Po wielkiej publicznej dyskusji sprawa stawów trafiła z Białegostoku do Ministerstwa Rolnictwa. Tam jednak utknęła na długie miesiące. Dopiero w styczniu 1959 roku Warszawa wyraziła zgodę na przekazanie stawów miastu.
Wracam do rozpoczętego przed tygodniem tematu o kąpielisku na Dojlidach. Po interwencyjnym artykule dziennikarza Gazety Białostockiej Eugeniusza Hryniewickiego i liście podpisanym przez 57 białostoczan, do redakcji gazety skierowane zostało pismo dyrektora Technikum Rolniczego Łuszczewskiego.
Dyrektor pisał, że „niektóre punkty w artykule są krzywdzące i podważają dobre imię szkoły. Wynika z nich, że Technikum Rolnicze przeciwstawia się kąpieli mieszkańców Białegostoku w stawie plażowym. Na to, że tak nie jest, wskazuje chociażby przystań LPŻ [Liga Przyjaciół Żołnierza], która pobudowana została w ubiegłym roku [1957] za zgodą Prezydium [Miejskiej Rady Narodowej]”.
I w następnym akapicie swojego pisma dyrektor nie wiadomo czy kpił, czy o drogę pytał, rozwinął wątek o swojej akceptacji kąpieliska zaznaczając, że „to prawda, że w roku bieżącym [1958] w stawie plażowym brak jest wody. Wynikło to stąd, że względy gospodarcze podyktowały przegrodzenie stawu groblą”.
Dalej już pewny swego dyrektor oznajmił, że szkoła przecież nie będzie „budowała kąpieliska dla miasta”. W postępowaniu szkoły widział same pozytywy twierdząc, że „obecna sytuacja bardzo dobrze nadaje się do przeprowadzenia spraw związanych z urządzaniem kąpieliska”. Deklarował, że Technikum „doceniając potrzeby wypoczynku mieszkańców miasta, jest skłonne „przekazać staw plażowy na rzecz Prezydium”. I znowu przechodził w iście kabaretową manierę pouczając, że „do urządzenia kąpieliska winno się przystąpić bardzo szybko. Lato nie czeka”. Tak to z pozycji zaatakowanego sam niespodzianie przeszedł do ataku. Metoda stara jak świat.
Tym razem jednak okazała się mało skuteczna. Dyrektor Łuszczewski nie docenił dociekliwości redaktora Hryniewickiego. Ten ujawnił, że w rozmowie z nim Łuszczewski stwierdził, że może przekazać miastu połowę stawu plażowego, ale nie za darmo. Żądał 120 tys. zł na dokończenie budowy grobli i oczekiwał, że miasto „wykopie kanał doprowadzający wodę do stawu plażowego i kanał odprowadzający wodę ze stawów rybnych do Białki i że będzie płaciło za korzystanie ze stawu rocznie kilkadziesiąt tysięcy złotych”.
Kwota ta miała równoważyć utracony zysk z hodowli karpi w oddawanej części stawu. I tu okazało się, że już w 1957 roku działalnością gospodarczą Technikum zainteresowała się Najwyższa Izba Kontroli. Wnioski nie były zbyt korzystne dla szkoły. Raport NIK-u stwierdzał, że w 1957 roku odłowiono 8770 kg karpia, które technikum sprzedało za blisko 105 tysięcy złotych. Tyle dochód. Po stronie wydatków kwoty robiły większe wrażenie: 64 tysiące wydane bezpośrednio na hodowlę ryb i 43 tysiące na bieżące remonty stawów, co dawało sumę 107 tysięcy złotych. Stwierdzono też, że tonę karpi sprzedano po symbolicznych cenach pracownikom szkoły i urzędnikom Zarządu Oświaty Rolniczej. Po ujawnieniu tych rewelacji Hryniewicki z satysfakcją pointował - „a więc dotychczasowa gospodarka rybna w Dojlidach nie przyniosła społeczeństwu korzyści. Niech więc tę korzyść przyniosą dojlidzkie stawy jako miejsce wypoczynku świątecznego i popołudniowego”.
Po tych interwencyjnych artykułach, pod koniec czerwca 1958 roku zapadła decyzja o przekazaniu stawu plażowego miastu. Gazeta triumfowała ogłaszając - „A jednak będziemy kąpać się w Dojlidach”. Władze miejskie były zdeterminowane, bo stan, w jakim znajdowały się stawy, zakrawał o skandal, co kładło się cieniem na reputacji wszystkich, którzy mieli coś do powiedzenia w tej sprawie. Przystąpiono do działania. Historyczną dla Dojlid chwilę tak opisał redaktor Hryniewicki. „Mimo, że w niedzielę [22.06.1958 roku] padał deszcz, ojcowie miasta pojechali do Dojlid. Ta wycieczka zadecydowała. Widząc urok Dojlid przewodniczący MRN tow. Krochmalski […] powiedział: Będziemy starali się, aby wszystkie stawy przekazano miastu. Dojlidy to wymarzone miejsce wypoczynku.”
Na miejscu dyskutowano też wstępnie o niezbędnych pracach budowlanych podkreślając „realność urządzenia kąpieliska i miejsce sportów wodnych”. Powrócił ponownie wzięty jakby z kosmosu projekt budowy sztucznego jeziora. Dyskutanci jednoznacznie stwierdzili, że „pracy będzie dużo, potrzebne będą także na to pieniądze, ale mniejsze niż na sztuczne jezioro, które swego czasu chcieliśmy budować w okolicach ul. Mickiewicza”.
Pomysł pozyskania stawów dla miasta spotkał się też z dużym poparciem mieszkańców i rozmaitych instytucji. Informowano, że „jako pierwszy pomoc w pracach przy oczyszczaniu stawu plażowego zgłosił przedstawiciel podlaskiej jednostki KBW [Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego]”.
Jednocześnie władze miejskie przygotowały wniosek, aby natychmiast zakazać „karmienia hodowanych karpi w stawach dojlidzkich fekaliami i padliną”. Przy okazji zainteresowano się też zabytkowym parkiem otaczającym dojlidzki pałac, proponując jego uporządkowanie. Rozentuzjazmowany redaktor Hryniewicki pisał - „nie chcemy przesądzać sprawy. Przypuszczamy jednak, że jeszcze w tym roku na dawnych stawach dojlidzkich pływać będą zwinne kajaki i żaglówki”.
Ale biurokracja rządzi się własnymi prawami. Jeszcze w sierpniu 1958 roku pisano, że „sprawa Dojlid tak żywo obchodząca prawie wszystkich mieszkańców miasta dobiega nareszcie końca (…). Marzenia wielu mieszkańców Białegostoku o przyjemnym spędzaniu wolnego od pracy czasu na plaży dojlidzkiej zostaną więc nareszcie spełnione”. Trudno jednak mówić o spełnieniu marzeń, gdy jesień była już za pasem, a tryby biurokratycznej machiny dopiero się rozkręcały. Cała sprawa stawów trafiła z Białegostoku do Ministerstwa Rolnictwa i tam utknęła na długie miesiące. Dopiero w styczniu 1959 roku Warszawa wyraziła zgodę na przekazanie stawów miastu. W związku z tak opieszałą pracą urzędników stwierdzano, że „wiadomość o tym nadeszła zbyt późno na to, aby można było już w roku bieżącym przystosować ten staw w pełni dla celów kąpielowych”. Opisywano też, że staw jest „zarośnięty, miejscami tworzy niezłe bagienko”.
Myślano, że może choć częściowo oczyści się go i że „któryś z białostockich klubów sportowych wybuduje nad stawem jakiś pawilon”. Jednocześnie ruszyła akcja dobrowolnych zobowiązań białostockich zakładów pracy. Zbierano pieniądze, ale też oferowano konkretną pracę. Pierwsi zgłosili się strażacy, a z pieniędzmi nie kto inny tylko pracownicy Narodowego Banku Polskiego.
W następnych latach powoli stawy w Dojlidach przeistaczały się w cywilizowane kąpielisko. Pojawiła się skromna, bo skromna infrastruktura w postaci natrysków, urządzono boisko do siatkówki a nawet niewielką gastronomię. Białostoczanie byli zachwyceni. Niewielu już pamiętało jak było przed wojną. Ci którzy korzystali z możliwości spędzenia soboty czy niedzieli nad wodą, przyjmowali ten stan kąpieliska bez specjalnych zastrzeżeń. Można powiedzieć, że była to taka peerelowska norma - akceptowania i cieszenia się z tego co się ma. Przez następne dziesięciolecia Dojlidy to dla wielu młodych białostoczan wakacyjne wspomnienia.