Jacek Saryusz-Wolski: korupcja sięgnęła elit politycznych Europy
Zjawisko korupcji jest systemowe i dotyczy nie tylko Parlamentu Europejskiego, ale wszystkich unijnych instytucji - mówi Jacek Saryusz-Wolski, europoseł PiS
Wiceprzewodnicząca europarlamentu Eva Kaili została aresztowana pod zarzutami korupcji. Cały parlament jest tym wstrząśnięty i oburzony. Pan też?
Przede wszystkim nie jestem tym zaskoczony. To jest problem strukturalny i systemowy. Tajemnicą poliszynela jest, że w instytucjach europejskich - w tym w parlamencie - występuje zjawisko korupcji. W przeszłości podobnych sytuacji było szereg, ale w większości były one zamiatane pod dywan. Akurat ta wybuchła.
Czyli jednak jest Pan zaskoczony - bo zwykle tego typu sytuacje nie wypływały.
Już słyszę głosy niektórych, niezwykle zadowolonych z siebie europosłów, mówiących, jak zdrowa jest unijna demokracja, skoro tego typu fakty wychodzą na jaw, a osoby biorące udział w tego typu procederach się napiętnowuje. Tylko że gdyby nie działania belgijskiej policji, to dalej o niczym byśmy nie wiedzieli. Poza tym zaistniała sytuacja to jedynie wierzchołek góry lodowej - a tego, co jest poniżej poziomu wody, cały czas nie widać.
Czego nie widać?
Przede wszystkim tego, że zjawisko korupcji jest systemowe i dotyczy nie tylko Parlamentu Europejskiego, ale wszystkich unijnych instytucji.
Prokuratura Europejska otworzyła postępowanie wyjaśniające, czy wszystko przebiegło lege artis przy zakupie przez Komisję szczepionek przeciw COVID-19.
Wobec części komisarzy już wcześniej pojawiały się zarzuty korupcyjne, by wymienić Ursulę von der Leyen, Věrę Jourovą, Didiera Reyndersa - choć one niczym się nie zakończyły. Francuski dziennikarz Jean Quatremer z „Libération” opisał nadużycia w Europejskim Trybunale Obrachunkowym i TSUE. W Parlamencie kilka lat temu głośno było o przypadkach deputowanych działających na rzecz Azerbejdżanu - też bez żadnych konkluzji. Problem polega na tym, że tego typu sytuacje są trudne do wykrycia i udowodnienia. Najgorsze w tym wszystkim jest jednak to, że w Brukseli zapanowała swoistego rodzaju znieczulica i przyzwolenie. Ten sam dziennikarz opisał przypadki korupcji w Komisji Europejskiej kierowanej przez Jacques’a Santera, doprowadzając do jej upadku w 1999 r. Dzisiaj kolejne sprawy korupcyjne przemijają bez większego echa. Niewyjaśnione zarzuty sprawiają, że zamieszani w nie politycy są podatni na szantaż i manipulację.
Sprawa Evy Kaili wypłynęła, bo policja znalazła w jej mieszkaniu 1,5 mln euro w gotówce - bez tego nie nabrałaby takiej temperatury.
W czasie grudniowej sesji plenarnej parlament przegłosował przytłaczającą większością głosów rezolucję mającą na celu wzmocnienie walki z korupcją, między innymi poprzez wzmocnienie rejestru lobbystów, ochrony informatorów, tzw. sygnalistów, wymaganie deklaracji majątkowych posłów oraz powołanie niezależnego organu etycznego. Negocjowałem tę rezolucję z ramienia EKR i muszę przyznać, że oburzające było zachowanie posłów z mainstreamu, którzy z ustami pełnymi antykorupcyjnych haseł systematycznie odrzucali moje propozycje systemowego charakteru korupcji oraz innych źródeł korupcji politycznej i strategicznej ze strony Rosji, Iranu i Chin. Cynizm, hipokryzja oraz apogeum podwójnych standardów.
Zwłaszcza u polityków.
Już kilka lat temu pojawiały się propozycje stworzenia ciała oceniającego od strony etycznej działania polityków i urzędników europejskich - ale Komisja od początku odrzucała ten pomysł. Gdyby ono powstało, być może udałoby się uniknąć takich sytuacji, jak wizyty sędziów Trybunału Obrachunkowego i TSUE w zamkach nad Loarą, gdzie bawili się za pieniądze lobbystów - właśnie tę sytuację opisał rok temu Quatremer w „Libération”. Bo i w Parlamencie, i w innych instytucjach europejskich lobbing i idące za nim pieniądze krążyły dość swobodnie. Musimy mieć świadomość, że korupcja to nie tylko pieniądze przekazywane politykom. To także przyjmowanie drogich prezentów, czy każda inna forma czerpania niedozwolonych benefitów, niekoniecznie pieniędzy.
Tyle że tego typu sytuacje bardzo ciężko kontrolować - w tym sensie, że każda komisja etyczna oceniająca polityków natychmiast będzie podejrzewana o polityczną stronniczość.
Dlatego my proponujemy, żeby w takim ciele kontrolującym instytucje zasiadali przedstawiciele wskazani przez państwa członkowskie. I uważamy, że ważne jest nie tylko to, kto te łapówki brał, ale przede wszystkim kto je dawał. Bo skoro pojawia się podatność na korupcję, to warto wyjaśnić, czy po ten środek sięgał tylko Katar, czy może na przykład Rosja. Albo czy nagonka na Polskę, której doświadczamy od kilku lat, nie została przez kogoś opłacona. Pytanie też o zasięg obecnej afery. Póki co chodzi o Belgów, Włochów i Greków, ale w kręgu osób pojawiających się w spekulacjach znajdują się również jeden aktualny i jeden były eurokomisarz. Bo widać wyraźnie, że coś jest nie tak - wyszło to na jaw choćby przy głosowaniu w sprawie rezolucji uznającej Rosję za kraj terrorystyczny. Jeśli około 100 posłów było przeciwko niej, to znaczy, że coś jest bardzo nie tak.
Rosja generalnie przez lata miała opinię ważnego i przewidywalnego partnera w Europie Zachodniej.
Różne rzeczy długo były nie do ugryzienia, na przykład kwestia Nord Stream, który miał możnych protektorów. Choć dla wszystkich było jasne, że w kwestii tego rurociągu mamy do czynienia z nieczystymi siłami i strategiczną korupcją na najwyższych szczeblach, to jednak bardzo długo ten projekt nie wzbudzał większych kontrowersji.
Nawet gdy UE wprowadzała sankcje przeciwko Rosji po zajęciu przez nią Krymu w 2014 r., to budowany wtedy Nord Stream 2 był z nich wszystkich zwolniony.
Nie przypadkiem byli szefowie rządów Niemiec, Austrii, Francji i Finlandii znaleźli się w radach nadzorczych rosyjskich spółek energetycznych nadzorowanych przez Kreml. To jest korupcja na najwyższym możliwym szczeblu.
Sprawy premierów na liście płac Kremla były powszechnie znane, ale specjalnie na Zachodzie nie bulwersowały. Czy w przypadku łapówek dla byłej wiceszefowej PE będzie inaczej? Czy raczej możemy się spodziewać, że sprawa zniknie z agendy po Bożym Narodzeniu?
Wszystko wskazuje na to, że tak się nie stanie, ta sprawa wydaje się być rozwojowa, sięga Maroka. I ona nie dotyczy tylko Qatargate. Obaj przysłuchiwaliśmy się debacie w europarlamencie i te pytania jasno wybrzmiały. Na razie możemy mieć nadzieję, że ten skandal przyczyni się choć trochę do oczyszczenia stajni Augiasza, jaką jest Bruksela, oraz doprowadzi do wprowadzenia skutecznych zasad i procedur antykorupcyjnych.
Dla mnie wybrzmiało przede wszystkim ciągłe powtarzanie przez kolejnych posłów, że są „wstrząśnięci i oburzeni” - ale bez żadnych właściwie konkluzji szerszych.
Ja słyszałem powracające wezwania do tego, żeby zacząć wreszcie impregnować system instytucji europejskich. Regularnie też powracało zapewnienie, że „polityka europejska nie jest na sprzedaż”. Niestety w rzeczywistości jest odwrotnie - cały casus z budową Nord Stream najlepiej tego dowiódł. To była jedna wielka korupcja, zarówno na szczeblu pojedynczych polityków, jak i całego systemu, gdyż korupcja sięgnęła elit politycznych kontynentu.
Teraz się to zmieni?
Na razie reakcje na ostatnie aresztowania można podzielić na dwie kategorie. Pierwsza to ci, którzy twierdzą, że wszystko jest w porządku, tylko trzeba wyrzucić kilka zgniłych jabłek. Druga - i nasza frakcja do niej należy - uważa, że zatruta jest cała jabłoń i leczenie należy zacząć od korzeni.
O problemach z korupcją na Węgrzech mówi się bardzo dużo. To nie stanie na przeszkodzie negocjacji Budapesztu z Brukselą?
Każdy jest niewinny, dopóki wina nie zostanie udowodniona. Owszem, wobec Węgier utrzymuje się w Brukseli przekonanie, że są krajem skorumpowanym - tak samo jak Polskę uważa się za kraj niepraworządny. Musimy być świadomi faktu, że te bezustannie powielane oskarżenia i pomówienia służą przede wszystkim zniszczeniu naszego dobrego wizerunku, mówiąc kolokwialnie zrobienia z nas „czarnego luda” w oczach europejskiej opinii publicznej. Niestety ta metoda jest bardzo skuteczna. Jeśli na Węgrzech jest korupcja, póki co nie ma to potwierdzenia w sądach. Natomiast widzę, że bardzo stara się tym zająć Unia Europejska, choć walka z korupcją to przede wszystkim kwestia państw członkowskich. Obawiam się, że przekazanie kompetencji walki z korupcją w ręce Komisji mogłoby stać się kolejnym narzędziem wywierania presji politycznej na rządy. Zresztą w świetle ostatnich zdarzeń instytucje europejskie powinny sobie przypomnieć starą łacińską zasadę: Medice, cura te ipsum - lekarzu, lecz się sam.
Czy spór z UE może dać satysfakcjonujący nas efekt końcowy?
W tej sytuacji Unia, niezależnie od pieniędzy, i tak już wygrała. Korzystając z tego szantażu finansowo-prawnego uzyskała faktyczne, choć pozatraktatowe, uznanie jej kompetencji w obszarach, w których ich nie ma. Unia nie ma kompetencji w sprawie sądownictwa i tzw. praworządności. To wszystko zostało wyssane z palca z pogwałceniem art. 2 i art. 7 Traktatu Lizbońskiego. Polski Trybunał Konstytucyjny uznał te uprawnienia za ultra vires. Podobne interpretacje o działaniu UE ultra vires przedstawiło osiem innych sądów konstytucyjnych w krajach UE.
Mówi Pan o tym, jak Unia rozszerza swoje kompetencje w poszczególnych obszarach. W jakim kierunku z tym zmierza?
Jestem w zespole sprawozdawców Komisji Konstytucyjnej PE kierowanym przez Guya Verhofstadta, który w Parlamencie Europejskim pracuje nad nowym unijnym traktatem. Teraz właśnie trwają dyskusje o wetach - bo Verhofstadt uważa, że korzystanie z nich to skandal i chce uniemożliwić poszczególnym krajom korzystanie z nich. Bo jeśli Holandia i Austria wetują wejście Bułgarii i Rumunii do strefy Schengen, to nie jest to uważane za nadużycie. Ale gdy inni sięgają po weto, to natychmiast zaczyna to być uważane za nadużycie. Jest to książkowy wręcz przypadek stosowania podwójnych standardów. Istna kpina.
Z Brukseli słychać mocne sygnały, że zniesienie weta jest warunkiem rozszerzenia UE - bo inaczej Unia stanie się niesterowalna. To zablokuje możliwość wejścia Ukrainy do Unii?
Już przy okazji traktatu z Nicei słyszałem, że trzeba zmienić sposób głosowania w UE, bo inaczej stanie się ona niesterowalna po rozszerzeniu. Tyle że wyraźnie widać, że po powiększeniu Unii skala stosowania weta się skurczyła, nie poszerzyła. Jak w klasie - gdy jest ona większa, siła oddziaływania jednego rozrabiającego ucznia jest mniejsza. W małej, sześcioosobowej klasie, jedna osoba może zrobić dużo zamieszania. W dużej, 30-osobowej, to zamieszanie będzie mniejsze. Każdy nauczyciel to wie. Dlatego łączenie kwestii wet z rozszerzeniem uważam za jeden wielki narracyjny fałsz.
Tyle, że to teraz wygląda na kluczowy warunek rozszerzenia.
Weta zostały zapisane jako jeden z instrumentów państw członkowskich przez ojców-założycieli UE. Oni wiedzieli, że niektóre obszary muszą być dodatkowo chronione przez państwa członkowskie, gdyż z nimi są związane ich ściśle żywotne narodowe interesy. I tak już obszarów, w których tego weta można używać, pozostało bardzo niewiele. Ale od tego nie można odchodzić, gdyż jest to instrument budujący równowagę między unijnymi instytucjami. Poza tym po weto chętniej sięgają duże państwa, a nie małe. Ale przede wszystkim trzeba mieć instrument, który pozwoli blokować zakusy europejskich hegemonów.
Dziś to głównie duże kraje dążą do zniesienia weta.
Mówi pan o Francuzach? Oni prędzej zburzą wieżę Eiffla niż zrezygnują z prawa weta, np. w sprawie rozszerzenia UE.
Czyli to zasłanianie się kwestią weta służy temu, żeby do rozszerzenia nie dopuścić?
Tak, co najmniej do maksymalnego opóźnienia go, nie będzie rozszerzenia, jeszcze przez długie lata. Takie jest zresztą faktyczne stanowisko Francji i Niemiec.
Kanclerz Olaf Scholz w głośnym wystąpieniu w Pradze zaproponował przyspieszenie procesu integracji europejskiej, uważając, że to najlepszy moment na to. Jak to będzie wyglądać w praktyce?
Już teraz mamy dyktat francusko-niemiecki, a Komisja Europejska - zamiast być strażniczką traktatów - stała się de facto sekretariatem Paryża i Berlina. W ten sposób trwa budowa scentralizowanego superpaństwa unijnego zarządzanego z tych dwóch stolic. To jest realizacja idei imperialnej i postkolonialnej.
Polska powinna walczyć o swoje miejsce w centrum?
Polska nie powinna się na to zgadzać pod żadnym pozorem. UE powinna być wspólnotą ojczyzn, a nie federalnym superpaństwem pod niemiecką kontrolą. Naszą szansą jest to, że dziś i Francja, i Niemcy są bardzo osłabione - podobnie jak ich główny pozaunijny sojusznik, czyli Rosja. Dawno nie było tak dobrego momentu jak ten, by wrócić do korzeni integracji europejskiej.
Cały czas Unia nie umie się zdobyć na to, by jednoznacznie wesprzeć Ukrainę i całkiem zerwać relacje z Rosją.
Racja, ale nałożono na Rosję sankcje gospodarcze, ten kraj mocno je odczuwa. Nie da się powiedzieć, że nic się nie zmieniło w kwestii relacji z Moskwą, choć wszystko dzieje się za późno i za mało.
Tylko w grudniu Rosja przeprowadziła sześć ciężkich ostrzałów infrastruktury krytycznej Ukrainy.
Umierające imperia zawsze mają dużą skłonność do destrukcji. Francja też zanim przestała być państwem kolonialnym, zdążyła mocno namieszać w Indochinach i w Algierii. Natomiast w kwestii Europy, wszyscy wierzyli - łącznie z Komitetem Noblowskim - że UE to projekt pokojowy. Tymczasem dziś coraz bardziej widać, że jest to projekt postimperialny. Państwa unijnego centrum coraz wyraźniej pokazują, że traktują mniejsze kraje UE jako prowincje. Nie mogą mieć kolonii rozsianych po całym świecie, to próbują przynajmniej je pozyskać w Europie. I widzą w tej roli kraje wschodniej flanki. To musimy uniemożliwić za wszelką cenę.