Jacek Blida: Nie udało im się zniszczyć mamy. Ślązacy cały czas ją szanują WIDEO
25 kwietnia 2007 roku, szósta rano. Do domu posłanki w Siemianowicach wkracza ABW. Chwilę potem Barbara Blida ginie od samobójczego strzału w pierś. - Nie chciała, by z jej przesłuchania robić propagandową hucpę. A już wcześniej byliśmy pewni, że jesteśmy na podsłuchach - mówi 10 lat po tych wydarzeniach syn posłanki.
Jak przypomina pan sobie tamten dzień? Minęło w końcu już dziesięć lat.
Nie pamiętam wszystkich szczegółów. Dostałem wcześnie rano telefon od ojca, co już było dziwne. Mówił takim pustym głosem. Domyślałem się, że stało się coś złego. Później okazało się, że wykonał ten telefon około 20 minut od wejścia służb do domu. Nie zdradził przez telefon nic, takie miał polecenie, tylko poprosił mnie, żebym jak najszybciej przyjechał do domu. Nie zadawałem mu pytań. To były chwile. Działałem mechanicznie.
Przypuszczał pan, że może chodzić o mamę?
Byłem całkowicie skoncentrowany na tym, by jak najszybciej dojechać do domu. Mieszkam blisko. Mówiąc szczerze, niczego nie starałem się sobie wtedy wyobrażać. Kiedy podjechałem pod dom, już widziałem wozy policyjne, karetkę pogotowia. Po wylegitymowaniu mnie, razem z tatą zostaliśmy poproszeni o pozostanie w pokoju. W łazience kilka metrów dalej trwała akcja reanimacyjna.
Kto poinformował państwa o zgonie mamy?
Lekarz pogotowia. Pokręcił tylko głową. Ale akcję reanimacyjną rozpoczęli agenci ABW. Byli wtedy sami.
Jak zachowywali się funkcjonariusze?
Czuć było potężne zdenerwowanie. Wypowiadali jakieś pojedyncze słowa, zdania. A potem, kiedy ciało mamy zostało wyniesione, zapanowała okropna cisza.
Czy mama spodziewała się zatrzymania?
Atmosfera, zastraszanie, narastały od wielu tygodni. My nie wiedzieliśmy, że ówczesny minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro „wydał na mamę wyrok”, że odbyły się spotkania z premierem Jarosławem Kaczyńskim, podczas których mówiono o „wyjściu na lewicę”. Moja mama była znana, popularna, miała nieposzlakowaną opinię.
Co mama mówiła o tym zastraszaniu?
Sądziła, że jest podsłuchiwana, śledzona. Dopiero w dniu wypadku odwołano spod naszego domu samochód operacyjny. Nie wiemy, jak długo była obserwowana. To były jednak takie nieuchwytne działania. Nikt nikogo za rękę nie złapał. To były z naszej strony może bardziej podejrzenia, bo przez głowę by nam nie przeszło, że w demokratycznym kraju ktoś wobec obywatela zastosuje takie obrzydliwe metody. Mama przecież nigdy nie była karana. Zawsze współpracowałaby z prokuraturą, gdyby została poproszona o złożenie zeznań. Już przecież wcześniej do takich spotkań z prokuratorami dochodziło. Zawsze się stawiała.
Chodziło o propagandowy efekt.
Ja wiem - wszyscy obywatele są równi wobec prawa - ale tak znanej osoby publicznej nie można było podejrzewać, że nie przyjdzie zeznawać. Takie zachowanie w przypadku mojej mamy w ogóle nie wchodziłoby w grę. Od początku było wiadomo, o co chodzi. Przecież konfrontacja ze świadkami, a tak miało być w przypadku mamy, nie wymaga doprowadzenia. Trzeba było to zrobić w towarzystwie kamer.
Cóż, „młode wilczki” z prokuratury, ze służb, za wszelką cenę chciały udowodnić, że znaleźli „układ węglowy”, o którym mówili w czasie kampanii wyborczej. No i jeszcze pojawiły się w prasie insynuacyjne artykuły wiążące mamę z Barbarą Kmiecik, która ostatecznie złożyła obciążające zeznania. Proszę jednak pamiętać, że oprócz pani Kmiecik wsadzono do aresztu także jej córkę, co niewątpliwie miało wpływ na zachowanie pani Kmiecik. Miał być także zatrzymany jej mąż. Nie chcę nikogo usprawiedliwiać, ale też było to obrzydliwe i obliczone na osiągnięcie konkretnego celu.
Jak pan myśli, czy data akcji była wybrana?
Na pewno była związana z jakimś scenariuszem politycznym. Trwało posiedzenie Sejmu. W dniu śmierci mamy dobiły nas słowa ministra Ziobry, który z trybuny sejmowej kłamał, przedstawiając mamę jak złodziejkę, skorumpowaną przez mafię węglową. Mówił o drogich kostiumach czy sukniach, które przecież w większości szyła siostra mamy, mieszkająca w tym samym domu na piętrze. Jeszcze wieczór przed śmiercią mamy razem spędziły. Mama mówiła cioci, że może jest podsłuchiwana.
Pana mama była znana z silnego uścisku ręki i w ogóle była silną osobą. Gdy potem ocenialiśmy wydarzenia w państwa domu, nie mogliśmy uwierzyć, że targnęła się na własne życie.
Mama była osobą emocjonalną, między innymi poprzez funkcjonowanie przez lata w pracy na budowie, w męskim gronie. Potrafiła przekląć. Była twarda, ale wybuchowa. Mama potrafiła wybuchnąć wszelkimi emocjami: i złością, i radością, i jak coś na budowie nie wychodziło, to, oj, wolałbym nie powtarzać. Ona nie miała stępionych emocji, jak u polityków. Wszyscy pamiętamy, jak na „żelaznym kanclerzu” Leszku Millerze łzami wymogła dodatkowe środki. Tylko że to nie były jakieś „babskie gierki”. Gdy walczyła o coś ważnego, próbowała wszelkich metod.
Pewnie często odtwarzał pan, co w tych ostatnich minutach mogła czuć mama...
Myślę, że te wydarzenia w łazience rozstrzygnęły się w wielkich emocjach. Co ważne, a może najważniejsze - dom mojej mamy to był dom wielopokoleniowy. Tu skupiała się cała rodzina, a dziadek, ojciec mamy, był dla niej największym autorytetem. Bardzo wiele sprzętów i mebli sam zrobił. Był taką „złotą rączką”. U nas panowały śląskie tradycje, w tym wielki szacunek dla starszych. Do powiedzonek w naszej rodzinie przeszły słowa dziadka wypowiedziane do mamy: „dzioucha, ino mi w tej Warszawie wstydu nie przynoś”. Często jej to powtarzał. Zawsze wyjeżdżała z tymi słowami w uszach.
Takie jedenaste przykazanie...
Mama miała te słowa głęboko w sercu. To było motto jej życia, wskazówka, jak postępować. I gdy właśnie wspominam tamten dzień, to widzę, że ona za żadne skarby świata nie wyszłaby z tego rodzinnego domu w kajdankach na rękach. Nie dopuściłaby do tego, aby z jej zatrzymania zrobiono propagandową hucpę. Jakiś czas przedtem zatrzymano znanego profesora, kardio-chirurga, o którym minister Ziobro powiedział: przez tego pana już nikt więcej nie umrze. To było dla wielu Polaków traumatyczne przeżycie.
To nie jest takie proste, dowodzi tego wiele przykładów, że po takim wydarzeniu jak zatrzymanie, i po późniejszym uniewinnieniu, wraca się jakby nigdy nic do starego życia. Takie momenty zmieniają życie całkowicie i nigdy nie będzie ono już takie samo.
Znając moją mamę, jej honorowe podejście do wielu spraw i pamiętając te słowa dziadka wiem, że musiała wybrać inny scenariusz. Nie mogła działać w myśl scenariusza napisanego przez ministra Ziobrę.
Na początku mowa była o tym, że między mamą a funkcjonariuszką ABW doszło do szarpaniny.
Ojciec nie słyszał takich odgłosów. Ten wątek nie został uwzględniony przez prokuraturę. Nie chcę dywagować na ten temat. Fakt jest taki, że broń znajdowała się w jakiejś nienaturalnej pozycji, nie było na niej odcisków palców, ale snuć teorii spiskowych nie zamierzam. Potem dowiedzieliśmy się, że w tym dniu planowano w Warszawie i Katowicach konferencje prasowe, podczas których zamierzano pokazać filmy z zatrzymania mamy i pochwalić się „sukcesem”.
Po dekadzie wrócił minister Ziobro. Znów jest ministrem sprawiedliwości.
To było ciężkie przeżycie, ten jego powrót. Nie ukrywam, że byłem tym zbulwersowany. Teraz dodatkowo minister wraca lepiej „uzbrojony” we wszelkie przepisy, ustawy, jest prokuratorem generalnym i ma wgląd do każdej sprawy na każdym etapie jej prowadzenia. Ma wpływ niemal nieograniczony na wszelkie nominacje. Poza tym zostawił za sobą emocje 30-latka. Jest dojrzalszy. Ma wszelkie narzędzia, by teraz swoje akcje przeprowadzać bezbłędnie. Zresztą o tym, jak zmieniła się sytuacja, świadczy fakt, że ten sam prokurator, który wniósł apelację w naszej sprawie, by oskarżyć szefa akcji zatrzymania mamy o niedopełnienie obowiązków, sam swoją apelację potem wycofał.
Rodzina nie jest usatysfakcjonowana efektami prawnymi sprawy?
Skupiliśmy się na dwóch, naszym zdaniem najważniejszych wątkach - odpowiedzialności organów państwa za przebieg próby zatrzymania mamy oraz wystąpienia ministra Ziobry w Sejmie. Sprawa była rozpatrywana przez prokuraturę w Łodzi, która umorzyła kilkanaście innych wątków, a nam dała siedem dni na zapoznanie się z dokumentami, m.in. skierowanymi do Kancelarii Tajnej. Nadzieją na sprawiedliwość były prace sejmowej komisji. Jej ostateczny raport odebraliśmy bardzo dobrze, ale wnioski z raportu nigdy nie były kontynuowane.
Mimo wielokrotnych zapowiedzi, minister Ziobro nie stanął przed Trybunałem Stanu, podobnie jak premier Kaczyński.
Nie ukrywam, że źle wybrzmiały słowa ówczesnej premier Ewy Kopacz, która nie wzięła udziału w głosowaniu, a następnie stwierdziła, że jej głos nie zmieniłby wyniku. Wyniku nie, ale jaki sygnał poszedł do jej kolegów partyjnych, do wyborców? Przecież w komisji ds. Blidy pracowali ważni posłowie PO ze Śląska.
Ma pan żal do Platformy?
Żałuję, że nie starczyło konsekwencji, by zrealizować wnioski zawarte w raporcie prac komisji. Może potem najnowsza historia potoczyłaby się inaczej. Gdy wina pozostaje bez kary, to niedobrze dla państwa i poczucia sprawiedliwości jego obywateli.
Miał być efekt medialny, upokorzenie przed kamerami, a tu dochodzi do wydarzenia, które wielu uważa za przyczynę klęski PiS w wyborach parlamentarnych - śmierci zaszczutej kobiety.
W świetle prawa czyn samobójczy jakby kończy sprawę. Jest ostateczną instancją. A przecież nie żyje człowiek. I nie mam wątpliwości, że to samobójstwo to efekt wcześniejszych działań: osaczania, „grillowania”. Jak długo można normalnie żyć w atmosferze, która z dnia na dzień gęstnieje, a jej finałem jest wizyta ABW o szóstej nad ranem? Teraz też widzę, że ta atmosfera podejrzliwości, nerwowości, dzielenia znów wraca, wylewa się z mediów, z miesięcznic smoleńskich. Jak się nie ma nic na sumieniu, to oczywiście nie ma się czego bać, ale nie o to chodzi. Zniszczenie osoby publicznej, dla której honor i opinia o rodzinie są najważniejsze, to gorsze niż odebranie majątku, niż więzienie.
Kazimierz Kutz podczas pogrzebu powiedział, że pana mamę zabiły „kamienne serca”?
Ponieważ nie możemy nikogo oskarżyć, mówimy, że winny był system. Boję się, że tworzony właśnie system może jeszcze bardziej ubezwłasnowolnić ludzi. Nie chciałbym, żeby podobna ofiara była kiedykolwiek ceną za jakąkolwiek zmianę.
Jak pamięta pan swoją mamę?
Była bardzo oddana temu, co robiła. Lubiła konkretnych ludzi, konkretne efekty, konkretne decyzje. Nie była taką mamusią od przytulania. To był raczej taki śląski chów. Nie powiem, że zimny, ale oparty na obowiązkowości, dotrzymywaniu słowa. Dlatego tak uwielbiała budownictwo, bo efekty były zaraz widoczne.
Przeszła wszystkie szczeble od zwykłego pracownika po kierownika budowy, do ministra budownictwa. Jak się budowało blok, to te piętra się wspinały do góry. A polityka nie dawała takich efektów szybko. Trzeba było czekać, przekonywać do oczywistości. To mamę irytowało i wiele razy miała ochotę rzucić Warszawę. Miała kilka momentów zniechęcenia. Tu, w Siemianowicach, mamę wszyscy znali. Całą naszą rodzinę. I chociaż startowała z niezbyt lubianego na Śląsku Sojuszu Lewicy Demokratycznej, to nie głosowano na nią jako na osobę z SLD, ale właśnie na Barbarę Blidę, naszą Baśkę.
Czy ludzie nadal pamiętają?
Tak. Na grobie zawsze jest mnóstwo zniczy, szczególnie w różne święta. Mnie nieodmiennie wzruszają świeże kwiaty i zapalone znicze z Bytomskich Szkół Budowlanych, z którymi mama była związana i im swojego czasu pomogła. Kiedy jestem na cmentarzu, niekiedy przystanę, porozmawiam z ludźmi, którzy ją pamiętają. I wie pani, co jest dla mnie najważniejsze?
Tak?
Nie zdołali zniszczyć mamy. Nie zdołali zniszczyć o niej dobrej pamięci wśród ludzi. I to jest takie dla mnie pocieszenie, że nie da się za pomocą najbardziej nawet podłej propagandy zniszczyć drugiego człowieka. Mama nie żyje, nie mogła się bronić, ale ludzie pamiętają ją taką, jaką była, a nie taką z przemówienia ministra Ziobry.