Jak pokazać światu, że obozy śmierci były niemieckie
Na mówienie o trudnej przeszłości historycznej zdecydowała się fundacja, której działacze związani są z Rzeszowem. To w naszym mieście biło serce inicjatywy, o której mówiło się w Europie, a nawet w Ghanie i Pakistanie.
Na pomysł, by o prawdę historyczną walczyć za pomocą wymownego billboardu, wpadli działacze Fundacji Tradycji Miast i Wsi już w 2015 r. Punktem zapalnym były regularnie pojawiające się w zachodnich mediach określenia „polskie obozy koncentracyjne”.
Tak utrwalany przekaz sprawił, że w odróżnieniu od Polaków, mieszkańcy Unii mają dziś poważny problem z odróżnieniem, kto podczas holokaustu był katem a kto ofiarą. Niestety, świadomość historyczna jest niewielka także w samych środowiskach żydowskich. Część z nich uparcie twierdzi, że Polacy nie tylko mordowali Żydów, ale także ich łapali. Dlatego działacze fundacji zebrali od internautów pieniądze, za które wydrukowali billboard mówiący wprost, kto stoi za zbrodniami dokonywanymi w obozach śmierci. Zamiast postawić go w jednym miejscu, zdecydowali się jeździć z nim po Europie. Początkiem lutego odwiedzili m.in. Moguncję, Wiesbaden, Bonn, Brukselę i Londyn.
Billboard stanął też przed siedzibą niemieckiej telewizji ZDF, która decyzją sądu miała przeprosić za użycie określeń „polskie obozy koncentracyjne”, ale poza pokrętnymi tłumaczeniami dotąd tego nie zrobiła. Akcja odbiła się szerokim echem w mediach na świecie, nawet w Ghanie i Pakistanie.
Pojedzie do Stanów
Przychylne Polakom były także media niemieckie, choć sami Niemcy w dyskusję na poruszony temat raczej się nie wdawali. Z kolei Brytyjczycy przeciwnie. Tyle że poziom ich wiedzy był niepokojąco niski.
- Pytani o treść billboardu studenci Cambridge nie potrafili się do niej odnieść. Musieli w Wikipedii sprawdzać, czy Żydów naprawdę zabijali Niemcy - opowiada Dawid Hallmann, działacz fundacji z Rzeszowa. - Pewien profesor w USA zapytał swoich studentów, kim byli naziści. Większość odpowiedziała, że Polakami!
Dlatego billboard, który nadal jest na terenie Cambridge, wróci do Polski inną trasą, m.in. przez Berlin. Budzi ogromne emocje również w Internecie, zwłaszcza wśród Polonii. Polacy wymieniają miasta, w których chętnie widzieliby plakat, oferują pomoc w akcji, w tym tłumaczenie ulotek i materiałów. Dlatego organizatorzy akcji już planują jej dalszy ciąg. We wrześniu chcą wyruszyć w trasę po Stanach Zjednoczonych. Ma być ona połączona ze spotkaniami poświęconymi Witoldowi Pileckiemu i raportowi pisanemu przez rotmistrza podczas pobytu w obozie w Auschwitz.
- Wielokrotnie słyszeliśmy od Polonii, że ta akcja ich łączy, że chcą razem wokół niej działać. A my chcielibyśmy, żeby jednoczyli się wokół jakiejś pozytywnej idei, np. osoby rotmistrza Pileckiego - mówi Hallmann. - Jednocześnie będziemy głośno protestować, jeśli określenia o polskich obozach nadal będą się pojawiać.
Dr Krzysztof Malicki, socjolog, autor prac badawczych poświęconych relacjom polsko-żydowskim, pytany o przyczyny tak niskiej świadomości historycznej zachodnich społeczeństw, odpowiada, że jest ich kilka. Po pierwsze dość nieostra definicja „nazisty”.
- Jeśli weźmiemy pod uwagę, że wśród większości narodów okupowanej Europy udało się Niemcom zwerbować ochotnicze formacje SS, jesteśmy o krok od wniosku, że nazistą mógł być każdy Europejczyk - mówi dr Malicki. - Polaków, choć akurat oni nie znaleźli się w takim gronie, boli szczególnie, że właśnie ich postrzega się poprzez pryzmat aktywnego współsprawcy. Trzeba jednak przyznać, że trochę winy jest i po naszej stronie. Przez dziesięciolecia nauczyliśmy się używać pojęcia „zbrodnie hitlerowskie”, a nazwę obozu Auschwitz spolszczyliśmy na Oświęcim. Powinniśmy używać pojęcia „niemiecki-nazistowski obóz Auschwitz”.
Uczyć historii na nowo
Malicki dodaje, że niektórzy Niemcy faktycznie chcieliby się „podzielić” odpowiedzialnością za Holocaust. Nie musieliby się specjalnie trudzić, by współwinnych znaleźć. Większość załóg obozów masowej zagłady (nie tylko Treblinki, ale też Bełżca, gdzie zginęło wielu Żydów rzeszowskich) stanowili bowiem Ukraińcy. Kadra kierownicza holocaustu zdominowana była przez Austriaków, a wśród uczestników masowych egzekucji na wschodzie działało wielu obywateli państw nadbałtyckich.
- O tym też trzeba mówić, nie zapominając, kto pierwszy uwolnił tę morderczą spiralę zbrodni. Jednocześnie trzeba też pamiętać, że żaden inny kraj nie przoduje tak bardzo w liczbie wydawanych każdego roku wartościowych publikacji na temat zbrodni III Rzeszy, a zwłaszcza sprawców, jak Niemcy - mówi dr Malicki.
- Życzyłbym sobie, by choć śladową ilość podobnych publikacji wydawano np. na Ukrainie. Tam skala negowania ludobójstwa na Polakach i Żydach ze strony ukraińskich kolaboranckich formacji SS albo OUN-UPA oraz gloryfikowania masowych zbrodniarzy osiągnęła poziom wręcz groteskowy.
Kolejna kwestia to współczesny sposób uczenia historii. Od końca XX wieku uniwersytecka lub szkolna skostniała historia znajduje się w odwrocie, ustępując pola treściom charakterystycznym dla pamięci zbiorowych. Jak nigdy dotąd opowiadamy przeszłość i przeżywamy ją poprzez doświadczenia jednostek lub małych grup.
- Chcemy w historii widzieć konkretnego człowieka, nie zaś zestaw dat lub wykaz traktatów, które nam się serwuje na dramatycznie nieskutecznych lekcjach historii. Współcześnie olbrzymią rolę odgrywa kultura popularna, która takie małe historie opowiada. Chcąc poznać przeszłość, sięgamy częściej po film, powieść lub grę komputerową, niż po nudną historyczną rozprawę z tysiącem przypisów - diagnozuje dr Malicki. - Oglądając „Pianistę” lub „Listę Schindlera”, widzimy dobrych i złych Niemców, dobrych i złych Polaków, dobrych i złych Żydów. To rzeczywistość, z którą musimy się oswoić, wobec której musimy znaleźć własny sposób opowiadania o swych dziejach. Także dla nas samych, gdyż obawiam się, że bez „Katynia” Wajdy, „Miasta 44” Komasy i „Wołynia” Smarzowskiego nasza świadomość historyczna ukształtowana wyłącznie przez szkołę, przedstawiałaby dziś opłakany poziom.
Dlatego na globalnym rynku historycznych narracji należy szukać najlepszej ścieżki promocji. I konsekwentnie mówić o swych racjach.