Jacek Walkiewicz: Piękne życie jest w codzienności
Nie musimy realizować wszystkich marzeń, żeby się z nimi dobrze czuć. Niektóre możemy po prostu mieć i żyć z poczuciem, że jak będę tylko chciał, to mogę je zrealizować. Nie muszę ich spełniać, żeby czuć, że mają one dla mnie sens – mówi Jacek Walkiewicz, psycholog i profesjonalny mówca.
„Jestem z pokolenia, dla którego szczytem marzeń było pojechać do Niemiec, zarobić trochę marek, kupić rozbitego golfa, przywieźć go do Polski i czuć się lepszym człowiekiem” – tak zaczyna się jeden z Pana wykładów, który na YouTube osiągnął już ponad 7 milionów 700 tysięcy odsłon. Co się zmieniło od czasu, kiedy miał Pan takie marzenia?
W istocie zmieniło się wszystko. Być może tego nie zauważamy, ale świat, w którym żyjemy jest zupełnie inny, zarówno w wymiarze materialnym, jak i w tym poza materialnym: społecznym, politycznym. Tak naprawdę ten czas, który opisuję jako charakterystykę mojego pokolenia, był smutny. Mówię tu o latach 80., czasie stanu wojennego i latach do 1989 roku, czyli o marazmie, poczuciu bezsilności, braku wpływu, braku sprawstwa. Kiedy odzyskaliśmy wolność to – może nie wszyscy chcą się pod tym podpisać i myślą inaczej – ale mamy wpływ na swoje życie.
Czy udało się Panu to marzenie spełnić – pojechać do Niemiec, zarobić, przywieźć golfa…?
Nie, nie. Ale w 1989 roku poleciałem na rok do Stanów Zjednoczonych, a to była jeszcze wyższa półka marzeń. Raz - Stany były dalej, a dwa – dawały inne możliwości finansowe. Aczkolwiek byłem w czasie, kiedy w Polsce przyszły zmiany, dolar spadł i zarobione tam pieniądze nie miały już takiej wartości. Szybko więc wróciłem do kraju, odnajdując się tutaj, w tej rzeczywistości. Jeśli chodzi o samochody z tamtych lat, to mam nostalgiczne podejście do motoryzacji. Posiadam trzy dosyć wiekowe auta, bo jedno jest z 1970, jedno z 1979, a jedno z 1984 roku.
Nostalgiczne podejście wynika z umiłowania starych samochodów?
To cofnięcie się w czasie do momentu, kiedy na takie samochody nie było nikogo w Polsce stać. Były symbolem lepszego świata. Może więc golfa nie mam, ale zrealizowałem to symboliczne marzenie, dla siebie samego. Żeby mieć poczucie, że odhaczyłem to, co kiedyś było niemożliwe.
Jeśli o odhaczaniu mowa, to wspomnę o chyba już legendarnym kamperze, który kupił Pan jako czterdziestolatek, bo zawsze o nim marzył. A potem, gdy Pan już go miał, to zaczął się zastanawiać, czy na pewno go chce?
Nad tym zastanawiałem się, zanim go kupiłem. Było to, mimo wszystko, jakieś szaleństwo – kupno samochodu, który de facto nie jest mi potrzebny przez większą część roku, bo praktycznie jest to wakacyjny samochód. Doszedłem z tym do takiego puntu, kiedy to marzenie wydaje się tak wielkie i wariackie, że człowiek zastanawia się czy to w ogóle ma sens w jego pragmatycznym, poukładanym życiu. W życiu, gdzie jest miejsce na rzeczy, które się opłacają. Często słyszy się tego rodzaju komentarze – ktoś coś taniej kupił, znalazł na wyprzedaży, dostał okazyjnie. Uczeni jesteśmy tego, że coś musi być opłacalne, jeżeli z tego korzystamy. A kamper nie był ani okazyjny, ani z wyprzedaży, ani – używając wartościujących słów – nie był tani. Wprowadził mnie więc w stan dylematu, czy to w ogóle ma sens. Dopóki o czymś marzymy, to jest to kwestia naszej wyobraźni, ale jeżeli to staje się realne, to musimy się z tym zmierzyć w rzeczywistości. Patrzeć na to każdego dnia i albo mieć poczucie bezsensu, bo samochód stoi, nie jeździ, a tyle pieniędzy się wydało – albo patrzeć i mieć poczucie, że to jest właśnie to, o czym marzyłem, fajnie że stoi i że mogę na niego patrzeć. Wyzwaniem było dla mnie przejście od tego, co się opłaca, do tego co warto. Pomogła mi, o czym wspominam na wspomnianym przez panią wykładzie – żona. Powiedziała, żebym kupił tego kampera, bo inaczej nie będę wiedział, jak to jest go mieć. Mogłem sobie wyobrażać, jakby to było, gdybym go kupił. Natomiast jak to jest – mogę się dowiedzieć tylko wtedy, kiedy będę działał i wprowadzę ten zamiar w stan teraźniejszy. Kiedy kamper stanie się dostępny na wyciągnięcie ręki, to marzenia się zweryfikują.
Nie musimy realizować wszystkich marzeń, żeby się z nimi dobrze czuć. Niektóre możemy po prostu mieć i żyć z poczuciem, że jak będę tylko chciał, to mogę je zrealizować. Nie muszę ich spełniać, żeby czuć, że mają one dla mnie sens. Może to kwestia osobowości, podejścia do życia, ale tak mam – nie muszę jeździć ferrari, żeby mieć radość z tego, że ferrari jest, że są ludzie, którzy nim jeżdżą. Można go wziąć z wypożyczalni na tydzień i spełnić swoje wyobrażenia o tym samochodzie. I być może przekonamy się, że nie jest ani praktyczny, ani, dla większości, wart tej ceny. Tylko, że to wszystko będziemy wiedzieć wtedy, jeśli stanie się to urealnione w naszym życiu, a nie kiedy pozostaje jedynie w fazie wyobraźni i wizualizacji.
Jak się skończyła historia z kamperem?
Po pięciu latach go sprzedaliśmy, bo nie do końca spełniał nasze oczekiwania. Choć duży, to w środku jest dosyć ciasnym samochodem. Kupiliśmy przyczepę kempingową. Nie opowiadam o niej, ale była wymarzona – wybraliśmy ją z katalogu, prosto z fabryki, z takim wyposażeniem, jakie chcieliśmy, z dużym przedsionkiem. Dawała możliwość życia na dużej powierzchni, co na kampingu jest komfortowe. Ma się poczucie mini domu w naturze. Kamper i przyczepa nie były marzeniami, które spełniliśmy dla spełnienia. Były częścią projektu wypoczywania w formie kempingowej, czyli bycia blisko natury, bez ograniczeń ścianami, murami, windami, klatkami schodowymi. Ktoś, kto korzysta z takiej formy wypoczynku, na pewno wie, o czym mówię. Mnie dawało to poczucie wolności. Możliwość przemieszczania się, jak i bycia na kempingu sprawiała, że czułem się niczym nie ograniczony. A do tego potrzebny był taki właśnie przedmiot jak kamper czy przyczepa. Po 10 latach tej formy wypoczywania poczuliśmy, że ona już spełniła nasze oczekiwania i zamknęliśmy ten etap. Dzisiaj nie mam już ani przyczepy, ani kampera.
Zrealizował Pan swoje marzenia. Są ludzie, którzy własnych marzeń nie zrealizowali, a być może nawet nie zauważyli tego, że dziś wcale by już nie chcieli ich realizować, bo marzenia im się zmieniły. Sama się teraz zastanawiam, czy wymarzona kiedyś wyprawa do dżungli amazońskiej to na pewno jest coś dla mnie.
Myślę, że każdy z nas ma taki pakiet niezrealizowanych marzeń. Nie ma w tym nic złego. Nie wolno być niewolnikiem swoich marzeń. One często są nie wiadomo skąd wzięte, nie nasze, nie wiadomo jak się do nas przykleiły. Młody człowiek mówi: „Kiedyś będę miał apartament 100 metrów, ferrari”. To trochę dziecięce fantazje, trochę chciejstwo: „chcę mieć”, ale wynikające też z wieku, z chwili, która im towarzyszy, z emocji, które się w tym momencie pojawiły. Za tym się nie kryje żadna praca, żadne ukierunkowanie w celu realizacji tych marzeń, tylko po prostu fantazja. Niektórzy je realizują, a niektórzy nie. Jeszcze inni wracają do nich później. Widok 50-letniego mężczyzny w kabriolecie może być właśnie widokiem człowieka, którego nie było na to stać, jak miał dwadzieścia parę lat. Ale miał taką wizję, że będzie jechał w kabriolecie, z rozwianym włosem, a płeć piękna będzie się za nim oglądała. Wtedy nie miał takiej możliwości; wrócił do tego, kiedy już takie możliwości miał. Czasem jest tak, że marzenia są ponad naszymi możliwościami w danym wieku.
Zwrócił Pan uwagę na coś, moim zdaniem, bardzo ważnego, a mianowicie, że często te marzenia wcale nie są nasze, że biorą się nie wiadomo z czego. Może ktoś inny o tym mówił, więc nam też się zachciało. Jak rozpoznać to, czego naprawdę pragnie nasza dusza?
Trzeba to sprawdzić w praktyce. Znam ludzi, którzy mieli poczucie, że marzenie zrealizowali, ale to w ogóle nic nie zmieniło, a nawet odczuwają pustkę. Bardzo łatwo opowiada się o marzeniach zwłaszcza materialnych typu „mieć”. Podobnie o podróżach – można pokazać zdjęcia. Trudniej pokazać marzenie, że ktoś chce kimś być, kimś się stać. Na przykład, że chce być szczęśliwym człowiekiem. A to jest marzenie, które mnie wydaje się bardzo sensowne.
Mnie też.
Tak żyć, tak sobie to życie układać, podejmować takie decyzje i takie wybory, żeby czuć się szczęśliwym. Tego się tak łatwo nie wizualizuje, nie pokazuje na wykładach, nie opisuje w prasie, bo nie wiadomo, jak to zrobić. Dlatego mówię o tym, że dobrze jest marzenia sprawdzić w praktyce; sprawdzić, co nam w duszy gra. Nawet jeżeli się okaże, że mieliśmy marzenie, jak ja z kamperem, kiedy okazało, że kamper jest fajny, ale mało wygodny, wolno jedzie, sporo jest z nim zachodu, bo stoi przez 11 miesięcy w roku, a samochód nie powinien stać, powinien jeździć; trzeba robić przeglądy, zapłacić ubezpieczenie, więc przychodzi refleksja, czy to w ogóle miało sens…
… to?
To można mieć tę refleksję, ale wtedy właśnie, kiedy już to zrobiliśmy. Wówczas jesteśmy bogatsi o to doświadczenie i ta refleksja wynika z konkretnego działania. Można też usiąść w fotelu przy kominku, przeanalizować sobie w głowie wszystkie opcje i dojść do wniosku, że generalnie większość rzeczy to się w ogóle nie opłaca.
A najfajniej jest siedzieć na fotelu przy kominku (śmiech).
Tak; można założyć trójwymiarowe okulary, włączyć jakiś program i znaleźć się na Hawajach. Mózg da się łatwo oszukać; on nie rozpozna różnicy między prawdziwymi Hawajami a tymi, które mamy przed oczami. Dzisiaj w dobie rozwiniętych trójwymiarowych systemów wizualnych możemy się przenosić w różne miejsca na świecie, chodzić po bibliotekach świata, nie ruszając się z domu. Niemniej dla mnie kwintesencją życia jest smakowanie go w rzeczywistości. Nie udaję, że jem langustę, tylko faktycznie trzymam ją w ręku, łamię na kawałki i smakuję. Czy jej smak rozczaruje, czy będzie potwierdzeniem, że rzeczywiście jest taki, o którym marzyłem, to już nie jest takie istotne. Istotna jest droga do tego doświadczenia, to, że gdzieś pojechałem, że było to częścią jakiejś przygody.
Jaką częścią przygody była Pana langusta?
Po raz pierwszy langustę jadłem w Indiach. Pamiętam ten moment, towarzyszące temu emocje, wrażenia. Jej smak mnie nie powalił, nie miałem poczucia, że jest to niebiańskie jedzenie. Ale sama atmosfera, miejsce, w którym byłem, wszystko razem zostało w mojej pamięci. Z takich właśnie obrazów, doświadczeń i przeżyć składa się życie, które jest trochę inne niż codzienność; jest oparte na doświadczaniu różnych nowych rzeczy, na doświadczaniu realizacji marzeń. Jest inne niż codzienna proza, ale ona też może być fajna i sympatyczna. Są ludzie, którzy na co dzień robią rzeczy, które ich fascynują: biegają, chodzą na siłownię, grają w squasha czy tenisa. Albo morsują. Mogą zaplanować, że pojadą do Islandii, że wejdą do zimnej wody właśnie tam. Pytanie, czy morsowanie na Islandii będzie inne niż nad Zalewem Zegrzyńskim? Jako samo doświadczenie w wodzie – pewnie nie. Ale jako proces, który trzeba przejść, od uzbierania pieniędzy, kupienia biletu, spakowania się, dojechania, spotkania ludzi, zobaczenia innych miejsc, innych lotnisk, innych temperatur – jest tu ogromna ilość nowych bodźców, które składają się na nowe doświadczenie, nowe wrażenie. Samo morsowanie jest powodem, żeby się ruszyć z domu i zrobić to inaczej. Pamiętam, jak kiedyś tłumaczyłem mojemu dziecku, żeby sobie tanimi liniami, za 20 złotych, poleciał do Lizbony, napił się kawy i poczuł atmosferę tego miasta. Syn miał wtedy 20 lat. Powiedział: „Mam lecieć taki kawał, żeby się kawy napić?”
(Śmiech).
Nie rozumiał, o czym mówię. Nie mógł rozumieć, bo dla 20-latka była to inna perspektywa. A ja widziałem całą tę otoczkę, to doświadczenie, kiedy to w ciągu trzech godzin można być praktycznie w innym miejscu świata i ta kawa, która pewnie smakowo nie będzie się różniła od warszawskiej, będzie miała inny wymiar, wymiar symboliczny. W takim ujęciu, jeśli człowiek pracuje na realizację swoich marzeń, jeśli kryje się za tym jego większa praca i zaangażowanie, wtedy jest to zupełnie inne doświadczenie. Nie chodzi o to, aby wziąć kredyt i kupić samochód. Ale o to, żeby go wyszukać, kupić, składać, przez lata poddawać renowacji i w końcu doczekać się tego właściwego momentu, kiedy silnik zapali i wyjedzie się tym samochodem po raz pierwszy. I na to czekało się 5 lat. Wtedy jest to nasze doświadczenie. Wtedy możemy powiedzieć: „To nam w duszy grało”.
To jest marzenie, do którego realizacji dochodzi się małymi krokami. Warto o tym pamiętać, bo czasem marzenia, które mamy, wydają się nam tak nieosiągalne, że nawet się za nie nie zabieramy. Jeden z moich znajomych byłych żołnierzy GROM w książce „Operator 594” pisze: „Pamiętaj, że wszystko czego pragniesz jest po drugiej stronie strachu”. Skąd brać odwagę do realizacji marzeń?
Myślę, że do większości marzeń odwaga nie jest potrzebna w takim wymiarze, w jakim potrzebują ją żołnierze GROM, bo tu mówimy o doświadczeniach, które są na granicy życia i śmierci. Większość naszych marzeń nie należy do tego rodzaju doświadczeń. No, chyba, że ktoś jest alpinistą, albo nurkuje bardzo głęboko. Tam, gdzie pojawia się sport ekstremalny, tam strach i odwaga wydają się wyraziste.
Tej odwagi brakuje nam też wtedy, gdy w grę wchodzi opuszczenie strefy komfortu. Ileż to razy słyszałam: „Rzuciłbym to wszystko i wyjechał w Bieszczady”. Tylko, że tego nie zrobi, bo boi się rzucić pewną pracę.
Patrząc z tej perspektywy i z perspektywy mojej definicji odwagi, która zaczyna się od zaufania do siebie, ludzie rzeczywiście nie do końca ufają temu, że w tej nowej wersji życia, w nowej rzeczywistości się odnajdą. Aczkolwiek jest to trochę kwestia niechęci do wysiłku, bo gdyby faktycznie chcieli się z tym zmierzyć, gdyby popracowali nad sobą – mogliby to zmienić. Ważna jest umiejętność rozpoznania siebie, zarządzania sobą, informacją kim jestem, co lubię, czego nie lubię. Na to jest czas, kiedy się rozwijamy. Jestem zdania, że okres intensywnego poznawania siebie powinien trwać między 20 a 30 rokiem życia. Oczywiście żyjemy pragmatycznie: chcemy zdobyć dobrą edukację, potem znaleźć dobrą pracę i zarabiać pieniądze, ale może nam umknąć ten czas na zobaczenie kim jestem. A to wymaga jednak eksperymentowania z nowymi rzeczami. Sprawdzania ich poprzez podróżowanie, poznawanie innych ludzi, uczenie się nowych umiejętności i zobaczenia, do czego jest nam bliżej. Z doświadczeń tych, którzy wyjechali w Bieszczady wiemy, że nie da się uciec od siebie samego. Nawet w Bieszczadach będziemy tym, kim jesteśmy; zabierzemy tam swoje myśli, przekonania, wartości, swoją sprawność fizyczną. Myślę, że to, jak radzimy sobie ze staniem w korku, z problemami naszych dzieci w szkole, z konfliktami między dorosłymi ludźmi, z sąsiadami za ścianą, z psem, który szczeka – że te zsumowane mikrowyzwania dają nam kwintesencję życia. A w tym codziennym życiu, co jakiś czas jest miejsce na to, żeby być może wejść na Kilimandżaro, a być może zrobić coś mniej spektakularnego, ale nowego, innego. Nie jestem fanem tego, że marzenia muszą być mega wyzwaniem, które wywrócą nam życie do góry nogami.
Często sami sobie żałujemy nawet tego, co jest dostępne. Skąd się w nas biorą wyrzuty sumienia, że w ogóle coś chcemy od życia? Duże wrażenie zrobiła na mnie historia kobiety, która zmarła, zostawiając w domu szufladę pełna ekskluzywnej, przepięknej bielizny. Jej córka odkryła, że matka nigdy jej nie włożyła. Czekała na wyjątkową okazję.
To jest chyba ten syndrom rozbitego golfa pokolenia, które żyło w ubóstwie, w świecie szarym, mało atrakcyjnym. Doskonale pamiętam czasy, kiedy chińska pachnąca gumka była czymś wyjątkowym. Dziś nie zwracamy uwagi na otoczenie, ścieżki rowerowe, aranżację miejskiej przestrzeni, w której żyjemy. A ona naprawdę jest inna niż 40 lat temu. Gdy w tamtym świecie dostaliśmy coś wyjątkowego, to również wyjątkowo to traktowaliśmy, trochę jak przedmiot ubóstwienia, a nie używania. Być może powojenna bieda i komunizm, to wszystko razem zrodziło podejście „Zostaw, nie ruszaj, to na potem”, albo, słynne powiedzenie: „To na czarną godzinę”, które na zachodzie jest nieznane. Anglicy pytali Polaków w Londynie, co to jest ta czarna godzina, bo oni mają happy hours – szczęśliwą godzinę. Dziś to się już zmienia; pokolenie Z, czyli osoby które mają po 20-25 lat znają języki, nie mają kompleksów w stosunku do rówieśników w innych krajach. Mają już inne podejście.
Patrząc na to, jakie mamy dzisiaj możliwości, jak korzystać z życia, aby być szczęśliwym i na to życie nie narzekać?
W zasadzie wystarczą dwie umiejętności. Pierwsza to umiejętność akceptacji tego, co nas otacza, a druga to świadomość, że na pewne rzeczy mamy wpływ, a na pewne nie mamy. Wobec tego możemy się zajmować tym, na co wpływ mamy. Mamy wpływ na to, jak widzimy rzeczywistość, czy ją akceptujemy, czy nie. Czy widzimy to, co się zmieniło, co jest lepsze, czy ciągle widzimy to, czego nie ma? Czy w naszej wyobraźni, w naszych obecnych przekonaniach obecne jest to, czego nam jeszcze brakuje i to w kategoriach negatywnych, nie w kategorii wyzwań, marzeń, czy pragnień, kiedy cieszymy się, że fajnie, gdyby to było? Czy akceptujemy świat w którym jesteśmy i mamy poczucie, że jesteśmy we właściwym miejscu, z właściwymi ludźmi, we właściwym czasie i robimy właściwe rzeczy? Nasze życie jest wynikiem naszego wyboru. A zatem czy ono jest takie, jakie wybraliśmy? Najgorzej jest, kiedy nie akceptujemy tego, co nas otacza: ani swojej pracy, ani ludzi dookoła, swoich wyborów, ani szkół, które skończyliśmy. Kiedy żyjemy z poczuciem, że wszyscy mają lepiej, a my mamy gorzej i nie ma za co być wdzięcznym komukolwiek, a życie jest pasmem porażek. Dostaję listy, w których ludzie piszą mi: „Moje życie to jedna wielka porażka”. Ale kiedy czytam, co opisują, to znajduję tam bardzo dużo rzeczy, które świadczą o tym, że świetnie sobie radzą, że się zmierzyli z czymś nowym, odnaleźli się, poradzili sobie. Tylko jeszcze nie nauczyli się cieszyć z małych zwycięstw i tego, żeby traktować je w kategoriach czegoś wielkiego. Generalnie, mądre, piękne życie składa się z codzienności. Z budzenia się rano, otwierania dnia pozytywnym nastawieniem i zasypiania wieczorem z wdzięcznością za dzień, który minął i z ufnością, że znów obudzimy się następnego dnia. W tych zwykłych, codziennych, mijających dniach dzieją się magiczne rzeczy: ludzie poznają innych ludzi, rozwijają się, zakochują, rodzą, umierają. To jest najbardziej fascynujące – że piękne życie jest w codzienności.