Irena Santor: Na emeryturze mam czas, by cieszyć się [WYWIAD]
O pięknym życiu na emeryturze, o urokach starości, szacunku dla życia, radości doświadczania go, śpiewaniu poza świadomością, byciu artystą, scenie, która jest jak bakcyl, kurpiowskiej piosence dla Jana Pawła II, gwiazdach i celebrytach opowiada piosenkarka Irena
Kiedyś w wywiadzie stwierdziła Pani, że na emeryturze przeżywa drugą młodość. Trochę to zabrzmiało prowokacyjnie.
Dziś już nie nazwałabym tego drugą młodością. Ja, po prostu, przeżywam życie, które na emeryturze stało się bardziej otwarte. Mam więcej czasu. Mogę się przyjrzeć życiu nie tylko z okien autobusu, jak to robiłam przed laty. Myśmy wtedy naprawdę ciężko pracowali. To była siermiężna robota jak na akord, szał wyjazdów, nagrań, koncertów. I jeśli jeszcze mogliśmy zrobić coś dobrego, to uważam, że moje pokolenie zasługuje na "szacun", jak mówi młodzież. Teraz mam więc dużo czasu i mogę się przyglądać temu, co robią młodzi. No i żyć, cieszyć się. Nie jest to druga młodość, ale raczej radość ze starości.
Możliwa jest radosna starość? Bo wielu artystów nie chce się pogodzić z upływem czasu. Jest moda na gonitwę za wieczną młodością.
Wszystko mi jedno, co ktoś robi ze swoim życiem, ze swoją młodością czy starością. Uważam, że moja starość jest wspaniała. Naprawdę. Przepraszam, że aż przy tym krzyknęłam, ale w tym wieku może być radośnie. A to, że ktoś nie chce mieć zmarszczek? Uważam, że w pewnym wieku twarz bez zmarszczek nie ma osobowości. Ale nie mam nic przeciw temu, jeśli ktoś się chce odmłodzić.
Gdyby Pani dzisiaj zaczynała karierę, pewnie nie byłoby łatwo. Bo teraz, poza głosem, trzeba mieć też umiejętność bycia celebrytką. Umiałaby Pani być celebrytką? I mieć wszystko na sprzedaż?
Chyba nie. Ale wczoraj byłam w sopockim Teatrze Atelier na wieczorze autorskim Andrzeja Poniedzielskiego. I pomyślałam, że w każdych czasach można być artystą, niekoniecznie będąc celebrytą. Artysta nie musi niczego udawać. Wystarczy tylko, żeby był poetą z krwi i kości, żeby sprawiał takie wrażenie, jakby się krępował wyjść na scenę, a opowiadał przy tym ludziom rzeczy cudowne i niepowtarzalne.
Ale dzisiaj celebryckość jest ważna, zwłaszcza w przypadku piosenkarzy.
Nie wiem, dlaczego ten zawód obrósł taką manierą, że trzeba się wyróżniać czymś nieważnym w gruncie rzeczy, tylko po to, żeby zaistnieć. Ale zaistnieć to nie wszystko. Trwać jest o wiele trudniej.
Były takie momenty, że czuła się Pani jak gwiazda?
Zawsze krępowałam się tego słowa. Proszę mnie dobrze zrozumieć, w tym naprawdę nie ma żadnej kokieterii, kiedy mówię, że nigdy nie czułam się gwiazdą. Nie mówię, że jestem aż taka skromna. Nie. Miałam szczęście zaśpiewać na pierwszym festiwalu w Sopocie piosenkę szczególną, która sprowokowała mnie do tego, żeby się uczyć tego zawodu. Ale gwiazdorstwo nigdy nie było moim marzeniem.
A jednak przez lata była Pani kimś niezwykłym w polskiej piosence.
Dziękuję bardzo za miłe słowa. Publiczność ma prawo nazywać nas jak chce. Ale upieram się przy tym, że nie trzeba chcieć być gwiazdą. Żeby być kimś, kogo inni chcą słuchać, trzeba zwyczajnie drążyć ten zawód. Bo to jest zawód niezwykle precyzyjny. Ta praca nigdy się nie kończy. Trwa aż do śmierci.
Pracowała Pani bardzo nad głosem? Dzisiaj młodzi wykonawcy, mam wrażenie, mocniej pracują nad swoim życiorysem dla mediów.
Z pracą nad głosem było różnie. Jestem tak zwanym bożydarkiem, jak ktoś powiedział. Ten śpiew wychodził ze mnie sam. Ale kiedy przychodziły dni, że czułam się gorzej, to milkłam. Potrafiłam milczeć przez tydzień tylko dlatego, że mi się niewygodnie śpiewało. Nie uczyłam się śpiewu. Starałam się głos, który otrzymałam od losu, dostosować do piosenek.
W Pani życiu były momenty groźne - wypadek samochodowy, choroba. Ale Opatrzność mówiła: - O nie Irenka, to jeszcze nie twój czas.
(Śmieje się). Jestem bardzo szczęśliwa z tego powodu, że to jeszcze nie był mój czas. Dlatego staram się ten czas, który mi pozostał, wykorzystywać.
W jaki sposób?
Cenię życie. Cenię być, doświadczać. I to nie zawsze musi być koncert. Lubię ludzi, lubię czytać, dowiadywać się tego i owego, chodzić na koncerty panów Poniedzielskich. A choroby? One są naszym udziałem. O nich zapomnieć się nie da.
Pani przyznała się do choroby i namawiała publicznie kobiety do profilaktyki: - Chodźcie na badania, dbajcie o swoje piersi, zapobiegajcie rakowi - nawoływała Pani w wywiadach.
Kiedy mnie to spotkało, a było to 11 lat temu, rak znaczył właściwie wyrok. Ale cieszę się, że mogłam się przydać w tej sprawie. Czasem słyszałam od kolegów: - Słuchaj, przesadzasz, reklamujesz się chorobą. Błagam was - odpowiadałam tylko. Warto o tym mówić, zwłaszcza kiedy przychodziły potem do mnie kobiety, wspominając: - Pani Ireno, słyszałam, co Pani powiedziała, poszłam do lekarza i już po zabiegu, jest dobrze. To moja duma. W jakimś sensie oddaję ludziom to, co od ludzi dostaję. A dostaję bardzo dużo życzliwości.
Jest coś, czego Pani w życiu żałuje?
Gdybym się jeszcze raz urodziła, to pewnie bym znowu śpiewała. Z tym, że uparcie dążyłabym do tego, żeby skończyć wyższą szkołę muzyczną, no i szkołę dramatyczną. Żebym nie musiała tak uparcie dociekać sama i uczyć się na błędach, których po drodze popełniałam wiele.
Miała Pani takie pamiętne spotkania w swoim życiu z wielkimi ludźmi?
Zastanawiam się, co odpowiedzieć, bo ja się boję kontaktu z tak zwanymi, ważnymi ludźmi. Co z tego, że spotykam jakąś wielką postać? Co mogę takiej osobie powiedzieć? Parę zdawkowych słów. Nade wszystko sobie cenię ludzi, których spotykam na dłużej, i którzy zostają przy mnie. A jedyne spotkanie, które mi zostało w pamięci to z Ojcem Świętym Janem Pawłem II. Miałam okazję spotkać go, kiedy już był bardzo chory. Przyjechałam do Rzymu z grupą lekarzy. Jan Paweł II przyjął nas na prywatnej audiencji w Castel Gandolfo. I wtedy ksiądz Stanisław Dziwisz poprosił mnie, żebym coś zaśpiewała. Myślałam, że umrę.
Dlaczego?
Tylko kilka razy w życiu miałam taką tremę jak wtedy. Wiedziałam, że Jan Paweł II ma piękny głos, świetny słuch muzyczny, sam potrafi śpiewać.
Co Pani zaśpiewała?
Starą kurpiowską kołysankę. Podpowiedziała mi ją Marynia Szabłowska - dziennikarka radiowa i telewizyjna. Musiałam sobie stworzyć kurtynę, bo gdybym patrzyła Ojcu Świętemu w oczy, to bym się nie odważyła. Trema była wprost niebotyczna. Chyba trzy razy w życiu śpiewałam poza świadomością. I to był ten jeden raz. Dwa pozostałe były przykre, więc nie chcę o nich mówić. Jak było, nie wiem. Ale dostałam biały różaniec.
Tęsknota za sceną jest cały czas?
Powiem krótko - tak. Jeszcze występuję, jeżdżę na koncerty od czasu do czasu i wiem, że scena to bakcyl, który wciąga na zawsze. Z tego się nie wychodzi. Czasami się dziwię, stojąc za kulisami, jakim prawem ja mam teraz wyjść i śpiewać? Ale chyba prawem tego, co się we mnie nagromadziło. Tylko się modlę, żeby chcieli słuchać. Ale tak naprawdę to chcę - przepraszam za słowo - "wypluć" z siebie te gromadzone emocje. One muszą mieć ujście. Przypomina mi się pewna historia z dawnych lat. W Zielonej Górze był festiwal piosenki radzieckiej.
Dzisiaj też jest, tyle, że piosenki rosyjskiej.
Zostałam zaproszona do jury. Jurorem był również Czesław Niemen. Po zakończeniu konkursu Niemen miał swój koncert. Stałam za kulisami i słuchałam. Uwielbiałam go. I nagle słyszę jego "Pa dzikim stiepiam Zabajkalia". Stoję, słucham i myślę sobie: - Jezus Maria, jak on skończy, to ja wyjdę na scenę i zaśpiewam. Ale co? "Bandoskę" - pomyślałam.
Dlaczego tę piosenkę?
Bo to, moim zdaniem, przepiękna, chociaż mało znana piosenka, którą śpiewa Mazowsze. W tym śpiewie Czesława Niemena była taka prawda. Wyśpiewał ten cały koloryt burłaków, tę urodę stepów. To wszystko było słychać w jego głosie. A ja byłam zazdrosna. Na szczęście nie wyszłam na scenę. Bo przypomniałam sobie, że jestem w swetrze. A czasy były takie, że w byle czym nie wychodziło się na scenę. Ale ta historia to dowód na to, że bakcyl występowania jest silny. I to się nigdy nie zmienia.