Izabela Trojanowska z powodzeniem śpiewa piosenki i gra w telewizji od czterech dekad. Niedawno była też jurorką w „The Voice Senior”. Nam wyznaje, że nie raz uroniła łzę w tym programie.
- Niedawno ukazała pani książkowa autobiografia, potem była pani trenerką w „The Voice Senior”, a teraz kręci pani nowe odcinki „Klanu”. Czyli nie narzeka pani na brak pracy w czasie pandemii?
- Faktycznie, nie narzekam obecnie na brak zajęć. Cały czas uczestniczę w jakimś projekcie. Teraz przesłuchuję propozycje piosenek na moją nową płytę. Sama z kolei podchodzę do napisania tekstów. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
- Największym utrudnieniem w czasie pandemii jest dla pani pewnie niemożność kontaktu z najbliższymi, gdyż mieszkają oni poza Polską. Jak sobie pani z tym radzi?
- Średnio. Bardzo tęsknię. Generalnie jestem skazana na tęsknotę za najbliższymi, a już w pandemii – to jest tragicznie. Moja mama ma 88 lat – i nie mam na co czekać, chciałabym ją częściej odwiedzać. Moja ciocia Lusia, czyli siostra mamy, jest w tej chwili w szpitalu, bo będzie miała operację serca. Też chciałabym być przy niej i trzymać ją za rękę, jeśliby to tylko było możliwe. Z córką mam trochę inaczej – bo ona jest młodziutka i bardzo zajęta. Mieszka trochę bliżej, w Berlinie, więc pewnie z nią się niebawem zobaczę. Z resztą nie wiem czy będę miała tyle szczęścia. Bracia Maksymilian i Roman z rodzinami też są za granicą. Pozostaje tylko internet i telefony. Jak to mówił ksiądz Twardowski: „Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.
- Obostrzenia pandemiczne miały też wpływ na nagrania „The Voice Senior”?
- Oczywiście. Nie można było wprowadzać do studia znajomych i przyjaciół. Mogli wejść tylko ci, którzy konkretnie brali udział w nagraniach. W pierwszych odcinkach publiczność była tylko śladowa: ludzie siedzieli porozsadzani. A w ostatnich – już byliśmy tylko online.
- Jak się pani czuła w roli trenerki w tym programie?
- Fantastycznie. Nie miałam pojęcia, że będę tak bardzo przeżywała występy i spotkania z moimi podopiecznymi. Nie miałam też świadomości, że po sześćdziesiątce, bo tylko tacy uczestnicy występują w tym programie, można tak się wspaniale rozwijać wokalnie. Okazało się, że po kilku warsztatach i lekcjach interpretacji czy emisji głosu można robić piękne postępy. Ale cóż - uczestnicy „The Voice Senior” mieli świadomość, że pewnie drugiej takiej szansy mogą już w życiu nie mieć. Dlatego byli bardzo skupieni na każdym słowie, geście czy spojrzeniu. Wszystko co im mówiliśmy, od razu chłonęli i wprowadzali w życie. To było bardzo budujące.
- Czego pani chciała nauczyć swych podopiecznych?
- Przede wszystkim tego, by rozumieli o czym śpiewają i co chcą przekazać poprzez piosenkę. Często tego nie wiedzieli, po prostu śpiewali tak, jak ktoś wcześniej zaśpiewał. Ponieważ to były covery, w efekcie powstawały kopie kopii. Żeby tego uniknąć, analizowaliśmy wspólnie tekst. I nagle oni sami proponowali to, jak chcą zaśpiewać daną piosenkę po swojemu. Bardzo ważne było, aby im pokazać jak odpowiednio brać oddech. Większość uczestników nie miała wcześniej lekcji śpiewu. A piosenki są często tak napisane, że ten oddech trzeba „kraść”. Oczywiście bardzo ważna jest też dykcja. Dlatego, kiedy nie rozumiałam co śpiewają, prosiłam, by poćwiczyli dane słowa.
- Nie śnili się pani po nocy ci, których musiała pani odrzucić?
- To było najtrudniejsze. Może nie śnili mi się w nocy, ale po cichu sobie nie raz uroniłam łezkę. Szczególnie w półfinale, kiedy musiałam rozdzielić dwóch Andrzejów: Andrzeja Nosowskiego i Andrzeja Szpaka. Chciałam, aby obaj wystąpili w finale, ale niestety regulamin na to nie pozwalał. W rezultacie postawiłam na kompletnego amatora, który nigdy wcześniej przed publicznością nie występował, tylko śpiewał w gronie rodzinnym. Ale podczas naszych spotkań zrobił nieprawdopodobny postęp – i doprowadził swoją interpretacją do łez nie tylko mnie, ale również Alicję Majewską, wzruszony był też Witold Paszt i Andrzej Piaseczny. Ten drugi powiedział, że mógłby słuchać w kółko, jak mój Andrzej śpiewa „Konie” Wysockiego.
- Dlaczego postawiła pani akurat na niego?
- Bo był prawdziwy. Chociaż był amatorem, profesjonalnie zinterpretował swoje utwory. Szczególnie wspomniane „Konie” i „Łatwopalnych”.
- Dlaczego nie udało mu się mu wygrać?
- Może dlatego, że pan na niego nie głosował? (śmiech) Niestety: człowiek strzela, pan Bóg kule nosi. Prezes Kurski powiedział w finale, że cały czas zmieniały się wyniki. W momencie, kiedy trzeba było przerwać głosowanie, Basia Parzęczewska była o parę punktów wyżej. I na pewno słusznie. Ona nie była w mojej grupie, więc nie mogę mówić o jej rozwoju. Ale myślę, że ona przyszła do programu gotowa. I to jest właśnie ta różnica między amatorem, który zrobił szalone postępy, a osobą, która miała za sobą długoletnie występy na estradzie i to nawet na dużych scenach za granicą. Dlatego absolutnie słusznie wygrała. Chociaż nie wiem czy nie powinno być w tym programie osobnych kategorii dla tych, którzy są gotowi i dla tych, którzy mimo tego, że są dorośli, dopiero zaczynają. Bo trudno porównywać i wierzytelnie oceniać tak rożne postaci. Co ciekawe: Basia i Andrzej zaprzyjaźnili się. Niedawno nagrywałam „Jaka to melodia” z Basią i powiedziała mi, że jest w kontakcie z Andrzejem i nawzajem się wspierają. Bardzo mnie to ucieszyło.
- Są szanse, by finaliści „The Voice Senior” zrobili autentyczną karierę w show-biznesie?
- Myślę, że Basia już zrobiła. Dostała wiele zaproszeń na różne koncerty.
- Jurorzy też rywalizowali ze sobą w tym programie?
- Kompletnie nie. Z moich ust dwukrotnie padło, że Basia jest moją faworytką, choć nie była przecież w mojej grupie. Każdy z nas pomagał tej „dorosłej młodzieży”, aby spełniła swoje marzenia. My nie konkurowaliśmy ze sobą. To nasi podopieczni walczyli ze sobą, aby jak najlepiej wypaść i pokazać się publiczności. Na końcu to jednak widzowie wybierali kto wygra. Uczestnicy zdawali sobie z tego sprawę i czerpali od nas tyle, ile tylko się dało. I okazało się, że są cudni i wzruszający.
- Talent-show jest dzisiaj najlepszym sposobem na odniesienie sukcesu w show-biznesie. To dobrze?
- Jeśli chodzi o młodzież, to z przyjemnością oglądam „The Voice Kids” czy „Eurowizję Junior”. Choć z drugiej strony dzisiaj ciągle wraca się do muzyki z lat 80., która rodziła się przecież najczęściej w przysłowiowym garażu. Jeżeli chodzi o starszych ludzi, to oni nie mają czasu na przejście tej drogi od grania w garażu po zdobycie kontraktu płytowego, jak to niegdyś bywało. Dlatego dla nich taki „The Voice” jest absolutnie potrzebny.
- Wzięłaby pani udział w takim talent-show, gdyby teraz zaczynała swoją karierę?
- Nie wiem. Trudno mi powiedzieć. Na razie mogę dodać, że cieszę się, iż mogłam być pomocna w spełnianiu marzeń innych. Tych, którzy pomimo tego, że kochają śpiewanie, z jakichś powodów uprawiają w życiu zupełnie inny zawód.
- Dawne festiwale w Opolu, w Sopocie, w Zielonej Górze czy w Kołobrzegu były chyba takimi talent-shows.
- Część z nich była tematyczna – i nie do końca można było w ich ramach w pełni objawić swój talent. Kiedy się śpiewa piosenkę żołnierską, to nie ma tam wysublimowanych dźwięków, tylko marszowe tempo i energiczny śpiew. Trudno było się więc wykazać na takim festiwalu w Kołobrzegu. Jeśli chodzi o piosenkę radziecką w Zielonej Górze – to tak. Była to szansa wykazania się i skorzystało z niej wiele późniejszych gwiazd estrady.
- A który występ festiwalowy był dla pani najważniejszy?
- To było Opole, kiedy to wygrałam „Debiuty” w 1971 roku. To była trampolina do dalszej kariery. Co prawda nie skorzystałam z niej od razu. Wybrała naukę śpiewu i aktorstwa, ale kiedy wróciłam po dziewięciu latach do Opola, miałam już otwarte drzwi. W 1980 roku byłam zaproszona bez Budki Suflera, ale chciałam z nią zaśpiewać. I słusznie zrobiłam – bo nie dość, że wygrałam festiwal, to piosenki, które wtedy zaśpiewałam są dzisiaj evergreenami, a moja płyta z Budką stała się kultowa. To pokazuje, że różne decyzje, które musimy w tym zawodzie podejmować, decydują o naszym późniejszym być albo nie być.
- Jak pani zapamiętała Romualda Lipko, którego pożegnaliśmy w zeszłym roku?
- Bardzo dobrze. Poza tym, że pracowałam z nim wiele lat, to traktowaliśmy się jak rodzina. Po tylu wspólnych nagraniach i koncertach w kraju i za granicą, od Ameryki po Australię, można się było w różnych sytuacjach sprawdzić. I Romek sprawdził się jako dobry przyjaciel.
- W 1980 roku została pani w Opolu „Miss obiektywu”. Jak polska estrada przyjęła takiego „kolorowego ptaka”, jakim pani wtedy była?
- Ja byłam wtedy takim meteorytem: wpadłam niespodziewanie na scenę i publiczność nie chciała mnie z niej puścić. Organizatorzy festiwalu nie wiedzieli co ze mną zrobić. Tekst do piosenki „Wszystko, czego dziś chcę” wydawał im się niecenzuralny – pomimo, że miałam wtedy 25 lat i byłam już mężatką. W końcu komisja festiwalowa dopuściła jednak tę piosenkę do konkursu w dniu „Premier”. A potem, kiedy już dostałam Karolinkę za interpretację utworów „Tyle samo prawd” i „Wszystko, czego dziś chcę”, to wręczono mi ją bez wygrawerowanej tabliczki. Mieli mi potem niby przysłać tę tabliczkę z moim imieniem i nazwiskiem, ale tak się nie stało do dzisiaj.
- Miała pani wtedy image femme fatale, tymczasem prywatnie jest pani ciepłą i miłą osobą. Nie czuła się pani źle z takim drapieżnym wizerunkiem?
- Zupełnie nie. Na scenie pomagało mi to nawet opanować tremę. Bo kostium zawsze odbiera trochę stresu. Miałam zadanie do wykonania na scenie – i na szczęście świetnie się z tym czułam.
- Chociaż występowała pani wtedy już w telewizji i w teatrze, poszła jednak w stronę muzyki. Dlaczego?
- Zawsze kochałam śpiewanie To moja pasja od dziecka. Uczyłam się śpiewu przez wiele lat. Polegało to przede wszystkim na nauce oddychania. Ułatwiło mi to bardzo występy na scenie.
- Co było bliższe pani sercu: koncerty rockowe czy występy w serialu „Strachy” lub w Teatrze Syrena?
- Jeżeli chodzi o film, serial „Strachy” to najlepsze, co wtedy zrobiłam. Wiele osób woli mnie w „Karierze Nikodema Dyzmy”. Ja jednak wybieram „Strachy”. Z kolei w teatrze najwyżej oceniam swój występ „Machiavellim” w Teatrze Muzycznym w Gdyni i w „Wielkim Dodku” w Teatrze Syrena w Warszawie. Generalnie, kiedy miałam za dużo zdjęć w telewizji, marzyłam o śpiewaniu. A kiedy miałam dużo śpiewania, to brakowało mi trochę kamery. Dlatego myślę, że jedno i drugie kocham podobnie. Chociaż może z lekką przewagą muzyki, bo bez niej żyć nie mogę. Zarówno bez jej wykonywania, jak i bez jej słuchania. Kiedy mam zły humor, nastawiam sobie swoje ulubione piosenki – i już uśmiecham się do życia.
- Kogo pani najchętniej słucha?
- Od dawna jestem wielbicielką twórczości Bryana Ferry’ego i zespołu Roxy Music. Ale lubię też choćby Lenny’ego Kravitza czy Amy Winehouse.
- Te aktorskie techniki i talenty pomagały pani podczas wykonywania rockowych piosenek?
- Zdecydowanie tak. Wszystkie moje nagrody w piosenkarskiej karierze dostałam za interpretacje. Bo na czym polega interpretacja? To analiza tekstu, ciekawy pomysł na wykonanie i do tego kostium podkreślający cel wejścia na scenę. Ja uwielbiam improwizację – ale po dziesięciu próbach. (śmiech)
- W 1982 roku zdecydowała się pani zostać za granicą w Niemczech. Wróciła pani do Polski dopiero dekadę później. Nie żałuje pani dziś, że nie została Na Zachodzie na stałe?
- Chyba nie. Zresztą zawsze mogę teraz tam wrócić. Będąc za granicą urodziłam córkę i skupiłam się na życiu rodzinnym. Kiedy pojawiła się jednak propozycja powrotu do Polski na scenę, nie potrafiłam się jej oprzeć. Gdy byłam już nad Wisłą, trafiłam do obsady „Klanu”. Musiałam więc dzielić czas między siedmioletnią córkę w Berlinie a obowiązki zawodowe w Polsce. Dlatego Roksana narzeka czasem na niedosyt mamy w czasach swego dzieciństwa. Gdybym więc została w Berlinie, poświęciłabym jej na pewno dużo więcej czasu. Ale z drugiej strony nie pracowałabym w zawodzie i na pewno brakowałoby mi tego. Czy byłabym więc szczęśliwa? Pewnie nie.
- Na pewno ucieszyło panią to, że kiedy pani wróciła do Polski, mimo przerwy w karierze nad Wisłą, fani o pani nie zapomnieli.
- Oczywiście, że tak. Bo faktycznie nie zapomnieli o mnie. Mój fanklub, który powstał w 1981 roku, istnieje do dzisiaj. Powstały też nowe. Przed pierwszym występem w Polsce po powrocie, miałam dużą tremę. Nie wiedziałam jak zostanę przyjęta przez publiczność po tak długiej przerwie. Ale okazało się, że zgotowano mi entuzjastyczne przyjęcie. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że mam po co wracać do Polski na dłużej.
- Ma pani bardzo bliskie relacje z najwierniejszymi fanami. Jak one się narodziły?
- Z roku na rok jesteśmy wszyscy coraz starsi. Dlatego ta relacja fan-idol z czasem zaczęła się w kilku przypadkach zacierać. Zamiast tego pojawiła się ciepła relacja autentycznej przyjaźni czy koleżeństwa.
- Wspomniała pani o „Klanie”: występuje pani w nim aż 23 lata. Co sprawiało, że postać Moniki Ross przetrwała w tym serialu przez
tyle czasu?
- To jest bardzo kolorowa postać. Dlatego nigdy mnie nudzi, bo nie jest jednostajna. Grając ją, mogę być każda – i wszystko to będzie w ramach postaci Moniki Ross z domu Lubicz. Początkowo był to raczej negatywny charakter, ale z czasem, kiedy okazało się, że moja bohaterka cieszy się rosnącą popularnością wśród widzów, scenarzyści nadali jej bardziej pozytywny wymiar. I myślę, że Monika jeszcze nieraz zaskoczy – i mnie, i telewidzów.
- Widzowie często utożsamiają aktorów z granymi przez nich postaciami. Ma pani jakiś wpływ na losy Moniki Ross?
- Nie. Co mi piszą, to gram. Za charakter i losy Moniki Ross odpowiadają tylko scenarzyści serialu.
- Ostatnia pani płyta ukazała się pięć lat temu. Kiedy możemy liczyć na kolejną?
- Jak wspomniałam, dostaję już pomysły nowych piosenek i zaczynam je przesłuchiwać. Za wcześnie jednak powiedzieć co z tego wybiorę, a co nie. Powolutku – z niczym się nie śpieszę. Ostatnie trzy lata spędziłam nad swoją autobiografią z redaktorem Leszkiem Gnoińskim. Teraz cieszę się, że w tym roku ukażą się trzy moje dawne płyty na winylu: z Budką Suflera, z Tadeuszem Nalepą i z piosenkami, które się nigdy wcześniej nigdzie nie ukazały. Zachowały się gdzieś w radiu – i teraz wreszcie trafią na płytę.