Jak kradli sowieci. Systemowa grabież i pospolite rabunki
Potrafili wypijać perfumy albo używać nocnika zamiast naczyń kuchennych. Pijani stawali się jak zwierzęta. Ofiarami gwałtów mogło paść nawet kilkadziesiąt tysięcy polskich kobiet
Kiedy II wojna wreszcie się skończyła, na terenach umęczonej Polski buszowało aż 1,5 mln wojaków Armii Czerwonej. W przeważającej większości wynędzniali, śmierdzący, brudni i zamroczeni alkoholem. Przybysze ze Wschodu potraktowali Rzeczpospolitą jak łup wojenny zdobyty kosztem upadającego Hitlera. Dla Polaków stali się kolejnym katem. Z relacji świadków wynika, że wręcz wyzbyli się człowieczeństwa. Masowe gwałty, brutalne grabieże czy pobicia stały się powojenną codziennością.
Z pewnością trzeba brać pod uwagę, że kolejne sukcesy ZSRS z tamtych lat były okupione morzem krwi, a trup krasnoarmiejców ścielił się gęsto. Musiało to być okropne przeżycie dla każdego, kto brał czynny udział w kampanii tamtych dni. A przecież na miejscu nie było żadnych psychologów. Nietrudno zrozumieć, że Józef Stalin zaczął więc wlewać w swoich żołnierzy alkohol. Zresztą, specjalnie nie trzeba było nikogo namawiać. Najbardziej waleczni, z pierwszej linii frontu, mogli liczyć na setkę z przydziału. A nawet, kiedy trunki miały się kończyć, Rosjanie zawsze potrafili sobie coś zorganizować. Obrobić gospodarza czy dotkliwie pobić jakiegoś nieszczęśnika. Byle tylko wypić.
„Rosjanie są okropni, kiedy się napiją alkoholu. Są wtedy jak zwierzęta. Nie wiem, czy tak mogę mówić, ale tak właśnie czułam” - wspominała Eugenia Bender, jedna z uczestniczek powstania warszawskiego, którą Sowieci uwolnili z obozu w Mühlebergu. Z pewnością gorzałka nie pomagała krasnoarmiejcom nabrać ogłady. Dodawała im za to odwagi podczas wykorzystywania niewinnych kobiet, pobić czy kradzieży na wielką skalę. Z pewnością pijani żołdacy wielokrotnie wprawiali „wyzwalanych” w osłupienie. Świadczą o tym przede wszystkim wspomnienia.
Żeby uzmysłowić sobie, jak to wszystko wyglądało, warto oddać głos samym Polakom. Wspomnienia z tamtych czasów zbierał m.in. Dariusz Kaliński, autor książki „Czerwona zaraza”. „Moja babcia wspominała, że żołnierze Armii Czerwonej wypili jej wszystkie perfumy” - opowiada jeden z czytelników. „Prababci nocnik wyciągnęli spod łóżka. Napełniali go potem wodą ze studni i z niego pili” - wspomina kto inny.
Nieokrzesani Sowieci, z obsesją na punkcie alkoholu, przeszli do historii. Dowody? Podobno jeszcze kilkanaście lat po wojnie podczas wymiany kadzi w starogardzkim Polmosie odnajdywano doskonale zakonserwowane zwłoki wojaków Stalina. Byli na tyle łapczywi, że podczas niekontrolowanej libacji potopili się w spirytusie.
Od wyzwolicieli po oprawców
„Pierwszy okres władzy ludowej (...) można uznać za okres podboju Polski przez komunistów. To są lata największego terroru, największej liczby wyroków śmierci i mordów skrytobójczych, a także walki zbrojnej z bardzo silnym podziemiem antykomunistycznym czy niepodległościowym” - w 2001 r. dla Biuletynu IPN mówił Krzysztof Persak. Jak precyzował historyk specjalizujący się w najnowszych dziejach Polski, chodziło tylko o okres od jesieni 1944 r. do czerwca 1945 r.! Jednak początkowo „wyzwalani” nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, co naprawdę ich czeka.
W komunistycznej propagandzie czasów PRL, która u naszych wschodnich sąsiadów przetrwała po dziś dzień, Rosjanie są przede wszystkim wyzwolicielami. Czy to możliwe, żeby Polacy, którym Sowieci wbili nóż w plecy jeszcze w 1939 r., witali Armię Czerwoną z otwartymi rękami? Wbrew pozorom tak. Byliśmy zmęczeni latami okupacji i okrucieństwem hitlerowców. Wydaje się, że przez Niemców zapomnieliśmy nawet trochę o radzieckim terrorze.
„Prowadzący kampanię oficer wznosi po polsku gromki okrzyk: Niech żyje Polska! Szał radości. Po pięciu latach zamkniętych brutalnie ust nagle taki okrzyk - tak śmiało, tak głośno, na ulicy! Kwiaty przykryły żołnierzy i czołgi. Brudnymi pięściami rozmazują na policzkach łzy” - to wspomnienia jednego z mieszkańców Buska-Zdroju z 5 sierpnia 1944 r.
„Na olbrzymich czołgach, w grubych, niezgrabnych waciakach i czapkach uszankach jechali żołnierze Armii Czerwonej. (...) Witaliśmy ich - udręczeni nad miarę okupacją, przeżyciami Powstania i popowstańczą tułaczką - jak wyzwolicieli” - tak styczeń 1945 r. w mazowieckim Brwinowie zapamiętała Maria Kapuścińska, która po upadku powstania warszawskiego przeprowadziła się do rodziny.
W lipcu ubiegłego roku ministerstwo obrony Rosji opublikowało dokumenty Armii Czerwonej z lat 1944-1945. „Na Lubelszczyźnie miejscowa ludność szczerze i burzliwie wyrażała zachwyt i sympatię dla Związku Radzieckiego i Armii Czerwonej. (...) W Radomiu nic takiego nie widać, wręcz przeciwnie, w stosunku ludności do nas dostrzega się powściągliwość” - można wyczytać w jednej z relacji. Nie ma tam jednak słowa o bestialstwie krasnoarmiejców. Bo o ile Sowieci skrupulatnie spisywali raporty z linii frontu czy odnotowywali przejawy radości z czasów, gdy Armia Czerwona wkraczała do polskich wsi i miasteczek, o tyle ponurym całunem milczenia okryto przestępstwa, których dopuścili się rzekomi „wyzwoliciele” Rzeczypospolitej.
Kiedy zdziczali wojacy posuwali się na Zachód, ludzie przekazywali sobie brutalne relacje o zachowaniu czerwonego najeźdźcy. Biorąc pod uwagę kradzieże, falę przemocy oraz fizyczne wyniszczanie ludności na ziemiach polskich, z powodzeniem można pisać, że krasnoarmiejcy potraktowali nas jak łup wojenny. A wyżsi oficerowie sowieccy nie mieli nic przeciwko. Ba, jawnie czerpali korzyści z krzywdy Polaków!
Wiadomo było, że nic nie będzie już takie jak wcześniej. W komunistycznej Polsce miało zabraknąć miejsca dla bohaterów z Armii Krajowej czy Narodowych Sił Zbrojnych - wszystkich kojarzonych z podziemiem niepodległościowym. Każdy, kto sprzeciwił się władzy ludowej, musiał się liczyć z represjami ze strony NKWD, a później Urzędu Bezpieczeństwa.
Gwałt pod nadzorem
W praktyce przez Polskę przetaczały się trzy fale krasnoarmiejców. Pierwsza to oddziały frontowe. Z relacji „wyzwalanych” wynika, że żołnierze tego rzutu kierowali się przede wszystkim nienawiścią do Niemców. Paradoksalnie, chociaż na co dzień widzieli śmierć, potrafili się zlitować nad cywilami. Z całą pewnością zachowywali się lepiej niż fala numer dwa.
Jednostki kwatermistrzowskie i reszta wojsk drugiego rzutu były bowiem prawdziwym nieszczęściem dla Polaków. To oni parali się przede wszystkim łupieżczą działalnością. Bardziej przypominali bandziorów niż żołnierzy. Kawalkadę zamykało NKWD - Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych, ludzie bezwzględni, którzy z całą stanowczością ścigali maruderów i wrogów komunizmu.
Chociaż formalnie na „wyzwalanych” terenach rządził marionetkowy Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, do organów władzy trzeba dorzucić i radzieckie komendantury wojenne o szerokich uprawnieniach. Teoretycznie powstawały także Urzędy Bezpieczeństwa czy komendy Milicji Obywatelskiej, ale w praktyce Sowieci robili, co im się rzewnie podobało. Dochodziło do regularnych bitew nawet między polskimi, komunistycznymi służbami porządkowymi a krasnoarmiejcami!
Dowodów nie trzeba daleko szukać. Zachował się choćby meldunek z 25 października 1945 r. Jego treść jest jednoznaczna. „Na terenie miejscowości Jeżów na szosie Łódź-Rawa toczy się walka między wojskami radzieckimi a społeczeństwem polskim. 17 zabitych i dużo rannych. Sytuacja nieopanowana. Prosimy o pomoc. Wojska radzieckie otrzymują posiłki ze strony Skierniewic na wieś Kosiska. Cały stan Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa i Milicji ze starostwa Brzezińskiego jest skierowany na odsiecz” - czytamy w dokumentach sprzed ponad 70 lat.
Gdziekolwiek pojawiali się radzieccy żołdacy, tam Polacy zwracali się do nich coraz bardziej niechętnie, jeśli nie nienawistnie. Czy można się jednak dziwić? „Poruszanie się końmi po szosach i drogach stało się prawie zupełnie niemożliwe. Prawie każdy wóz na szosie, nie mówiąc już o drogach bocznych, jest zatrzymywany, ludzie ograbieni do bielizny, a konie uprowadzone. (...) Administratorzy, jak i ludność cywilna są bezbronni, zaś władze bezpieczeństwa i MO bezradne wobec charakteru napadów” - jeszcze 16 lutego 1946 r. raportował kierownik Powiatowego Urzędu Ziemskiego w Kętrzynie.
Co gorsza, wojacy Armii Czerwonej nie mogli stanąć przed polskim sądem. Podlegali bowiem radzieckiej jurysdykcji. W większości przypadków czuli się więc bezkarni. Prawdą jest, że ci bardziej pechowi kończyli powieszeni na jakiejś gałęzi albo podziurawieni ołowiem. Jeśli ktokolwiek wymierzał sprawiedliwość, to zazwyczaj radzieccy oficerowie. Ewentualnie niedoszłe ofiary.
Sytuacja wydawała się beznadziejna. „Sowieckie żołdactwo zalało Polskę. Pozbawiona aprowizacji masa ta objada i ogałaca Kraj z wszystkiego inwentarza żywego i zapasów. Wojskowe władze sowieckie nie liczą się zupełnie z rządem lubelskim i działają samoistnie. Pomimo pozorów przyjaźni i sojuszniczego współdziałania wyraźnie widać nieufne i nieprzychylne nastawienie do nas” - w depeszy do Londynu pisał Stanisław Jasiukowicz, jeden z członków Krajowej Rady Ministrów, którego bezprawnie „osądzono” później w procesie szesnastu.
Czerwone bestialstwo
Śmiało można powiedzieć, że najgorszy los czekał mieszkańców tych terenów, które przed wojną należały do Niemców. Horror tych ludzi odzwierciedla obraz wyreżyserowany przez Wojciecha Smarzowskiego. Film „Róża” zrealizowano w 2011 r. Produkcja z pewnością zapadnie w pamięć każdemu, kto pozna opowieść o byłym AK-owcu (Marcin Dorociński) oraz wdowie po żołnierzu Wehrmachtu (Agata Kulesza), tytułowej bohaterce. Dość powiedzieć, że według Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej w 2012 r. film obejrzało ponad 428 tys. widzów. A nie jest to wcale lekkie kino.
Zbiorowe gwałty i bestialstwo, niestety, wcale nie zostały wymyślone przez twórców scenariusza. Dowodem wspomnienia Leonida Nikołajewicza Rabiczewa, który w ten sposób wspomina wydarzenia z okolic warmińsko-mazurskiej Gołdapi: „Kobiety, matki i ich córki, leżą z lewej i z prawej wzdłuż drogi, a przed każdą z nich stoi hałaśliwa gromada mężczyzn ze spuszczonymi spodniami. Kobiety, które krwawiły albo traciły przytomność, odciągano na bok, a żołnierze strzelali do tych, które próbowały ratować swoje dzieci”. Gdyby ktokolwiek miał wątpliwości - wszystkie panie, dokładnie tak jak w swoim filmie przedstawił to Smarzowski, gwałcono.
Zbrodnie były na tyle brutalne i makabryczne, że w pochwach martwych kobiet odnajdywano później takie przedmioty jak butelki po winie czy słuchawki telefoniczne. Ofiary gwałcicieli bestialsko kaleczono lub zabijano. Choć trudno w to uwierzyć, często na oczach Bogu ducha winnych dzieci. O dramacie gwałconych kobiet świadczy to, że żeby przerwać gehennę - swoją i własnych pociech - podcinały sobie żyły lub w inny sposób próbowały rozstać się z życiem.
Inne starały się jak najbardziej zohydzić przyszłym oprawcom - przebierały się, targały włosy, smarowały twarze węglem i popiołem. Krasnoarmiejcy byli jednak bezlitośni. Gwałcili zarówno małe dziewczynki, jak i 90-letnie staruszki. Co najbardziej zadziwiające, przemoc seksualna od strony Sowietów dotykała także... wynędzniałe kobiety, które dopiero co „wyzwolono” z obozów koncentracyjnych!
Dariusz Kaliński pisze, że poza Niemkami Rosjanie zgwałcili nawet 200 tys. Węgierek i 20 tys. Czeszek. Polki wcale nie mogły liczyć na taryfę ulgową. O podejściu wojaków do kobiet świadczy m.in. zjawisko posiadania tzw. marszowo-polowych żon, które w praktyce były zwykłymi nałożnicami. W większości przypadków chodziło o Rosjanki, ale za „żony” uważali często kilka kobiet jednocześnie. Zdarzało się, że Polki oddawały się Rosjanom dobrowolnie. W zamian za seks radziecka bezpieka mogła przecież uwalniać z więzienia synów, mężów i braci.
Kradli wszystko
Grabież okazała się na tyle istotnym elementem radzieckiego „wyzwalania” Polski, że zajmowało się nią ponad 80 tys. żołnierzy. Armia Czerwona brała ze sobą wszystko, co udało jej się napotkać na swojej drodze. „Już następnego dnia po wkroczeniu [Rosjan - red.] przybyła cała masa cywili, szabrowników, którzy zabierali Polakom nawet takie rzeczy jak pościel czy naczynia, aby je taszczyć setki kilometrów na wschód. Dziadkowie mówili, że żal im się robiło tych bosych, wynędzniałych ludzi” - wspomina Maciej P. na kartach „Czerwonej zarazy”.
Wywożenie majątku nie ograniczało się jednak do okradania gospodarstw. O wiele większy nacisk kierownictwo Armii Czerwonej kładło na wywożenie fabryk czy majątku, który po prostu należał się Polsce.
W „Naszej Historii” pisaliśmy już kiedyś, że polskie gorzelnictwo i wielowiekowa kultura produkcji trunków zostały zniszczone właśnie przez Sowietów nacierających na Berlin. Jak? Legalnie konfiskowano polskie fabryki i gorzelnie, wymieniano doświadczone kadry. W ten sposób zakończyła się choćby piękna historia przedwojennej marki Soplica z zakładu Bolesława Kasprowicza w Gnieźnie. Tylko z Pomorskiej Gorzelni Koniaków, Fabryki Likierów, Rumów i Wódek A. Kaźmierski wywieziono m.in. 15 tys. litrów koniaku, 5 tys. litrów destylatu winnego czy 200 tys. sztuk papierosów.
O tym, jak chciwi byli Rosjanie, świadczy również to, jak zachowywali się na terenie obozu zagłady KL Auschwitz. Zdemontowali część baraków, wyposażenie pralni, rzeźni, kuchni dla esesmanów, stacji transformatorów i kotłowni zakładów zbrojeniowych Union-Werke. Chcieli wywieźć nawet słynny napis „Arbeit macht frei”! Ten ostatni został uratowany przez Eugeniusza Nosala, pracownika Zarządu Miejskiego w Oświęcimiu. Co jeszcze bardziej szokujące, Sowieci w stawiku na terenie Birkenau przepłukiwali ludzkie prochy w poszukiwaniu złota...
Nie ma chyba gałęzi przemysłu, która nie została ogołocona przez Armię Czerwoną i rosyjskich komunistów. Nielegalne wycinki drzew w lasach, morskie kłusownictwo czy przeganianie setek tysięcy sztuk bydła dosłownie wyniszczyło Polskę. Co gorsza, Rosjanie nie zamierzali uiścić choćby opłat za energię elektryczną, która została zużyta przez krasnoarmiejców i radziecką administrację. Z 55 mln zł - tyle rościły sobie władze polskie - uznano ledwie 70 proc. kwoty. Do tego trzeba doliczyć węgiel, gaz, drewno czy świadczenia komunalne.
Chociaż raporty były fałszowane albo nie powstawały wcale, to fakty są zatrważające: tylko według Sowietów z terenów Polski zniknęło 1119 przedsiębiorstw - sami je rozmontowali. Jak pisze Kaliński, do 1 stycznia 1948 r. na Wschód pojechało nie mniej niż 283 tys. wagonów z łupami! Tylko według ostrożnych szacunków i nie uwzględniając wcale ziem przyłączonych (!), nasze straty sięgały nawet 54 mld dol.