Jak krwawiący krzyż w Słupsku wpędził w popłoch bezpiekę
W stanie wojennym na krzyżu przy kościele w Słupsku pojawiły się czerwono-brunatne zacieki. Reakcja ludzi mogła być tylko jedna: znak od Boga. Reakcja komunistów też jedna: strach.
Takiego problemu 40 lat temu, na samym początku stanu wojennego, komunistyczne władze i jej służby nie przewidziały. Były przygotowane do walki z Solidarnością, opozycjonistami, społeczeństwem. A tymczasem…
- W dniu 12 marca 1982 roku, w drugi piątek Wielkiego Postu o godzinie 11, idąc do kościoła na dyżur spowiedzi, spoglądając na Krzyż Misyjny zauważyłem wypływającą z niego ciecz. Kiedy podszedłem bliżej, wypływająca strumieniami ciecz koloru czerwono-brunatnego zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Dotknąłem cieczy palcem i po skosztowaniu odczułem smak słodko-słony, smak krwi - tak wspominał to wydarzenie na stronie internetowej parafii nieżyjący już ksiądz Ryszard Król, ówczesny proboszcz Parafii Najświętszej Marii Panny w Słupsku.
Uczestnicy tej pamiętnej mszy zaraz po niej zaczęli gromadzić się przy krzyżu. Początkowo było zdumienie, zaskoczenie, ale wkrótce wierni zinterpretowali to zdarzenie jednoznacznie: to krew Chrystusa.
Cios w stan wojenny
Marzec 1982 roku to był czas stanu wojennego w jego najsurowszej formie. Pamiętajmy, że minęło ledwie nieco ponad trzy miesiące od jego wprowadzenia. Władze wydały różnorakie zakazy, w tym gromadzenia się. Tymczasem pod krzyżem przy kościele Mariackim codziennie gromadził się tłum modlących się ludzi.
Co więcej, wieść o tym zdarzeniu obiegła całą Polskę. W ciągu kilku dni krzyż przed kościołem Mariackim dla wielu Polaków stał się symbolem nie tylko wiary, ale także oporu przeciwko stanowi wojennemu.
W następnych dniach i tygodniach do Słupska, pomimo różnych utrudnień i szykan ze strony władz, przybywały pielgrzymki, aby móc się pomodlić przed krwawiącym krzyżem. U jego podstawy składano kwiaty, palono znicze, śpiewano pieśni religijne.
Popłoch we władzach
Służba Bezpieczeństwa oraz lokalne władze partyjne nie na żarty wpadły w popłoch, i to podwójny. Po pierwsze, obawiano się, że zgromadzenia ludzi pod krzyżem przerodzą się w protest przeciwko komunistom. Z drugiej strony miejscowi komendanci i sekretarze partyjni bali się, że ich przełożeni na szczeblu centralnym zarzucą im brak stanowczości z uporaniem się z tym problemem.
Ksiądz Ryszard Król: - Przybywają już ludzie z różnych stron Polski. Modlą się pod tym Krzyżem, są poważni i skupieni. Ciecz płynąca z Krzyża budzi głęboką refleksję, zdziwienie, ciekawość, a u innych niepokój.
Modlitwy pod krzyżem trwały codziennie prawie do godziny milicyjnej, czyli do 22. Z chwilą jej wybicia ZOMO rozganiało zgromadzonych, choć do siłowych ekscesów raczej nie dochodziło.
W pośpiechu zlecono ekspertyzę
Zjawisko widoczne na krzyżu przed kościołem Mariackim w Słupsku i sytuacja z nim związana szybko dotarły do Warszawy. Tam również wywołało to niepokój władz do tego stopnia, że zdecydowano się na pobranie próbki cieczy sączącej się z krzyża.
Przekazano je do Zakładu Medycyny Sądowej w Gdańsku. W oficjalnym komunikacie o wynikach badań wykluczono obecność elementów przypominających skład krwi. Podano natomiast hipotezę, że takie zjawisko znane jest w nauce jako płacz czerwonego dębu. Nie wykluczono również obecności glonów i mikroorganizmów.
Ekspertyzę zleciła także Diecezja Koszalińsko-Kołobrzeska. Wyniki były zupełnie odmienne od tych, które opublikowały władze. Wskazywały, że ciecz przypomina ludzką krew.
Krzyż pod obserwacją
Zarówno krzyż, jak i gromadzący się pod nim wierni stali się celem ciągłej obserwacji Służby Bezpieczeństwa. Było to dla niej dodatkowe obciążenie, bo konieczne było oddelegowanie wywiadowców i trzymanie w odwodzie jakichś sił prewencyjnych, gdyby doszło do antyrządowych protestów. A przecież SB już miała pełne ręce roboty. W pierwszych miesiącach stanu wojennego zajęta była przede wszystkim tropieniem i zatrzymywaniem działaczy Solidarności i rozbijaniem środowisk opozycyjnych.
Tymczasem 2 kwietnia 1982 roku, z inicjatywy strony kościelnej, na krzyż nałożono ochronne zabezpieczenia z pleksi. Z jednej strony była to ochrona przed nadgorliwością wiernych, którzy chcieli dotknąć cieknącej cieczy. Z drugiej strony obawiano się, że władze będą chciały spowodować jakieś działania, aby krzyż w końcu „przestał krwawić”. Władze wojewódzkie poprosiły nawet stronę kościelną, aby krzyż przenieść do kościoła i usunąć zacieki. Kościół odmówił.
Pojawiły się wtedy obawy, że krzyż może zostać usunięty sprzed kościoła bez wiedzy parafii i diecezji. Dlatego okoliczni mieszkańcy zaczęli nocną obserwację krzyża z okien swoich mieszkań.
Obawy okazały się słuszne. Pod koniec czerwca 1982 roku „nieznani sprawcy” usiłowali nocą zmyć nacieki na krzyżu, co zauważyli okoliczni mieszkańcy. Sprawcy zbiegli.
Co było później?
Ciecz przypominająca krew wypływała z krzyża do 30 marca 1986 r. Dziewięć lat później krzyż przeniesiono do południowej kruchty kościoła Mariackiego. Nadal jest przedmiotem kultu wiernych. Natomiast przed kościołem postawiono nowy krzyż.
18 kwietnia 2005 r. - w dniu rozpoczęcia konklawe mającego wybrać nowego papieża po śmierci Jana Pawła II -zauważono i na nim czerwone krople.
- Wypływały z krzyża, z jego prawego ramienia. Widziała to moja babcia i inni ludzie zgromadzeni wokół krzyża - mówił wówczas „Głosowi” Michał Nagi, który zauważył niecodzienne zjawisko.
Ślad nadal jest widoczny. Pod prawym ramieniem widać zaschniętą brunatną ciecz. Wierni interpretowali to jako znak po odejściu Jana Pawła II.
Duchowni byli bardziej powściągliwi.
- Przyczyn może być naprawdę dużo. Krzyż był zrobiony ze świeżego dębu, a te drzewa czasem wydzielają płyn o ciemnym zabarwieniu. Aby z pewnością stwierdzić, co to jest, potrzeba specjalistycznych badań - takiej wypowiedzi udzielił wówczas „Głosowi” Paweł Jochaniak, ówczesny proboszcz parafii Najświętszej Marii Panny.
Ten krzyż stoi przed kościołem Mariackim w Słupsku do dziś.