Jacek Cygan. Czego może chcieć od życia taki gość jak on?
Napisał ponad tysiąc piosenek dla najwybitniejszych polskich wokalistów. Jego utwory wygrywały festiwale, a piosenkowe "wizytówki" weszły do języka codziennego. Czego może chcieć od życia taki gość jak on? Z Jackiem Cyganem rozmawiamy nie tylko o pisaniu piosenek.
Pan zaczął pisać piosenki jako student poważnej uczelni. Skąd ten pomysł?
Zapewne cały czas gdzieś we mnie siedziały. To że dziś się zajmuję pisaniem piosenek jest dowodem na to, że jeżeli jest jakaś pasja, chociażby była malutka, to ona się w człowieku przebije, jeśli jest prawdziwa. Tak było ze mną.
Jak powstały pierwsze utwory?
Moja droga do pisania piosenek przez długi czas miała charakter wyłącznie towarzyski, żeby nie powiedzieć przyjacielski, byłem związany ze Studencką Giełdą Piosenki Turystycznej w Szklarskiej Porębie. Przyjeżdżałem tam z moim przyjacielem Jurkiem Filarem jako tzw. kibic, chodziłem w góry, na rajdy, śpiewałem piosenki. W zakolu rzeki Kamiennej, w Bazie pod Ponurą Małpą śpiewaliśmy całe noce, tam też poznałem ludzi, którzy sami pisali te cudowne piosenki - nie mogłem uwierzyć, że tak można. Oni nas zaakceptowali, traktowali jak przyjaciół, wciągnęliśmy się w tę grupę, która z czasem stała się niemal rodziną "krainy łagodności", jak to później ktoś nazwał od piosenki Wojtka Belona z Wolnej Grupy Bukowiny. W rewanżu dla tych ludzi napisaliśmy z Jurkiem Filarem pierwsze piosenki - ja tekst, on muzykę. Gdyby oni wówczas nam powiedzieli, że owszem, bardzo fajnie się nami całe noce śpiewa, ale żebyśmy sobie dali spokój z pisaniem piosenek, to nie byłoby dziś naszej rozmowy. A jednak oni nas zaakceptowali także w sensie artystycznym, zaczęli śpiewać te nasze piosenki i tak zaczęło się to rozwijać, aż powstała grupa Nasza Basia Kochana, która później wygrała Festiwal Piosenki Studenckiej w Krakowie.
Lubi pan określenie tekściarz?
Nie obrażam się za tekściarza - podoba mi się ta nazwa.
Ale jest pan też poetą. Inaczej się pisze wiersze niż piosenki?
To są dwie zupełnie różne sprawy, dwa byty. Piosenkę pisze się dla milionów, trzeba ją napisać na termin, to rodzaj rzemiosła artystycznego. Wojtek Młynarski powtarzał, że tekściarz jest jak szewc, który musi zrobić buty na termin i coś w tym jest. Wiersz natomiast to jest coś takiego, czego nie można wymusić, pomysł na wiersz musi sam na człowieka spaść, nie można go przyspieszyć. Jest jeszcze jedna niezwykle ważna różnica, wiersz ze swej natury dba o tego, który go pisze, a tekst piosenki musi dbać o tego, kto go będzie wykonywał, a nie tego, kto napisał. Pisząc tekst piosenki, budujemy jakąś postać, tego, kto będzie śpiewał, wiersz pozostaje przy nas i nim dzielę się z czytelnikiem bezpośrednio, gdy sobie trzyma na szafce nocnej mój tomik wierszy i przed snem przeczyta dwa utwory. Pisanie i czytanie poezji to pewien rodzaj intymności.
Żeby pisać hity, piosenki, które trafią do publiczności trzeba być psychologiem, znawcą dusz?
Ta psychologia pojawia się już na etapie dopasowania tematu, pomysłu do osobowości artysty, który będzie piosenkę śpiewał. Jeżeli tekściarz się pomyli to będzie stuprocentowa porażka. Z artysty, który śpiewa piosenkę trzeba wydobyć jakąś prawdę i to tak, żeby słuchacz mu uwierzył. Wszystko jedno czy to jest piosenka dramatyczna, rozrywkowa czy humorystyczna, trzeba ją tak napisać, żeby słuchacz się wciągnął i przeżył coś przez te trzy minuty. I to jest na pewno sprawa psychologii oraz obserwacji, zbliżenia się do tego konkretnego artysty. Nigdy nie piszę dla kogoś, kogo nie znam. Muszę pisać "przez siebie", ale też i przez tego artystę, który będzie śpiewał.
Jak zatem wytłumaczyć fenomen coverów - piosenek, z którymi mierzą się z powodzeniem kolejni artyści?
Na pewno nie wszystkie piosenki mają taki potencjał, który pozwoli, by zmierzyło się z nim wielu artystów, ale oczywiście są takie wyjątkowo trafione, a nawet evergreeny, które pozostają aktualne nawet przez wiele dekad i zmieniających się realiów. Ja napisałem taką piosenkę "Czas nas uczy pogody". Elżbieta Zapendowska, która jest jurorką wielu festiwali, mówiła mi wielokrotnie, że młodzi ludzie na prawie każdym festiwalu, na prawie każdym egzaminie do szkół artystycznych, wciąż chcą się z nią mierzyć. Ta piosenka jest jakimś progiem, sprawdzianem umiejętności, dojrzałości, przydatności do tego zawodu.
Wolę, jak mówią za mnie moje utwory. W myśl zasady: Pokaż mi, co napisałeś, a powiem ci, kim jesteś - mówi Jacek Cygan, poeta, tekściarz (za to określenie się nie obraża), twórca takich hitów jak „Wypijmy za błędy” czy „Jaka róża, taki cierń”
Artyści często, a poeci chyba zwłaszcza, lepiej odnajdują się twórczo w nieszczęściu. Panu łatwiej pisać smutne piosenki, które innym pomagają przejść trudne momenty życiowe czy radiowe hity na lato?
Najtrudniej jest napisać piosenkę "o niczym", lekką, łatwą i przyjemną, bo takich piosenek są miliony. Nieporównanie łatwiej napisać smutną, bo jest na czym bazować - przeżyciach swoich, przyjaciół. Moje pierwsze wiersze były bardzo smutne, bo jak człowiek jest młody, to wydaje mu się, że bardzo cierpi, że świat go nie akceptuje, a on najmocniej odczuwa te ciemne barwy świata. Z mojego doświadczenia wynika, że o wiele trudniej napisać piosenkę taką jak "Intymnie", "Baw mnie" czy "Dziewczyny lubią brąz", najdłużej się szuka tematu.
Jak wygląda pisanie piosenki, szukanie tematu? Przychodzi Ryszard Rynkowski i prosi: Jacku, napisz mi coś melancholijnego?
Najczęściej piszę słowa do gotowej muzyki - na ogół artysta, który daje mi muzykę, nie mówi, o czym mam napisać. Opowiem historię pewnej piosenki, która obrazuje ten proces. Kiedy Ryszard Rynkowski odszedł z grupy Vox i chciał zacząć solową karierę, dał mi swoją kompozycję, żebym napisał do niej słowa. Zadzwonił do mnie za dwa tygodnie, za miesiąc, za dwa miesiące, pytając, czy już coś napisałem. Za każdym razem odpowiadałam: Nie Rysiu, jeszcze nie. W końcu on się zdenerwował i pyta, co ja robię z tą muzyka? Odpowiedziałem mu, że słucham, o czym jest ta melodia. Odpowiedział, że gdyby ta melodia o czymś była, to on by wiedział, bo przecież ją skomponował. To autor tekstu nadaje muzyce twarz, nadaje temat i tytuł. W pisaniu do muzyki najważniejsze jest, żeby znaleźć temat, pomysł, żeby wiedzieć, kim ma być ten, kto będzie to śpiewał i co ma ludziom powiedzieć.
W tym przypadku odkrył pan, o czym była ta melodia, bo "Wypijmy za błędy" to hit. Pan jakoś to wyczuwa?
Tego nigdy nie wiadomo. Można jedynie w jakąś piosenkę bardziej wierzyć. W tę akurat bardzo wierzyłem. Kiedy przyjechałem na próbę do Opola, gdzie "Wypijmy za błędy" brała udział w konkursie premier, Ryszard podszedł do mnie i powiedział: Już mogę wyjeżdżać. Konkurs miał być dopiero następnego dnia, ale już przyszli artyści, którzy mu powiedzieli, że w tej piosence jest prawdziwy. To była może nawet większa nagroda niż to, że Ryszard tą piosenką - zaczynająca się od słów "Czego może chcieć od życia taki gość jak ja' - wygrał Premiery.
Ma pan szczególnie bliskie piosenki?
Trudno porównywać piosenki "Jaka róża taki cierń" i "Dumka na dwa serca". Jak porównać "Wszystko ma swój czas" do piosenki "C`est la vie - Paryż z pocztówki"? Pewne piosenki do mnie w pewnych momentach bardziej wracają, np. w ostatnich dniach - nie wiem, czym to wytłumaczyć - wróciła do mnie piosenka Andrzeja Zauchy o Paryżu.
Kiedy słyszy pan udaną piosenkę, ma pan taką myśl: czemu ja na to nie wpadłem?
Rozmawialiśmy kiedyś o tym z Grzegorzem Ciechowskim. On miał taką teorię, że pomysły na piosenki krążą po niebie i nie wiadomo, na kogo spadną. Śmialiśmy się czasem, że szkoda, że to nie na nas spadła taka świetna piosenka.
Co pana inspiruje?
Odpowiem inaczej. Mam teraz w Teatrze Stu sztukę "Błękitne krewetki", którą wyreżyserował Krzysztof Jasiński. Rzecz dzieje się w garderobie teatru, przychodzą dwie aktorki, które grają „Hamleta” - jedna doświadczona, która wciela się w królową Gertrudę, druga młodziutka - gra Ofelię i one rozmawiają, jak to w garderobie. Widziałem ten spektaklu kilka razy, siedząc na widowni i myślę, że tam jest mój portret, choć napisałem tę sztukę dla kobiet. Widać w tej sztuce, co mnie interesuje, jakie tajemnice są dla mnie ważne - to chyba jest najlepszy moment, żeby nie opowiadać o tym, czym człowiek żyje, tylko pokazać to w sztuce. Wolę, jak mówią za mnie moje utwory, np. w opowiadaniach, które wydałem w wydawnictwie Znak, "Przeznaczenie, traf, przypadek". To jest taka pieczęć - pokaż mi, co napisałeś, a powiem ci, kim jesteś.
Nawiązując do tytułu, który pan przywołał - zdarzyły się panu w życiu zawodowym takie „przeznaczenia, trafy i przypadki”, które wpłynęły na drogę, która pan poszedł?
Życie składa się z niespodzianek i nie wiadomo, czy to przeznaczenie, traf czy przypadek zdarzeń, które kształtują człowieka przez wiele lat. Zanim spotkałem pana Leopolda Kozłowskiego, „ostatniego klezmera Galicji”, z którym przez niemal 30 lat byłem związany twórczo i przyjacielsko, nigdy nie pomyślałbym, że zajmę się twórczością żydowską, że będę tłumaczył żydowskie piosenki, pisał z nim nowe, że napiszę o nim książkę. Nagle los sprawił mi niesamowitą niespodziankę, łącząc mnie z panem Leopoldem, a tym samym - z Krakowem. Zaczęliśmy pisać z Leopoldem pieśni do jego kompozycji, potem powstały koncerty, z którymi występowaliśmy niemal w całej Europie. Ta współpraca i znajomość była dla mnie wielką wartością, bo dodatkowo połączył mnie z krakowskim Kazimierzem, stałem się tam nie tylko częstym gościem, ale też trochę mieszkańcem.
Dziś rozgłośnie radiowe częściej puszczają piosenki anglojęzyczne, artyści też chętnie śpiewają po angielsku. Efekt globalnej wioski?
Wydaje mi się, że to nie jest kwestia globalnej wioski, bo jak się jedzie przez Włochy, Hiszpanię czy Francję i włączy się radio w samochodzie, to na ogół słyszy się piosenki po włosku, hiszpańsku czy francusku. To że polscy redaktorzy puszczają w radiu tak dużo piosenek po angielsku wynika - tak mi się wydaje - z jakichś kompleksów, może z jakiejś potrzeby odreagowania tego stanu, kiedy Zachód był dla nas zamknięty? Nie bardzo to rozumiem. Mój przyjaciel przyjechał z Chicago, nie było go w Polsce 30 lat, na Okęciu wypożyczył samochód i jechał do Sopotu. Dzwoni do mnie po jakichś dwóch godzinach, mówiąc, że przełączył już z osiem stacji radiowych i wszędzie jest muzyka po angielsku, a chciał posłuchać polskiej muzyki. Przez lata próbowałem z tym walczyć, ale już zrezygnowałem, bo co można zrobić.
Ale pan ma swoją wierną publiczność.
Sześć lat temu Andrzej Seweryn, dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie zwrócił się do mnie, żebym przygotował sztukę „Cygan w Polskim. Życie jest piosenką”. W tym spektaklu aktorzy Teatru Polskiego śpiewają moje piosenki, a ja prowadzę ten wieczór. Z tego spektaklu „wypączkowały” koncerty, które gramy od kilku lat w największych salach w Polsce. Przekonuję się, że największym kapitałem polskiej piosenki jest publiczność, która kocha te piosenki, zapełnia na koncertach widownie, cudownie reaguje i być może jest to efekt uboczny obcowania z taką papką po polsku czy papką po angielsku, jaką słyszy się na co dzień w stacjach radiowych. Uboczny efekt to tęsknota do dobrej polskiej piosenki, wspaniałych polskich artystów.
Pandemia, okres zamknięcia, ale i niepokoju to okres twórczo sprzyjający?
Właściwie zawsze pracowałem w samotności, więc w pandemii niewiele się zmieniło, ale zabrakło tego co też jest treścią życia - spotkań z przyjaciółmi, wspólnych posiadów przy dobrym winie. Pojawił się natomiast wątek tęsknoty za pewnymi miejscami, za tym, że nie można wyjechać - niedawno w krakowskim wydawnictwie Austeria ukazała się moją książka z serii „Z rękopisów” pod tytułem „Portret wenecki. Śledztwo” napisana w pandemii z tęsknoty za Włochami i Wenecją. To książka, która powstała z miłości do opowiadania Herlinga-Grudzińskiego „Portret wenecki”, ale historia została rozwinięta przez mnie w sposób osobisty.
Niedawno nagrywał pan z przyjaciółmi w Krakowie koncert jubileuszowy - publiczność nie mogła go wysłuchać na żywo, ale jest dostępny online. Jakie to doświadczenie: grać koncert dla pustej publiczności?
Zagranie koncertu, prowadzenie go dla trzech tysięcy pustych miejsc to była dla wszystkich, że tak powiem, masakra. Nie ma nic gorszego dla artysty niż mówienie do pustki. Koncert, który miał trwać dwie godziny, trwał pięć, ponieważ artyści nie mogli się skoncentrować, trzeba było powtarzać piosenki, specjalnie nastrajać. Jak skończyliśmy, wszyscy byli tak zmęczeni, jakby zagrali dziesięć koncertów.
Pokusiłby się pan o ocenę stanu polskiej kultury?
Nie jestem diagnostą, który by stwierdził zły stan polskiej kultury. Przykład naszej wspaniałej noblistki Olgi Tokarczuk pokazał, że nasza kultura liczy się w świecie, a jej niesamowite powodzenie w Polsce pokazało, że są ludzie, którym taka literatura jest potrzebna jak tlen. Ja coraz częściej wracam do Czesława Miłosza - może to efekt wieku, ale naprawdę nie mogę żyć bez tych wierszy. Mam taki zwyczaj, że kiedy mnie zapraszają biblioteki z bardzo małych miejscowości, to zawsze tam jeżdżę i mówię do tych ludzi, którzy przychodzą się ze mną spotkać: Czy państwo wiedzą, że być może jesteśmy teraz jedynym miejscem na świecie, gdzie poeta czyta swoje wiersze na żywo, a ludzie słuchają? Bo te spotkania, to zasłuchanie to jest prawdziwe misterium. Tak jak powiedziałem, że największym kapitałem polskiej piosenki jest publiczność, tak polska literatura, która zawsze była - zwłaszcza ta najciekawsza - dla jakiejś niszy, dalej ma tę nisze wielbicieli. Ta nisza jest całkiem spora i z tego należy się cieszyć. Profesor Jerzy Pomianowski, z którym też w Krakowie, na Kazimierzu zdarzało mi się prowadzić cudowne rozmowy, na pytanie „kto to jest inteligent?”, odpowiadał: Inteligent to jest człowiek, który czyta książki. I na tym pozostańmy.
Jacek Cygan urodził się w 1950 roku w Sosnowcu. Poeta, scenarzysta, autor musicalowy, organizator festiwali muzycznych i przede wszystkim - autor piosenek. Pisał teksty między innymi dla Edyty Geppert, Ryszarda Rynkowskiego, Majki Jeżowskiej, Krystyny Prońko, Andrzeja Zauchy, Maryli Rodowicz, Grzegorza Turnaua czy zespołów Perfect, Lady Pank, Kombi, Dwa plus jeden.