Inflacja i dobrobyt

Czytaj dalej
Fot. Pixabay.com
Kazimierz Dadak

Inflacja i dobrobyt

Kazimierz Dadak

Ceny idą w górę, siła nabywcza złotego spada, płacimy podatek inflacyjny i RPP postanowiła przyjść Polakom na ratunek i podniosła referencyjną stopę procentową z 0,1 do 0,5%, czyli dużo poważniej niż oczekiwano. Czy zatem jest powód do radości, czy Rodacy mogą odetchnąć i czy czeka nas świetlana przyszłość?

Dla szkół myśli ekonomicznej zwanych austriacką i niemiecką praktycznie jedynym powodem wzrostu cen jest nadmierna podaż pieniądza, co w dzisiejszych czasach oznacza zbyt niskie stopy procentowe. W USA poglądy są inne. Standardowa teoria głosi, że inflacja może mieć swe korzenie w nadmiernym popycie albo w niedostatecznej podaży.
Pierwszy przypadek jest najczęściej wynikiem zbyt niskich stóp procentowych i może być skutecznie leczony przy pomocy restryktywnej polityki pieniężnej (wyższe stopy procentowe), natomiast drugi nie ma wiele wspólnego z działalnością banku centralnego – jego przyczyną może być na przykład wysoki stopień monopolizacji gospodarki, albo tak zwany „wstrząs od strony podaży”. Klasycznym przykładem tej ostatniej sytuacji była gwałtowna podwyżka cen ropy naftowej dokonana na przełomie lat 1973/74 przez OPEC i wynikła z niej inflacja połączona ze stagnacją (stagflacja).

Zatem, pierwszym krokiem w opracowywaniu strategii walki z obecnym wzrostem cen musi być rozpoznanie przyczyn inflacji, czy leżą one po stronie popytu, czy podaży? Bez tego elementu, walka ze wzrostem cen przypomina zachowanie lekarzy, z których jeden stwierdza, że pacjent ma nowotwór w jednej nodze, a drugi bierze go na stół i na chybił trafił amputuje pierwszą z brzegu.
Źródła obecnej zwyżki cen nie mają nic wspólnego z nadmiernym drukowaniem pieniądza, jak w przenośni określa się luźną politykę pieniężną. Wystarczy rzucić okiem na statystyki i nagłówki czołowych gazet i tygodników. Na przykład przewodni artykuł tygodnika „The Economist” z 9 października brzmi „The shortage economy” (gospodarka niedoboru), zaś jego podtytuł nie pozostawia żadnych wątpliwości: niedobory podaży zastąpiły nadwyżki i są największą przeszkodą na drodze wzrostu ekonomicznego na świecie. Jest szereg przyczyn tego stanu rzeczy, ale uwagę skupimy na dwu bez wątpienia najważniejszych.

Pandemia

Następstwa lockdownów stosowanych w zwalczaniu pandemii były w Polsce widoczne gołym okiem – puste ulice, puste biurowce, zamknięte galerie. Ten sposób zwalczania COVID-19 miał i ma podobny skutek w zakładach produkcyjnych. W Chinach nawet stwierdzenie jednego przypadku zachorowania kończyło się kwarantanną całych miast i prowincji. Podobnie postępuje się w innych krajach, które dziś są „fabrykami świata”, na przykład w Wietnamie.

Pandemia stanowiła kompletne zaskoczenie i spowodowała ogromne kłopoty w kanałach dystrybucji. W ramach postulatu minimalizacji kosztów (aby maksymalizować zyski) od dziesięcioleci doskonalono metody „just-in-time”, czyli takiej organizacji produkcji i dystrybucji, żeby produkt docierał do klienta „w samą porę” – dokładnie w tym momencie, w którym jest potrzebny. W takiej sytuacji niepotrzebne są magazyny surowców, półproduktów i towarów finalnych. Obniżce ulegają także inne koszty.

W tak niesłychanie wyśrubowany system produkcji i dystrybucji wplotły się wielomiesięczne przestoje w kluczowych krajach. Całkowitemu zakłóceniu uległa rytmika produkcji na całym świecie i pojawiły się niedobory towarów, a w przypadku wystąpienia braków dostawcy i sprzedawcy mogą bezkarnie podnosić ceny – stąd inflacja!

Kłopoty z gazem

Drugim, podstawowym czynnikiem napędzającym inflację jest nagły skok cen nośników energii. W okresie styczeń-wrzesień w Europie hurtowe ceny gazu ziemnego wzrosły pięciokrotnie, zaś ceny energii elektrycznej dwukrotnie.

Ceny gazu ziemnego podskoczyły gwałtownie nie tylko w Europie, ale także w USA – w tym samym okresie ponad dwukrotnie. Natomiast ceny gazu skroplonego (LNG) biją wszelkie rekordy – cena kontraktu „JKM marker” (dostawy LNG do Japonii i Korei) z terminem dostawy w styczniu 2022 na giełdzie towarowej w Chicago wzrosła z ok. 7,5 USD do ponad 36.

Ten skok cen gazu ziemnego jest wynikiem kilku czynników. Po pierwsze, od wielu lat koncerny naftowe stały pod pręgierzem opinii publicznej jako te, które walnie przyczyniają się do powszechnego ocieplenia. „Zielone lobby” posuwało się do wszelkiego rodzaju nacisków ekonomicznych, włącznie z apelami o nieudzielaniem kredytów na poszukiwanie nowych złóż. Stąd wiele z firm paliwowych zamiast poszukiwać nowych złóż zajęło się produkcją odnawialnych źródeł energii (OZE).

Dzięki temu, Wielka Brytania, pomimo posiadania wielkich zasobów ropy i gazu pod Morzem Północnym, w obecnej chwili notuje gwałtowny wzrost cen tych surowców i niektóre elektrownie przestawiają się ponowne na opalanie węglem kamiennym. Powrót do spalania węgla kamiennego nie jest ograniczony tylko do Wlk. Brytanii. Import tego surowca poważnie rośnie także w Niemczech i Krajach Skandynawskich. Stąd niezwykła hossa na rynku węgla, cena tony węgla w australijskim porcie Newcastle sporo przekracza 200 USD/tonę, czyli trzykrotnie więcej niż na początku roku.

Kłopoty z OZE

Zapotrzebowanie na gaz ziemny gwałtownie rośnie na całym świecie. Zeszłoroczna zima była bardzo mroźna i zapasy LNG w Chinach i w Europie gwałtownie spadły. W Ameryce Południowej panuje najgorsza od dziesięcioleci susza i poważnie spadła produkcja hydroenergii. Na Morzu Północnym było mniej wietrznie i istotnie spadła produkcja energii elektrycznej z farm wiatrowych. Wszyscy na gwałt przerzucają się na gaz ziemny i LNG i stąd niebywały wzrost cen tych surowców. To jest skutek opierania energetyki na OZE, które cechują się wielką niestabilnością produkcji.

Kryzys energetyczny nieprędko minie, szczególnie w UE, ponieważ w tym regionie najmocniej na świecie forsuje się inwestycje w OZE. W tym roku w UE ceny uprawnień do emisji CO2 wzrosły dwukrotnie. Ta podwyżka szczególnie dotkliwie dotknie rodzimą gospodarkę, ponieważ nasza energetyka jest w wysokim stopniu oparta na spalaniu węgla, zaś cały przemysł jest bardzo energochłonny. Emisja CO2 w przeliczeniu na jednostkę wartości dodanej jest trzykrotnie wyższa niż średnia w UE i polski konsument musi się przygotować do tego, że ceny energii będą poważnie wzrastać.
Z powodu niedoborów energii w Chinach – tam też zaczęto forsować OZE – w 19 spośród 31 prowincji mają miejsce okresowe braki w dostawie prądu, co powoduje przestoje w produkcji. Podobna sytuacja może wystąpić tej zimy w UE. Oznaczać to może zmniejszenie podaży, a to z kolei umożliwi dalszą zwyżkę cen towarów.

Inflacja światowym zjawiskiem

Ceny rosną także w innych dziedzinach, na przykład FAO, oenzetowska Organizacja ds. Wyżywienia i Rolnictwa, podała, że w sierpniu światowy indeks cen towarów rolniczych wzrósł o 30% w stosunku do poziomu z roku poprzedniego. Wynika to głównie z gwałtownego wzrostu kosztów transportu i zakłóceń w dystrybucji. Dla przykładu podajmy, że w ciągu ostatniego roku średni koszt transportu jednego kontenera (Drewry’s World Container index) wzrósł prawie czterokrotnie. O tym, jak wielkie kłopoty występują w dystrybucji najlepiej świadczy to, że w końcu września w Wlk. Brytanii w około połowie stacji paliwowych zabrakło benzyny, bo zabrakło kierowców do jej przewozu i sprawę w swe ręce musiało wziąć wojsko.

Wzrost cen nie jest jedynie rodzimym zjawiskiem, ale występuje na całym świecie. Według danych OECD w okresie sierpień 2020 do sierpień 2021 we wszystkich krajach członkowskich inflacja wyniosła średnio 4,3%, zaś w USA 5,3%. W tym samy okresie wzrost cen w Polsce wyniósł odrobinę więcej niż w USA – 5,5%. Tylko w strefie euro inflacja była niska – 3,0%, ale ten znakomity wynik udało się osiągnąć dzięki temu, że w wielu krajach tego ugrupowania ceny energii są kontrolowane. Tym sposobem, w intersującym nas okresie w strefie euro ceny energii wzrosły o 15,4%, zaś w USA (największym na świecie wydobywcy ropy naftowej i gazu!) aż o 25%.
Pomimo podwyższonego tempa wzrostu cen, amerykański bank centralny (Fed) nadal utrzymuje stopę procentową w granicach 0,00-0,25% i ostatnie wypowiedzi szefów tego banku centralnego implikują rozpoczęcie podwyższania stóp procentowych nie wcześniej niż za rok. Podobnie sprawy widzi EBC.

Stanowisko Fed jest oczywiste w świetle tego, że jak wykazaliśmy powyżej, mamy do czynienia z ujemnym wstrząsem od strony podaży. Prezes Powell doskonale zdaje sobie sprawę z faktu, że choćby nie wiem co robił, to jego działania nie spowodują zwiększenia podaży nośników energii, szczególnie gazu ziemnego. Podobnie, nawet potworna zwyżka stóp procentowych nie spowoduje zniknięcia COVID-19 i spowodowanych nim przestojów w produkcji. Polityka pieniężna jest bezsilna w obliczu obecnej presji inflacyjnej.
Tempo wzrostu cen ulegnie szybkiej obniżce, gdy znikną obiektywne czynniki inflacjogenne, albo gdy banki centralne głównych potęg gospodarczych zaczną robić to co właśnie zrobiła RPP, dusić popyt wewnętrzny. Ale chętnych do strzelania sobie w kolano nie ma, bo dzięki prezesurze Draghi’ego nawet w EBC niemiecki punkt widzenia na politykę pieniężną wyrzucono do lamusa. Tylko nie w Polsce!

Powyższe bynajmniej nie znaczy, że ktokolwiek widzi inflację jako czynnik pozytywny. Chodzi o to, że przy podejmowaniu decyzji tyczących się polityki pieniężnej konieczne jest zrobienie analizy pożytków i kosztów.

Pożytki i straty

W drodze restrykcyjnej polityki pieniężnej można osiągnąć równowagę na rynku towarów i usług, tyle, że wysokim kosztem. Polityka pieniężna jest w stanie „zlikwidować” wzrost cen, tyle, że w drodze obniżenia popytu, a nie poprzez zwiększenie podaży! EBC, FED i inne banki centralne najwyraźniej nie widzą większych korzyści z podnoszenia stóp procentowych, bo widzą podwyższoną inflację jako zjawisko przejściowe.

Podwyżka stopy procentowej spowoduje zmniejszenie dynamiki wydatków na inwestycje, a tym samym zmniejszy zapotrzebowanie na siłę roboczą, co zmniejszy „presję na płace”. To ostatnie brzmi bardzo zachęcająco, kłopot w tym, że pod tym fachowym określeniem kryje się mało zachęcająca praktyka.

Zmniejszenie presji płacowej wymaga zmniejszenie zatrudnienia, bo przecież nikt rozumny dobrowolnie nie przystaje na obniżkę płac, czy też zmniejszenie tempa podwyżek. Jeśli pracownik widzi, że ceny rosną – a póki panuje pandemia i póki ceny energii idą w górę (a będą szły ze względu na „zielony ład”), póty będziemy mieli do czynienia z inflacją – to tenże pracownik będzie oczekiwać zwiększenia poborów. Zniechęcić go może tylko nagłe, a niespodziewane znalezienie się na „zielonej trawce” lub widok kolegów i koleżanek tamże się „wylegujących”. Zatem, obniżanie tempa inflacji dla zwykłych ludzi często oznacza bolesny proces.

Restryktywna polityka pieniężna w pierwszym rzędzie uderza w wydatki na inwestycje, w Polsce szczególnie w inwestycje małych i średnich przedsiębiorstw, czyli tych, które są w rękach rodzimych przedsiębiorców. W drugim kwartale tego roku, czyli jeszcze przed podwyżką stóp procentowych, wydatki na inwestycje w stosunku do poprzedniego kwartału spadły o 12,2%, co trudno nazwać inaczej niż załamaniem. W stosunku do tego samego okresu w katastrofalnym 2020 r. (masowy lockdown) inwestycje wzrosły zaledwie o 5%. W USA takie wyniki stanowiłyby alarm dla Fed i o żadnej podwyżce stóp procentowych nie byłoby mowy.

Inflacja a wzrost gospodarczy

Wyznawcy austriackiej i niemieckiej szkoły myśli ekonomicznej głoszą, że inflacja powoduje niższe tempo realnego wzrostu gospodarczego (PKB). Niemniej, OECD szacuje, że na koniec 2022 r. w porównaniu z końcem 2019 r. (czyli z okresem przed wybuchem pandemii) realne PKB w strefie euro będzie wyższe o 2,5%, w Polsce o 6,0%, zaś w USA o 6,4%. Powyższa prognoza była zrobiona przed decyzją RPP o podwyżce stóp procentowych i dalsze kroki w tym kierunku zapewne spowodują jej korektę w dół.

Podwyżka stóp procentowych w najmniejszym stopniu nie spowoduje obniżki cen nośników energii i towarów importowanych, bo ich ceny są ustalane na światowych rynkach i kraj wielkości Polski żadnego wpływu na nie mieć nie może. Natomiast krok RPP spowoduje spadek inwestycji i produkcji w małych i średnich przedsiębiorstwach, co niebawem doprowadzi do spadku dynamiki wzrostu zatrudnienia i płac. Owszem, doprowadzi to do pewnej obniżki cen, ale kosztem wzrostu realnego PKB i realnej stopy życiowej. Mówiąc wprost, ciężar walki z inflacją spadnie na barki polskich przedsiębiorców i pracowników.

Firmy zagraniczne większego uszczerbku nie poniosą. One są w stanie pożyczać na światowych rynkach finansowych, a za granicą nominalne stopy procentowe pozostają na poziomie bliskim zero (EBC, Fed), albo są nawet ujemne (Szwajcaria, Japonia).

Cui bono?

Zatem, wracając do naszej analogii z medycyny, dlaczego zabieramy się do amputacji nogi, dzięki której może w końcu dojdziemy do dobrobytu?

W wyniku zmian w polityce gospodarczej jedni tracą, ale są i tacy, którzy zyskują. Tytuł artykułu w „Business Insider” na temat decyzji RPP mówi wiele: „RPP podniosła stopy procentowe i raty kredytów pójdą w górę” – wygrywają banki! Dla banków niskie stopy procentowe oznaczają bardzo ciężki czasy – ich rentowność spada. Po „repolonizacji” tego sektora już dwa największe banki są w rękach państwa, stąd interesy władzy i banków są zgodne. Im wyższe będą zyski banków, tym wyższe będą wypłacane dywidendy i wpływy do budżetu (o premiach dla zarządu nie wspominajmy). Dla całej gospodarki koszt zwyżki rentowności banków może być niemały, ale to nie jest kłopot tych, którzy rozdają karty.

Kazimierz Dadak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.