Jak Janusz Radzikowski z Inowrocławia został zamożnym człowiekiem [zdjęcia]
Pracował w SB, był nauczycielem, handlował marchwią i penisami wołowymi. Dziś jest najbogatszym radnym w Inowrocławiu.
Z ostatniego oświadczenia majątkowego Janusza Radzikowskiego wynika, iż w ubiegłym roku zarobił prawie 400 tys. zł. Oznacza to, iż miesięcznie na jego konto wpływa około 33 tys. zł. Jest prezesem Gminnego Zakładu Komunalnego w Kruśliwcu i pełnomocnikiem zarządu firmy Windbud.
- Czuje się pan milionerem? - pytamy
- Ależ skąd. Jestem osobą zamożną - wyznaje
- Jest pan na pewno najzamożniejszym radnym.
- Może jest tak dlatego, że bogaci ludzie nie startują do rady miejskiej.
- To po co panu stanowisko radnego? Raczej nie robi pan tego dla diety.
- Jestem radnym dlatego, że lubię spełniać marzenia innych.
- A może ta funkcja pomaga panu w interesach?
- Na dziś bycie radnym w niczym mi nie pomaga. Z prostej przyczyny. Mój biznes to jest gmina wokół miasta oraz wiatraki. A w tym mieście w ogóle nie jestem z tym powiązany - przekonuje.
Nie wstydzę się tego
Studia skończył w wieku 23 lat. Dużo wcześniej niż koledzy. Dlaczego? - Chciałem rozpocząć pracę w Służbie Bezpieczeństwa. Uważałem bowiem, że ta praca zapewni mi stabilizację finansową. Nie wstydzę się tego - wyznaje. Wakat w SB był tylko na oficera po studiach. Uparł się i szybko w jeden rok zrobił dwa lata studiów. - Uzyskałem stopień magistra i podjąłem tę pracę. Po tygodniu zwolniono mnie dyscyplinarnie. Ze względu na kontakty z zachodem. Moja mama jest obieżyświatem. Miała znajomych w Szwecji - opowiada. Kiedyś i on chciał odwiedzić ten kraj. Wystąpił więc o wizę. Trzeba było jednak udowodnić, że ma tam bliską rodzinę. - Napisałem więc do mojego pseudo wuja, żeby przysłał mi zaproszenie. Niestety, zapomniał o mnie. Olał mnie, mówiąc szczerze. Gdy zostałem przyjęty do pracy w SB, nie wpisałem tych kontaktów do swojego kwestionariusza personalnego. Sprawa wyszła na jaw. Dlatego też zwolniono mnie dyscyplinarnie - wspomina. To była jego pierwsza praca.
Złoty świat biznesu
Został nauczycielem. Uczył techniki, a potem również informatyki. Pracował w SP 15, SP 3, a najdłużej w II LO im Marii Konopnickiej.
Wkrótce otrzymał powołanie do wojska. To tutaj odkrył w sobie żyłkę do interesów.
- Wojsko było dla mnie złotym światem biznesu. Była tam kantyna żołnierska. Nikt jej jednak nie potrafił lub nie chciał prowadzić. Ja podjąłem się tego zadania. Całkiem dobrze na tym wyszedłem - wspomina.
Przyszedł przełom lat 80. i 90. Nauczycielska pensja go nie satysfakcjonowała. Nie ukrywa, że na nic zdałaby się ta jego żyłka do interesów, gdyby nie pomoc finansowa rodziców i teściów. To oni pomogli mu wybudować pawilon na osiedlu Rąbin. - Stworzyliśmy tam z żoną bar "Kubuś". To był pierwszy bar na Rąbinie. To osiedle się jeszcze budowało. Ludzie chcieli coś zjeść, mieli pieniądze, ale nie mieli gdzie ich wydać. Różnymi sposobami starałem się tą żywność załatwiać. Zawsze miałem go dużo w tym barze - zdradza. Zapotrzebowanie na piwo też było spore. - Je również udawało mi się załatwić. Były takie okresy, że w ciągu kilku dni potrafiłem sprzedać piwo, które przywiózł mi "star" z przyczepą. Zarobki były potężne. W tym barze zarabiałem 20 razy więcej niż na etacie w szkole. W 1990 roku kupiłem sobie nową sierrę, która wtedy była marzeniem wielu Polaków - przekonuje.
Suszone uszy, ogony i... penisy wołowe
W tych czasach sporo zarobił też na warzywach. Najpierw obdzwonił wszystkie chłodnie państwowe. Wiedział więc, ile czego i za ile mają na stanie. Do GUS-u występował z zapytaniem, jakie jest spożycie danych produktów.
- Mając taką wiedzę oraz to co jest na stanie w danym magazynie, można było pięknie windować cenami i zarabiać pieniądze - tłumaczy.
Pewnej mroźnej zimy kupił 38 ton marchwi. Sprzedał ja za kwotę ponad 13 razy wyższą. - Miałem wtedy poloneza trucka. Te 38 ton marchwi kupiłem w Toruniu i przewoziłem ją nim do Strzelna, do pierwszej austriackiej chłodni - opowiada.
Kupował w chłodniach najtańsze warzywa. Pakował je w 20-kilogramowe worki i sprzedawał je wszystkim sanatoriom w Inowrocławiu i Ciechocinku. Zauważył też, że ziemniak zblanszowany i skostkowany jest o połowę tańszy niż ziemniak przed obróbką. Sprzedawał więc te zblanszowane ziemniaki w kostkach. - Tłumaczyłem w sanatoriach, że nie będą już musieli je obierać i gotować. Wystarczy, że podgrzeją. Kupowali to - tłumaczy.
Wszedł też w kooperację z zakładami mięsnymi w Inowrocławiu, które miały prawie 70 swoich sklepów. Dostarczał im karmę dla psów do wszystkich tych sklepów, w tym suszone uszy, ogony i... penisy wołowe. - Kupowałem z chłodni masę wołowych penisów, a także uszy i przełyki. Zlecałem wędzenie tego wszystkiego i sprzedawałem na giełdzie towarowej w Łodzi. Mało kto wtedy widział w tym biznes - wspomina.
Przekonuje, że nie trzeba było kraść, żeby dojść do dużych pieniędzy. - Ludzie w tamtych czasach w umiejętny sposób wykorzystywali system i możliwości. Nie było towarów, ale był nabywca - podkreśla. Gdy chłodnie państwowe przeszły w ręce prywatne, biznes się skończył. - Nowi, potężni właściciele mieli wiedzę i możliwości o wiele większe niż ja - wyznaje.
Założył więc sklep zoologiczny i wędkarski. Do dziś prowadzi go jego żona. - Okazało się, że robi to o wiele lepiej ode mnie, z większym zaangażowaniem i lepszym skutkiem finansowym - przekonuje. On najpierw został wiceprezydentem Inowrocławia, a potem wiceprezesem Zakładu Gospodarki Komunalnej. Zaczął też współpracować z jedną z największych firm w Polsce zajmujących się turbinami wiatrowymi. - Miałem wiedzę samorządową i planistyczną, znałem procedury budowlane. I tak rozpoczęła się przygoda z Windbudem. Nie ukrywam, że finansowo jest to przygoda bardzo dobra - wyznaje.
Okres cwaniactwa się skończył
Dziś o wiele trudniej rozkręcić nowy biznes. - Zarabianie pieniędzy wtedy i dziś to są dwa inne światy. Wtedy był potężny świat nabywcy. Nie było towaru. Dzisiaj jest każdy towar. Trzeba więc mocno się nagłówkować, żeby znaleźć nabywcę. Okres cwaniactwa się skończył - wyznaj.
- Tak to pan nazywa? Czuje się pan cwaniakiem tamtego okresu? - dopytujemy.
- Może źle to nazwałem. Nie byłem cwaniakiem. Wiedziałem co zrobić, aby zarobić pieniądze i chciałem to zrobić. Można było wykorzystywać luki systemu, który nie chciał pracować. Pracownicy tych chłodni nie mieli motywacji. Nikt z nich nie zyskiwał, ani nie tracił na tym, że coś sprzeda lub kupi. Mieli towar na stanie. To wszystko. Ja miałem motywację i chciałem zarobić. Tu była różnica - tłumaczy.
Zbieram na przyszłość wnuka
Cieszy się, że może dziś spełniać marzenia swojego dzieciństwa. Podróżuje po świecie. Zawsze chciał sobie kupić jacht - kupił żaglówkę. Chciał latać samolotem. Wylatał już jako pilot ponad 56 godzin - samodzielnie, bez instruktora.
- Z zewnątrz to ładnie wygląda. Jeżdżę fajnym samochodem. Mieszkam w ładnym domu, mam domek w lesie w Chomiąży. Nikt nie widzi, z jakim zaangażowaniem z mojej i żony strony to wszystko się wiąże. Wychodzą z domu wczesnym rankiem, a wracam często po godzinie 22 - wyznaje.
Nie ukrywa, że rodzina jest dla niego najważniejsza. - Dla niej jestem w stanie dziś zrobić wszystko - podkreśla. Niedawno został dziadkiem. Oszalał na punkcie Olafa. Już kupił mu rower, choć chłopiec ma zaledwie kilka tygodni. Na biurku postawił sobie skarbonkę. Codziennie wrzuca kilka drobnych monet z myślą o Olafie. - Zbieram na przyszłość wnuka - śmieje się.