Ile kosztuje ludzkie życie? 8, 13, czasem 20 złotych. Ale oni ratują zawsze
Mówią, że nie mogliby pracować przy biurku od godziny 8.00 do 16.00. Lubią adrenalinę. Kiedy trzeba działać szybko i pod presją czasu. Lubią to nawet wtedy, gdy przez 12 godzin nie mają możliwości, żeby zjeść i pójść do toalety.
Śmierć jest nieodłączną częścią ich pracy, ale dają z siebie wszystko, by nie być jej świadkiem, by nie oddać jej swojego pacjenta. Od tego są. To ich powołanie i pasja, ale nie jak jazda konna czy malowanie obrazów. To coś więcej, bo gra toczy się o być albo nie być, o życie albo śmierć człowieka. Godzina walki o kolejny trzepot serca wyceniana jest na 8, 13, czasem 20 złotych. Na tyle wyceniane jest ludzkie życie.
- Słyszymy, że każdy z nas może przecież znaleźć lepiej płatną pracę, pójść robić coś innego, ale jest jeden problem, większość ludzi w ratownictwie pracuje z powołania, to ich pasja, lubią swoją pracę i nie widzą siebie w innym miejscu. Trudno przenieść się z karetki za biurko - mówi w rozmowie z nami Tomasz Gerwatowski z Wojewódzkiej Stacji Ratownictwa Medycznego w Łodzi.
Kiedyś zamykałem, teraz ratuję ludzi
Ratownikiem jest od dziesięciu lat, wcześniej był... policjantem. - Kiedyś zamykałem, dzisiaj ratuję - żartuje łódzki ratownik medyczny.
Życie zrobiło mu psikus, bo o ratownictwie nigdy nie myślał. Gdy jako dziecko bawił się w policjantów i złodziei, zawsze był tym pierwszym. Wciągnął się po kursach pierwszej pomocy, na tyle, że został instruktorem i zaczął jeździć w karetce, ale wtedy jeszcze jako „wolny obserwator”. Najpierw w transporcie międzyszpitalnym, dopiero później w zespołach wyjazdowych. Znajomi ratownicy z karetki popchnęli go dalej i złożył papiery do szkoły, by zrobił kwalifikacje. Na stałe przeszedł do karetki dopiero po przejściu na policyjną emeryturę.
- Mam frajdę, kiedy widzę, że pomagam ludziom. Czuję ogromną przyjemność. Tego nie da się opisać czy zamienić na coś innego. Pracujemy pod presją, musimy szybko reagować, od naszej decyzji i wiedzy zależy wszystko, ale ja zawsze tak pracowałem. Policjant też nie ma lekko, więc przejście z jednego zawodu do drugiego było dość łagodne, bez blokad psychicznych. Wiele zawdzięczam też swoim nauczycielom - dodaje Tomasz.
Patologia systemu polskiej służby zdrowia doprowadziła do tego, że wielu ratowników pracuje nie na jednej, a kilku umowach, najczęściej kontraktowych. Są lepiej płatne, więc to dla nich jedyna szansa, by trochę dorobić. Nierzadko ich pensje dziś nie sięgają nawet średniej krajowej, a pracodawcy muszą im dopłacać, by tak było. W Łodzi stawki godzinowe brutto na umowie o pracę wynoszą ok. 25 złotych, ale wiadomo, że na rękę wychodzi dużo mniej. Gorzej jest w powiatach, gdzie ratownicy zarabiają zaledwie ok. 13 złotych. Z pewnością zarobiliby więcej, gdyby wyjechali pracować przy zbiorach truskawek czy winogron. Ale przecież w życiu nie chodzi tylko o pieniądze. Dlatego młodym brakuje i złotówek i czasu na założenie własnej rodziny, choć zazwyczaj mają już na głowie kredyt mieszkaniowy do spłacenia, a w lodówce tylko światło, bo nie ma kiedy zrobić zakupów.
Ich starsi koledzy nie są wcale w lepszej sytuacji. A mają może i gorzej, bo ich psychika jest o wiele mocniej obciążona. Pracują często po 300, a w skrajnych przypadkach nawet więcej godzin w miesiącu.
- Nie mogę pozwolić sobie, by mieć dyżur po dyżurze. W moich rękach jest życie koleżanki z karetki, którą prowadzę i pacjenta, którego przewożę. To ogromna odpowiedzialność. Muszę mieć sprawny umysł, muszę myśleć trzeźwo - przyznaje Tomasz.
Wrócę dziś z pracy, albo nie wrócę
Grafiki ratowników medycznych są podzielone co dwanaście godzin. Ale nigdy nie ma pewności, że do domu wróci się punktualnie. Jeśli kwadrans przed fajrantem dzwoni telefon i dostają zgłoszenie, wsiadają i jadą. Wizyta może potrwać godzinę, dwie, zależy od pacjenta. A ci bywają różni. Ostatnio coraz bardziej kłopotliwi.
Nie jest tajemnicą, że lekarz z nocnej i świątecznej pomocy medycznej rzadko chce przyjechać na wizytę domową, więc pacjenci dzwonią pod 999 albo 112, choć to numery od ratowania życia. Skarżą się na ból głowy, serca, pleców, mówią, że mdleją, a inni czują się samotni i potrzebują towarzystwa. Zdarzają się też prośby o pomoc przy wkręceniu żarówki, przedłużenie recepty albo przewiezienie do szpitala.
- Słyszałem kiedyś rozmowę dwóch starszych pań w miejskim autobusie. Mówiły, że jest piątek, mają posprzątane, zrobiony obiad i pranie, więc zadzwonią na pogotowie, żeby posiedzieć sobie w weekend w szpitalu. Jechałem akurat na dyżur, więc nie wytrzymałem i zapytałem ich, czy w ogóle wiedzą, co mówią? Były bardzo zdziwione, że odezwałem się - opisuje nam jeden z łódzkich ratowników medycznych, który chce zachować anonimowość. - Niektórzy już wiedzą, co mają mówić dyspozytorowi, by karetka przyjechała, a my nie możemy odmówić, bo nie mamy pojęcia, co tak naprawdę zastaniemy na miejscu. Zdarzało się, że po przyjeździe do starszej osoby, ta była już spakowana do szpitala, a objawy przekazane w zgłoszeniu nie pokrywały się z rzeczywistością. Ludzie zapominają, że nie jesteśmy taksówką, a wtedy, kiedy dzwonią, bo chcą transportu do szpitala, ktoś inny może mieć zawał - dodaje.
Pacjenci wiedzą, że jeśli pojadą sami do szpitalnego oddziału ratunkowego albo izby przyjęć, mogą tam spędzić kilka godzin, nawet osiem, jeśli nie wymagają natychmiastowej pomocy. Kolejki do specjalistów też nie są krótsze, a numerki w rejestracji do lekarza rodzinnego wydają się nie mieć końca. Najłatwiej jest więc zadzwonić po karetkę. Jak wynika z raportu Najwyższej Izby Kontroli, aż 30 procent wyjazdów karetek pogotowia to nieuzasadnione wezwania.
Tylko w Łodzi od stycznia do maja karetki wyjeżdżały ponad 54 tysiące razy, to prawie 11 tysięcy wizyt w miesiącu! Kiedy rozmawialiśmy z Tomaszem, skończył akurat dyżur, było już grubo po godzinie 20.
- To był jeden z tych dyżurów, kiedy nie ma się czasu na zjedzenie, sen i toaletę - przyznaje. - I jeszcze to bieganie po piętrach. Jeździmy w różne miejsca, nie wszędzie jest winda. Zabieramy ze sobą plecak, który waży ok. 25 kilogramów, do tego EKG i inny sprzęt. Trochę tego jest do wnoszenia.
Ratownik w mundurze
Zdarza się, że nie tylko z ciężarem sprzętu ratownicy muszą się mierzyć. Agresja wobec nich, praktycznie bezkarna, staje się niestety coraz powszechniejsza.
- Ratownicy mają gorzej niż policjanci, są na pierwszej linii ognia. Nosząc mundur miałem świadomość, że czynna napaść na funkcjonariusza wiąże się z karą, ale gdy zakładam „mundur” ratownika, wszystko się zmienia, ludzie uważają, że są bezkarni. Wylewają na nas wszystkie swoje frustracje wywołane przez dziury w systemie. Jak pacjent nie zostanie przyjęty w szpitalu czy przychodni, wzywając karetkę jest już nastawiony negatywnie. Nasze pytania, które są zwykłym wywiadem oceniającym jego stan zdrowia, traktują jak wyrzut, mówią że się czepiamy - mówi Tomasz.
Czy kiedyś został zaatakowany? - Tak, to było na Piotrkowskiej, pijany mężczyzna rzucił się na mnie, ale byłem na tyle przytomny, że zdążyłem uniknąć ciosu. Zareagowali też zwykli przechodnie. To trochę otrzeźwiło agresywnego mężczyznę. Inni moi koledzy, także koleżanki, nie mieli tyle szczęścia - dodaje ratownik.
Zdarzyło się, że pacjentka podczas wizyty uderzyła ratowniczkę w twarz. Innym razem ktoś próbował za wszelką cenę włożyć rower do karetki. Jeszcze innym razem na zespół ratownictwa medycznego rzucił się ojciec pacjenta. Powtarzają się także wyzwiska kierowane przez telefon do dyspozytorów medycznych.
Ratownik chroniony jest prawem wtedy, gdy udziela komuś pomocy. Ustawa o Państwowym Ratownictwie Medycznym mówi jasno, że osoba udzielająca pierwszej pomocy, kwalifikowanej pierwszej pomocy oraz podejmująca medyczne czynności ratunkowe korzysta z ochrony przewidzianej dla funkcjonariuszy publicznych w kodeksie karnym. Z ponoszeniem konsekwencji za taką agresję jednak już gorzej. Dlatego niektórzy ratownicy decydują się na kupno gazu pieprzowego, który jest całkowicie legalny, albo są po kursach samoobrony.
- Ale nie wszystkie wyjazdy tak się kończą, są też przyjemniejsze, z których wraca się z uśmiechem. Zdarzało się, że wychodząc od pacjenta miałem łzy w oczach, nie ze złości. Praca z ludźmi to praca specyficzna, raz jest lepiej, raz gorzej. Jeden z tych lepszych wyjazdów pamiętam do dziś, spotkałem wtedy prawdziwego cichego bohatera. Zadzwonił mężczyzna, który jadąc samochodem zobaczył, jak upada ktoś na chodnik. Zatrzymał się, nie odjechał i rozpoczął reanimację, działał tak dopóki nie przyjechaliśmy na miejsce. Okazało się, że ta osoba, która upadła, zatrzymała się krążeniowo, a tamten mężczyzna można powiedzieć, że uratował jej życie - wspomina z uśmiechem Tomasz.
Śmierć raz jest, raz jej nie ma
Ale nie agresja pacjentów jest najtrudniejsza w pracy ratownika medycznego. Najbardziej boją się... - Pomyłki, bo tutaj ona nie wchodzi w ogóle w grę. Z życiem ludzkim nie można się pomylić, skutki tego mogą być katastrofalne, nie tylko dla pacjenta i jego bliskich, ale i dla nas. Umiera człowiek. Ale zarówno jak w pracy policjanta, tak i ratownika śmierci nie da się ominąć, to jest wpisane w tę pracę. Można mieć trzy dni dyżur bez śmierci pacjenta, a czasem trafia się taki dzień, że są cztery wizyty, podczas których nie da się człowieka uratować. Nie każdy potrafi sobie z tym poradzić. Znam policjantów, którzy już nimi nie są, bo nie mogli przejść tej bariery. Ratownicy też szukają różnych sposobów na odreagowanie - dodaje Tomasz.
Jedna wizyta szczególnie zapadła mu w pamięć. To był wyjazd do dziecka, a te należą do grupy najtrudniejszych.
- To było podczas moich początków w karetce. Jechałem do rocznego dziecka. Zadzwonił ojciec i powiedział, że dziecko jest nieprzytomne i nie oddycha, że zachłysnęło się, bo karmił je na leżąco. Na miejscu była walka o jego życie, było ciężko, czynność serca wracała i zatrzymywała się, tak na zmianę. Dowieźliśmy malca do szpitala, ale później dowiedzieliśmy się, że nie przeżył. Okazało się też, że miał zrośnięte niektóre kości, co oznaczało, że była stosowana przemoc. Długo to pamiętałem, jako młody adept tej sztuki, to było pierwsze moje takie zdarzenie. W szkole zawsze mówili, że są wyjazdy, które się zapamięta, to jest właśnie ten - wspomina.
Oddadzą krew, bo... system się wykrwawia
Życie obcego człowieka stawiają ponad swoje, ratują każdego bez względu na pogodę i humor, są na pierwszej linii ognia. Podwyżki nie mieli od lat, a dziś więcej od nich zarabiają już nawet pielęgniarki. Te wywalczyły dwa lata temu dodatek do pensji 4x400 zł brutto, czyli tzw. zembalowe (nazwa pochodzi od nazwiska ówczesnego ministra zdrowia Mariana Zembali). Zarabiają więcej, choć wykonują w pogotowiu tę samą pracę. Ratownicy znaleźli w tym sposób na wyższą pensję dla siebie i dlatego masowo specjalizują się z pielęgniarstwa.
- Spodziewamy się, że w tym roku tylko z naszej stacji pogotowia do szpitali jako pielęgniarki odejdzie kilkunastu ratowników. „Na dzień dobry” jako pielęgniarz dostają nierzadko tysiąc złotych brutto więcej niż ratownik - mówi nam Krzysztof Piątkowski, pielęgniarz w łódzkim pogotowiu i szef Koła Pielęgniarek.
Zdecydowali się protestować, choć mają związane ręce, bo nie chcą, by przez lekceważące traktowanie ich przez rząd, jakikolwiek pacjent nie otrzymał pomocy. Nie mogą więc masowo pikietować, strajkować czy zwyczajnie nie wyjechać z bazy. Na karetkach, strojach ratowników i bazach pogotowia zawisły banery i naklejki protestacyjne. A oni sami założyli czarne koszulki. Jeśli to nie otworzy oczu władzy, ratownicy planują akcję „System się wykrwawia”. Chcą tego samego dnia masowo oddać krew. A ponieważ wtedy przysługuje im dzień wolny, więc nie przyjdą do pracy. Ale i w tym przypadku wszystko z zachowaniem bezpieczeństwa.
- Frekwencję chcemy ustalić na poziomie 20 proc. Będziemy zgłaszali się masowo do krwiodawstwa. Może to zwróci uwagę ministerstwa, że problem jest ważny i nie powinno się nas lekceważyć. Być może to będą pierwsze wakacje z tak dużą ilością oddanej krwi - mówi nam Jacek Błoch, ratownik w łódzkim pogotowiu, szef Koła Ratowników Medycznych.
Mizerne propozycje podwyżek
Tymczasem w Sejmie są dwa projekty regulujące minimalne wynagrodzenia pracowników medycznych. Pierwszy jest projektem rządowym, adrugiobywatelskim, podktórym zebrano prawie 240 tysięcy podpisów. Projekt obywatelski przygotowało Porozumienie Zawodów Medycznych (PZM) skupiające kilkanaście związków iorganizacji zrzeszających pracowników służby zdrowia, wtym także ratowników medycznych. Związki zaproponowały wyższe stawki wynagrodzeń, niż proponuje rząd.
- Minister zdrowia wyliczył średni zarobek ratownika na 2,7 tys. zł brutto. Jednak nasze wyliczenia trochę się różnią, bo są miejsca w kraju, gdzie ludzie nie dostają nawet 2 tys. Jednocześnie minister dając takie wyliczenie, umieszcza w projekcie ustawy minimalną płacę ratownika na poziomie 2,4 tys. zł. To kpina, ministerstwo robi z nas niewolników - mówi Paweł Horoszczak, szef Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Pracowników Służb Ratowniczych.
Sejmowa Komisja Zdrowia podczas środowego spotkania ostatecznie poparła rządowy projekt, odrzucając jednocześnie wspólne procedowanie obu projektów.
Minister miał kwadrans dla ratowników
Gdy komisja głosowała, przed gmachem odbywała się pikieta pracowników służby zdrowia sprzeciwiających się rządowym propozycjom. A kilka tygodni wcześniej ministerstwo spotkało się z ratownikami medycznymi przedstawiając im jedną propozycję podwyżki: 400 zł brutto od lipca i kolejne tyle za rok jako dodatek do wynagrodzenia. Spotkanie trwało... kwadrans, bo minister nie miał nic więcej do powiedzenia.
Mimo sprzeciwu ratowników resort zdrowia zapowiedział realizację podwyżki 2 x 400. Pisma w tej sprawie wysłał do wojewodów, którzy nadzorują ratownictwo u siebie. Jednocześnie ministerstwo zapowiada, że stacje pogotowia w każdym województwie mają dodatkowo same zwiększyć wynagrodzenia ratowników „umożliwiające spełnienie postulatów środowiska medycznego”.
Wiceminister zdrowia Marek Tombarkiewicz w ostatnim piśmie namawia związki skupione przy Krajowym Komitecie Protestacyjnym Ratowników Medycznych do aktywnego udziału w rozmowach wojewodów, NFZ i dysponentów Zespołów Ratownictwa Medycznego.
Rozmowy te mają sprawić, że „kwoty na wynagrodzenia z ogólnej puli środków, jakie dysponenci otrzymują na zadania ZRM” będą większe.
- To nie jest tak, że my nie chcemy tego, tylko to realnie będzie kwota 230 złotych i na to nawet nie wliczana do podstawy pensji, a traktowana jako dodatek. Chcemy być traktowani poważni - mówi Tomasz Gerwatowski.