Jak grałem Marsz Imperialny w proteście [FELIETON]
Po pierwsze: protesty popieram całym sercem, mało tego, przyznam, że już dawno nic tak, jak orzeczenie Trybunału, nie wytrąciło mnie z równowagi. I nie będę klął tylko dlatego, że obiecałem sobie i redaktorowi naczelnemu nie używać na łamach brzydkich słów. Bo ja, normalnie, klnę jak szewc, jak się w tym lubuję i spełniam. Buduję z przekleństw piramidy w różnych językach - bluzgam po francusku i po niemiecku, jak mnie dziadek nauczył, rzucam mięsem po rusku i po angielsku, uważam bowiem, że to nie jest w kij dmuchał dobrze kląć, że życie bez tego jest jak pierogi ruskie bez grubo mielonego pieprzu, albo wściekły pies bez tabasco.
I jeżeli ktoś mówi, że przekleństwa są równoznaczne z agresją, to jest skończonym hipokrytą - z agresją w rynsztokowym języku jest jak z byciem artystą: czasem się bywa. Ale nie zawsze.
Byłem na marszu, ale bez jakichś emocji, tłumów nie lubię, choć rozradował mnie widok zdenerwowanych licealistów, bo oni - myślałem wcześniej - są już straceni, bezpłciowi, wszystko im jedno, byle było ciepło i z dostępem do neta. A tu nie - żar, wola walki, rewolucja.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień