Jak 50 lat temu zatapiano Solinę. Długo jeszcze potem wypływały czaszki, kości...
Pół wieku temu powstała zapora wodna w Solinie i największe w Polsce sztuczne jezioro. Budowlę oddano do użytku 22 lipca 1968 roku, w święto manifestu PKWN. Ale nie wszyscy mieli powody do radości.
Materiał powstał w 2018r. z okazji 50-lecia otwarcia zapory w Solinie
Zaporę wznoszono przez sześć lat rękami tysięcy robotników. Była to jedna ze sztandarowych inwestycji PRL, o której z dumą informowała prasa, a postęp robót sprawdzały rządowe komisje. „Solina” stała się też miejscem, do którego ściągali artyści. W 1966 roku nakręcono film „Chudy i inni” w reżyserii Henryka Kluby. Opowiada o życiu grupy robotników zatrudnionych przy budowie zapory i mostu na Sanie. Solidarnie wykonują narzucony plan, ale z każdym dniem coraz mocniej dokucza im codzienność w barakach hotelu robotniczego i brak żeńskiego towarzystwa.
Byli tylko ludźmi, nie maszynami. Śmiali się, kłócili, nawet bili. I pili, bo wódka pozwalała na chwilę zagłuszyć narastającą samotność. Przede wszystkim jednak pracowali dla dobra kraju. Dla wielu zatrudnienie na takiej budowie było nobilitacją - wznosili w górach potężną elektrownię, która miała poprawić gospodarkę regionu i stać się początkiem szybkiego rozwoju turystycznego Bieszczadów.
W obrazie pojawiają się mieszkańcy Soliny. Do końca, do momentu burzenia spychaczami ich chałup, nie dowierzają w przypieczętowany już los. Jedni w milczeniu opuszczają posesje, inni nie zamierzają się ruszyć i liczą po cichu na cud. Jest nawet scena, w której rozeźlone wiejskie kobiety rzucają się na robotnika - jakby to on był winien ich losu.
Trumny wypełnione jabłkami
Jeszcze przed drugą wojną światową do solinian dochodziły pogłoski, jakoby ich wieś szykowano do zalania. Najpierw inżynier Karol Pomianowski opracował plan kaskadowej zabudowy górnego odcinka Sanu. Stopnie wodne miały powstać w Dydiowej, w Wołosiance (ten zbiornik miał być połączony tunelem z elektrownią w Stuposianach), w Rajskiem i w Solinie. Z zamiarów nic nie wyszło, ale w lipcu 1934 roku Polskę nawiedziła powódź, której skutki wymogły konieczność uporządkowania gospodarki wodnej dopływów Wisły. Wtedy to powołany w Ministerstwie Komunikacji zespół ekspertów przypomniał sobie o pracach Karola Pomianowskiego.
Trzy lata później na zaproszenie rządu przyjechał do Polski szwajcarski geolog Maurice Lugeon. To on wydał opinię co do lokalizacji zapory w Solinie. „Proponowane miejsce, w podłożu którego występuje odporny piaskowiec, jest odpowiednie” - napisał w raporcie. Przygotowania przerwał wybuch wojny, a przedłużyła akcja „Wisła”. Wrócono do nich początkiem lat pięćdziesiątych. Najpierw jednak wzniesiono zaporę na Sanie w Myczkowcach, a dopiero jesienią 1960 roku rozpoczęto prace w Solinie. - Długo nie wierzyliśmy, że będziemy musieli zostawić rodzinną wieś - wspominali tubylcy - aż do chwili, gdy zaczęto sprowadzać ciężki sprzęt budowlany.
Pod wodą miała się znaleźć nie tylko Solina z kilkoma przysiółkami. Również Teleśnica Sanna, Łęg, Horodek, Chrewt, część Zawozu, Rajskiego, Wołkowyi i Sokolego. Musiano rozebrać lub wyburzyć setki domów, drugie tyle budynków gospodarczych, sklepy, gospody.
- Do wyjazdu szykowało się prawie trzy tysiące ludzi - wspominał Zygmunt Podkalicki. - Po gospodarstwach chodziła kilkuosobowa komisja i szacowała majątek. Panowie w prochowcach zapewniali nas, że nie stracimy na przeprowadzce, ale do wielu takie informacje nie docierały.
Zgodnie z poleceniem mieszkańcy przeznaczonych do zalania terenów mieli je opuścić najpóźniej do 1964 roku. Kazimierz Orłoś, pisarz zatrudniony jako radca prawny „Soliny”, opowiadał, że codziennie do jego biura przychodzili starsi gospodarze i dopytywali, w jaki sposób mogą uniknąć przesiedlenia. Dla nich budowa zapory była brutalną ingerencją w ich teraźniejszość i przeszłość, nie umieli pogodzić się z rzeczywistością.
- Mnie i moich współpracowników to dziwiło, bo ci ludzie żyli naprawdę w trudnych warunkach. Mieszkali nierzadko w chałupach pod strzechą, a obejścia wyglądały równie nędznie.
Wraz z inżynierami i robotnikami do wiosek zaplanowanych pod zalanie wkroczyły ekipy ekshumacyjne. Musiano przenieść cmentarze i tak też zrobiono, choć zaraz po zakończonych pracach pojawiły się wątpliwości, czy odkopano wszystkie groby. Mimo to dalszych ekshumacji nie przeprowadzono i dopiero lata później okazało się, że pracownicy i ich nadzorcy popełnili szereg błędów. Pozostawili na pastwę losu cmentarz w Sokolem, bo - jak sądzili i jak wynikało z obliczeń ekspertów - woda nigdy nie miała sięgnąć pagórka z nagrobkami. Sięgnęła, a piszczele i czaszki wypłukiwała z podmywanej skarpy jeszcze w kilkadziesiąt lat po otwarciu zapory.
- Żeby przenieść szczątki nie tylko z widocznych grobów, ale też z tych zapadłych, robotnicy długimi metalowymi prętami dźgali ziemię, chcąc natrafić na pozostałości trumien - opowiadał świadek prac na cmentarzach. - Czasami się udawało, a czasami nie. I dlatego nie wszyscy nieboszczycy, zwłaszcza ci z najstarszych pochówków, zostali przetransportowani w nowe miejsce.
Henryk Victorini, osiadły w 1962 roku w Sokolem, zapamiętał: - Pewnego dnia jechałem konno przez Teleśnicę Sanną. Tam również wykopywano zmarłych. Zobaczyłem kilka otwartych trumien, już częściowo zbutwiałych. Gdy się bliżej przyjrzałem, aż mnie zmroziło. Wszystkie były wypełnione jabłkami i gruszkami z miejscowych sadów. Robotnicy potraktowali te trumny jak skrzynki na owoce.
Solina z mojej młodości
Po zmarłych musieli wyprowadzić się żywi. Niedaleko. Część rodzin osiadła w wioskach odległych od Soliny zaledwie o parę kilometrów (Myczków, Bóbrka, Łobozew) lub tylko nieco dalej, pod Leskiem i Ustrzykami Dolnymi. Dostali domy, kupili bądź je wybudowali z pomocą państwa i - wbrew obawom - szybko przywykli do nowych miejsc. Były bliźniaczo podobne do tych z konieczności pozostawionych, a gdzieniegdzie, jak w Posadzie Leskiej, niemal pod oknami gospodarstw płynął San. - Nigdy nie przestałem żałować Soliny z mojej młodości, ale też z czasem zrozumiałem, że wzniesienie zapory było uzasadnione - wspominał Tadeusz Podkalicki. - San rokrocznie po kilka razy podtapiał wieś, woda zalewała pola i domostwa; ludzie przemieszczali się przez rzekę na pontonach, a odważniejsi nawet na szczudłach. Poza tym tu nie chodziło o samą Solinę, tylko o bezpieczeństwo większego terenu. Nadto o produkcję prądu i tereny rekreacyjne, które mogły rozwinąć mikroregion.
Po wyjeździe ludzi i rozebraniu zabudowy zostały drzewa - te owocowe i te rosnące luźno lub grupkami na rozległym obszarze dolin Sanu i Solinki. Decyzją władz przyszłej elektrowni chętni mogli je wyciąć i przeznaczyć na własne potrzeby. Z siekierami i piłami na karczowiska ruszyły całe rodziny. Rąbano wszystko, co nadawało się na budulec lub opał i tym sposobem nieomal wyczyszczono dno planowanego zalewu.
Mniej więcej w tym samym czasie Henryk Victorini rozbierał pałacyk w Sokolem. Do 1939 roku był własnością Aleksandry z Gostomskich Brandysowej, która prowadziła w nim stację turystyczną Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego.
Z folderu wydanego we Lwowie w okresie międzywojennym: „Dwór w Sokolem położony jest nad szeroką rzeką San, na wzgórzu (430 m) ze swym 10-morgowym starym parkiem, spadającym łagodnie ku brzegom tej rzeki, w pobliżu większych kompleksów leśnych szpilkowych i liściastych. (…) Na obszarze dworskim panuje powietrze idealnie czyste, bez najmniejszego kurzu i pyłu, a w pokojach pałacu o wielkich oknach rozlewa się dużo światła i słońca. Bliższe, niemęczące spacery po malowniczych skałkach nad Sanem, po łąkach i polanach, wycieczki na szczyty gór urozmaicają pobyt letnikowi, dając mu prawdziwą swobodę wsi naszej. Rzeka San, która przepływa popod sam dwór i przez obszar dworski na przestrzeni 3 km, ze swą wystawą południową i plażą (…) dostarcza letnikowi znakomitych i zdrowych kąpieli górskich, przyczem umożliwia mu równocześnie używanie kąpieli słonecznych. Stałe powiewy łagodnego wiatru, które idą wzdłuż ‘doliny górnego Sanu’ od strony południowej, działają orzeźwiająco w czasie upalnych dni, w porze zaś jesiennej i zimowej w zasłoniętym od północy od ostrych wiatrów Sokolem - jest o wiele cieplej jak w miejscowościach sąsiednich. (…) System korytarzowy, hall, taras, komfort (łazienka, kanalizacja), kort tenisowy, siatkówka. Bibljoteka i dzienniki. Fortepian i radjo. Karty do gry i szachy. (…) Ślizgawka, saneczki i szlichtada saniami po lodzie biegiem Sanu - polowanie na obszarach dworskich sąsiednich, nadto bardzo urozmaicone i pierwszorzędne tereny narciarskie. Konie do wyjazdu w zaprzęgu lub pod wierzch”.
Victorini mieszkał w zrujnowanym pensjonacie (w wojnę i zaraz po niej kwaterowali tam kolejno partyzanci polscy, żołnierze sowieccy, banderowcy), prowadził stację PTTK, a z pierwszych obliczeń inżynierów wynikało, że akwen do niej nie sięgnie.
- Po kolejnych obliczeniach stwierdzono, że jednak sięgnie i kazano mi się wyprowadzić. Próbowałem uratować pałac, radziłem się specjalistów, pojawił się nawet pomysł wzniesienia wału ochronnego, lecz ostatecznie musiałem skapitulować. Cegła po cegle, kamień po kamieniu rozebrałem budowlę. Z odzyskanego materiału postawiłem nowy dom w Sokolem, na tyle wysoko, żeby nie martwić się o zalanie.
- To nie poszło tak od razu - zapamiętał Kazimierz Orłoś. - Najpierw musieliśmy ogłosić przetarg na rozbiórkę państwowego pałacu i zagospodarowanie materiału. Zgłosił się tylko Henryk i bardzo się ucieszyłem. Ale i tak było mi żal. W tym pałacyku-schronisku spędziłem kilka moich pierwszych bieszczadzkich nocy. W obszernym wieloosobowym pokoju z odrapanymi ścianami, w którym nie stało nic oprócz żelaznych łóżek z siennikami.
Przy wznoszeniu solińskiej zapory (wcześniej także myczkowieckiej) pracowała jako inżynier nadzoru Ewa Beynar, córka pisarza Pawła Jasienicy. Odwiedzał ją tam parokrotnie, a w latach 1964-1965 w hotelu robotniczym pisał część „Rzeczpospolitej obojga narodów”. - Tato bardzo lubił Bieszczady, każdą wolną chwilę poświęcał na ich zwiedzanie - wspominała. - W grupie przyjaciół wychodziliśmy na długie wędrówki daleko poza Solinę, by poznawać historię tej doświadczonej przez historię ziemi.
Pewnie zostałaby w Solinie do uroczystego otwarcia zapory, gdyby nie Marzec 1968 roku. - W Polsce na Żydów zaczęła się nagonka. W porę się zwolniłam, bo i tak by mnie wyrzucono jako wrogi element niedobrego pochodzenia - mówiła z goryczą.
Zburzone cerkwie i kościoły
Stare drewniane domy i stajnie można przeboleć. Ale jak się pogodzić ze zniszczeniem świątyń? Cerkiew z Soliny zdemontowano, lecz później z bogatego wyposażenia odnaleziono niewiele: kilka ikon i drobnych sprzętów liturgicznych. Grażyna Bucior, dawna mieszkanka Soliny, tak wspominała okoliczności rozbierania świątyni: - Był niemal bezchmurny, słoneczny dzień; bawiłam się na podwórzu i nagle, dosłownie w sekundach, rozpętała się burza. Pioruny waliły tak, jakby nadchodziła apokalipsa. Łamały drzewa, zrywały dachy z chałup. Potem ludzie opowiadali z przestrachem, że Bóg chciał ukarać ludzi za niegodny czyn.
Kościół w Wołkowyi wysadzono w powietrze wraz z wyposażeniem. Według relacji naocznych świadków, w nocy z 3 na 4 października 1967 roku „nieznani sprawcy” odcięli liny od dzwonów, żeby uniemożliwić zaalarmowanie wiernych. Rankiem kierownik Wydziału ds. Wyznań Prezydium WRN w Rzeszowie Józef Chwistek zażądał od proboszcza wydania kluczy do kościoła i przeniesienia sprzętów liturgicznych do pobliskiej Górzanki.
„Wyburzanie (…) odbywało się pod osłoną dużych oddziałów milicji i wojska (około 1500 osób), które przy pomocy zasłon dymnych i gazów łzawiących maskowały akcję. (…) Przywiezieni robotnicy zaopatrzeni byli w ciężki specjalistyczny sprzęt (…). Cały wartościowy materiał, a więc cegłę, kamień, belki, blachę, posadzkę, zepchnięto spychaczami do wykopanego dołu i zasypano ziemią” - napisał ks. Henryk Borcz w artykule poświęconym wydarzeniu, opublikowanym w książce Bieszczady w Polsce Ludowej 1944-1989.
Niektórych uczestników akcji pojono wódką. Ale - nie zapomnieli tutejsi - część robotników i operatorów dźwigów odmówiło udziału w niszczeniu świątyni, mimo że oferowano im zapłatę. Kilka dni później wiadomość o barbarzyńskiej operacji przedostała się na Zachód. Radio Wolna Europa napiętnowało komunistyczne władze i był to jedyny wyraźny sprzeciw.
W Wołkowyi niepotrzebnie zdemontowano zabytkową cerkiew greckokatolicką z 1833 roku - wody jeziora nigdy nie sięgnęły tego miejsca. Nie oszczędzono także innych chrześcijańskich przybytków wzdłuż linii tworzonego Zalewu Solińskiego. Przestały istnieć cerkwie w Chrewcie (1670) i Teleśnicy Sannej (1828), w Rajskiem zaś pod wodą znalazły się ruiny klasztoru sióstr ze zgromadzenia świętego Wincentego á Paulo. Klasztor ten funkcjonował we wsi od początku XX wieku do końca drugiej wojny, kiedy decyzją władz Polski Ludowej wygnano zakonnice, a budynek na pewien czas zajęło wojsko.
W głębiach jeziora znalazły się też zwalone spychaczami piaskowcowe kapliczki i krzyże przydrożne. Przed kilkunastu laty fragment takiej kapliczki wyłonił się spod wody w Chrewcie, gdy w czasie suszy wyraźnie opadł jej stan. Po kilkudniowych ulewnych deszczach zalew na powrót połknął jej pozostałości.