w… Urzędzie Marszałkowskim, skąd jako zastępca rzecznika prasowego wysyła na adres swojej byłej redakcji strofujące ją pisma.
Z redakcją postanowił rozstać się także Andrzej Flügel, wieloletni felietonista „GL”. Redakcję porzucił na początku lipca 2021 r. „w proteście przeciwko cenzurze”. Oficjalnym powodem odejścia miało być niedopuszczenie do druku felietonu. Na propozycję mediacji nie przystał i odszedł. Naczelny Życzkowski okazał się zbyt wielkim cenzorem. Rzecz odbiła się głośnym echem, ponieważ Flügel to znana w regionie, barwna postać - autor setek felietonów, książek, uczestnik m.in. „Przystanku Woodstock”, gdzie prowadził spotkanie z rajdowcem Rafałem Sonikiem. Jego sprzeciw wobec „cenzury”, a de facto autonomicznej decyzji redaktora naczelnego, był w Zielonej Górze szeroko komentowany i przedstawiany jako „ostateczny dowód” na upolitycznienie redakcji.
Na brak zajęcia Flügel długo nie narzekał. Jak czytamy w rejestrze umów Urzędu Miasta Zielona Góra, już 20 lipca, a więc niecałe trzy tygodnie po odejściu, podpisał z miastem opiewającą na 15 tys. zł umowę na „przygotowanie materiałów dziennikarskich”. Kolejną, tym razem na 36 tys. zł, w grudniu tego samego roku. Swój cykl felietonów z „Gazety Lubuskiej” przeniósł zaś do… marszałkowskiej „Naszej Lubuskiej”.
Co ciekawe, najdłużej z Życzkowskim i zaprowadzanym przez niego w redakcji „zamordyzmem” zmagał się poprzedni redaktor naczelny, Szymon Kozica. Dziennikarz pozostał w zespole jako szef działu Sport. I on jednak ostatecznie odszedł. Dziś spełnia się zawodowo w podległym władzom regionu Lubuskim Centrum Informacyjnym.
Stan gry się zmienił
Nie mnie oceniać te wybory. Jedynie „ktoś złośliwy” mógłby zapytać, jak to jest w sumie możliwe, że dziennikarze, którzy przez dekady (przynajmniej teoretycznie) przyglądali się krytycznie pracy władz Zielonej Góry i województwa lubuskiego, niemal z dnia na dzień znajdują pracę w podległych władzom jednostkach lub zyskują od nich opiewające na dziesiątki tysięcy złotych zlecenia „dziennikarskie”? Przecież teoretycznie są oni wciąż doskonałym źródłem informacji o potencjalnych nieprawidłowościach, aferach czy ciemnych sprawkach władz, o których pisze „Gazeta Lubuska”.
Cóż, choć przykro to stwierdzić, to najwyraźniej praktyka i doświadczenie w wieloletnich wspólnych relacjach pokazują, że władzom miasta i województwa to ryzyko się opłaca, także wizerunkowo. Co ciekawe, nie trafiłem na krytyczne głosy mówiące o tym, by któryś z „rzucających papierami” sprzedał się politykom, co Janusz Życzkowski od bliskich władzom regionu hejterów słyszy niemal codziennie.
Sprawa ataków na „Gazetę Lubuską” nie jest odosobniona. Wylewane na Życzkowskiego pomyje i hejt dotknęły praktycznie każdego z nowo mianowanych redaktorów naczelnych Polska Press Grupy. Co ważne, w niemal każdym województwie jest podobnie - w pozamerytoryczny sposób tytuły Polska Press atakują środowiska związane z władzami samorządowymi (niezależnie od ich politycznej proweniencji), wydmuszki udające media i zależne od nich finansowo serwisy żyjące z samorządowej kroplówki. Dodajmy do tego lokalne redakcje „Gazety Wyborczej” i opłacanych lub ideowych hejterów. To oni od wielu miesięcy odsądzają media Polska Press Grupy od czci i wiary, co ważne, w przeważającej większości pozamerytorycznie. No ale nie chodzi przecież o prawdę, a o to, by w regionie było tak, jak było. By nikt nie podejmował niewygodnych tematów, nie opisywał afer, nie sprawdzał rejestrów umów zawieranych przez lokalne władze lub - o zgrozo - nie pisał felietonów inaczej, niż pisano je przez ostatnich trzydzieści lat.
Mity o rzekomym upolitycznieniu Polska Press Grupy, o naciskach politycznych, o szerzącej się cenzurze i łamaniu dziennikarskich kręgosłupów to sprytna narracja tych, którzy mają świadomość, że wieloletni monopol na informowanie o lokalnych sprawach skończył się bezpowrotnie. Miejmy nadzieję, że wraz z nim zakończy się też koszmar tych lokalnych dziennikarzy, którzy pomimo gęstnienia lokalnych pajęczyn przez lata usiłowali opierać się uwikłaniom w nie. Życzyłbym sobie, by tytuły Polska Press Grupy jako silne i niezależne były ich adwokatami w regionach.
***
W kwietniu ubiegłego roku w Międzynarodowym Dniu Wolności Prasy marszałek województwa lubuskiego Elżbieta Polak opublikowała wymowną (partyjną) grafikę ze spętaną drutem kolczastym dłonią trzymającą długopis. - Pozdrawiam Wolne Media - napisała. Z grafiki wynikało, że Polska zajmuje 64. miejsce w rankingu World Press Freedom. Cóż, w tym roku jest jeszcze niżej - na 66. Co się na to składa? To temat na obszerną dyskusję, ale jeśli w przyszłym roku ten wynik będzie jeszcze gorszy, to zaciekle walcząca o „Wolne Media” Pani marszałek Polak będzie za to jedną z głównych odpowiedzialnych.
Autor jest redaktorem naczelnym wydawanych przez Polska Press Grupę: "Dziennika Polskiego" i "Gazety Krakowskiej".