W dobie recesji kreatywni, ambitni, zdeterminowani Polacy stają się drzazgą w oku sfrustrowanego Brytyjczyka. To, a także brak kontaktów, powoduje ataki takie jak w Harlow
Elżbieta, nauczycielka z Gdyni, od dwóch tygodni sypia gorzej. - Strach jest - mówi, rozglądając się po pustym mieszkaniu.
W mieszkaniu pusto, bo rodzina Elżbiety jest na Wyspach. Mąż, budowlaniec, od kilkunastu lat pracuje w Glasgow. Ostatnio do ojca dojechała córka Asia. Syn Kamil, informatyk, z żoną, specjalistką HR, pracują i mieszkają w Londynie. Tylko Elżbieta, związana pracą w szkole, została w Polsce.
- Po referendum w sprawie Brexitu wszystko się zmieniło - twierdzi Elżbieta. - A już po napaści na Polaka w Harlow jestem z nimi w stałej łączności telefonicznej. Uspokajają, że wszystko w porządku, ale i tak codziennie myślę, czy coś złego się nie dzieje.
Wojtek z Gdańska (wyprowadził się na typową angielską prowincję), pytany o nastroje wśród polskich emigrantów, odpowiada: - Po ostatnich wydarzeniach w Harlow, gdzie najpierw zginął jeden Polak, a niedługo potem dwaj inni zostali pobici, ludzie są przerażeni. Czujemy się bezsilni. Nie jest to pierwszy przypadek agresji i nienawiści wobec Polaków, która jest wyczuwalna na każdym kroku.
W pracy żony Wojtka dla „żartu” jeden z kierowników, mijając grupkę Polek, spytał, czy już się spakowały. Znajoma wracająca z imprezy natknęła się na bójkę dwóch Anglików. Próbowała ich rozdzielić, lecz kiedy się zorientowali, że jest Polką, całą agresję przenieśli na nią. Skutkiem było złamanie szczęki. - Policja oczywiście z tym nic nie zrobiła - twierdzi z żalem Wojtek. - Takich przypadków jak ten, nieopisywanych w prasie, jest mnóstwo! Odnoszę wrażenie, że jest na to ciche przyzwolenie.
Niechęć nie zawsze demonstrowana jest w agresywny sposób. Katarzyna Piotrowska, fotograf z Trójmiasta (dwoje dzieci, cztery lata w Londynie, jej mąż Krzysztof już 11 lat mieszka w Wielkiej Brytanii), opowiada o znajomych, którym po referendum w sprawie wyjścia Brytyjczyków z Unii przestał się kłaniać przemiły do tej pory, kulturalny starszy sąsiad. I o doświadczeniach z pracy męża, gdzie kelnerom Polakom daje się rzadziej napiwki. - Osobiście nie spotkałam się z takim zachowaniem - zastrzega Kasia.
Przed rokiem Narodowe Biuro Statystyczne w Wielkiej Brytanii policzyło mieszkających w tym kraju obcokrajowców. Największą grupą narodową stali się Polacy - prawie 900 tysięcy osób. Wyprzedzili oni dzierżących do tej pory palmę pierwszeństwa Hindusów (niecałe 400 tys.).
Niektórym Brytyjczykom wydaje się nawet, że jest nas o wiele więcej. Krzysztof, gdyński przedsiębiorca, od ponad 20 lat współpracujący z angielską firmą, spytał ostatnio swojego brytyjskiego partnera w interesach, czy jego rodacy nie lubią Polaków. - Bardzo się mitygował. W końcu zaczął tłumaczyć, że przez tak dużą populację Polaków na Wyspach jesteśmy myleni z innymi obywatelami Europy Środkowo-Wschodniej. I nawet jeśli gdzieś źle zachowa się lub popełni przestępstwo Rumun, Słowak czy Czech, to i tak wszystko idzie na nasze konto.
Nie czuję strachu - mówi Małgorzata Skibińska - pod koniec lat 90. reporterka „Dziennika Bałtyckiego”, od dziewięciu lat mieszkająca w Londynie. Przewodnicząca Polish Professionals in London i współorganizatorka kongresów Polek w Wielkiej Brytanii. Przyznaje jednak, że wynik brytyjskiego referendum uwolnił tłumione wcześniej negatywne emocje i patologiczne zachowania. - Emigranci są dogodnym celem na wyładowanie frustracji, która narasta w społeczeństwie brytyjskim od lat - tłumaczy Małgorzata. - W ciągu dwóch tygodni od referendum brytyjska policja odnotowała ponad 3 tysiące przestępstw na tle nienawiści.
Emigranci są dogodnym celem na wyładowanie frustracji, która narasta w społeczeństwie brytyjskim od lat
W wielokulturowym, rozbrzmiewającym różnymi językami Londynie rodacy czują się bezpiecznie. Im dalej od stolicy, tym gorzej. - Harlow to taka nasza Orunia - mówi Paweł z Gdańska, który studiował i pracował wiele lat w Anglii. - Wyższe od przeciętnego bezrobocie, dużo rodzin na socjalu, 85 tysięcy mieszkańców, w tym prawie 18 procent Polaków. Tam o wiele mocniej wybrzmiewa obcy język, o wiele łatwiej wyróżnić się na tle lokalnej społeczności. I łatwiej się narazić, gdy się w weekend siądzie na placu, by wypić z kumplami.
Do tragedii w Harlow doszło późnym wieczorem, gdy trójka spożywających wcześniej alkohol Polaków wyszła przed pizzerię. Doszło do wymiany zdań z grupą nastolatków, jeden z nich podszedł do Arkadiusza J. i uderzył go w twarz. Mężczyzna, upadając, uderzył głową w krawężnik i zginął. Tydzień później, po zorganizowanym w Harlow marszu milczenia, upamiętniającym śmierć Arkadiusza, o 3.30 w nocy przed jednym z klubów grupa czterech lub pięciu mężczyzn pobiła dwóch młodych Polaków.
- Jeden z poszkodowanych Polaków miał na sobie koszulkę z orłem, a drugi z napisem „Polska Kibolska” - mówi proszący o anonimowość przedstawiciel młodej emigracji. - Wbrew doniesieniom polskich mediów, policja nadal ustala przebieg zajścia, sprawdzając, kto pierwszy wszczął bójkę i kto pierwszy użył krzeseł do ataku czy obrony. Marsz wprawdzie przebiegał bardzo spokojnie, ale był dość mocno inicjowany przez pewnego działacza ze środowiska narodowców, który jest wymieniany na liście Jana Kobylańskiego, prezesa Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polonijnych Ameryki Łacińskiej (tego samego, który twierdzi, że na czele PiS i PO stoją Żydzi), jako „najprawdziwszy Polak”. Dlatego wielu z nas ostrożnie się wypowiada na ten temat.
Dr Wiesław Baryła, psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS, uważa wręcz, że protestujący przeciw obecności Polaków „prawdziwi Anglicy” są bardzo podobni do naszych konserwatystów - wyznają bliskie sobie wartości i posługują się podobnym językiem. - Gdyby postawić ich naprzeciw siebie i namówić na dialog, zapewne podaliby sobie ręce - twierdzi psycholog społeczny. - Oczywiście wcześniej by się pobili.
Skąd jednak w tolerancyjnym, jakby się wydawało, brytyjskim społeczeństwie, taka eskalacja, po referendum, przestępstw na tle nienawiści? - Zwycięstwo zwolenników Brexitu pomogło policzyć się ludziom o podobnych poglądach - wyjaśnia dr Baryła. - Nie wiedzieli, ilu ich jest, póki nie zagłosowali w referendum. I o ile wcześniej się ukrywali, to teraz poczuli siłę. Nałożyło się to na uczucie niepokoju, zagrożenia związanego ze wzrastającą liczbą emigrantów, umiejętnie podsycane przez brytyjskie tabloidy, przekonujące - niezgodnie z prawdą - że Polacy to pasożyty wykorzystujące pieniądze wypracowane przez brytyjskich podatników.
Tylko dlaczego padło na Polaków, a nie np. na Hindusów czy na innych mieszkańców byłych brytyjskich kolonii? Otóż, jak dowodzą badania, czynnikiem najmocniej łączącym ludzi nie jest kolor skóry, ale język. Przybysze z byłych kolonii Korony mówią z lepszym akcentem po angielsku niż większość Polaków. A poza tym, jak mówi Kasia Piotrowska, w dobie recesji kreatywni, ambitni, zdeterminowani Polacy stają się drzazgą w oku sfrustrowanego Brytyjczyka.
Czy można odwrócić spiralę konfliktów? Najlepszą metodą na integrację jest kontakt z przedstawicielami mniejszości. I to się już robi. - W West oraz East Midlands polonijni liderzy nawiązują współpracę z lokalnymi władzami, co skutkuje na przykład wspólnymi szkoleniami zapoznającymi lokalnych policjantów ze specyfiką polskiej kultury, polskim systemem wartości, tradycjami - mówi Małgorzata Skibińska. - W Szkocji, gdzie aktywność polonijnych liderów już dawno wyszła poza ramy skierowane jedynie na polską społeczność, ksenofobicznych nastrojów jest zdecydowanie mniej. Na Acton, jednej z dzielnic zachodniego Londynu, brytyjska organizacja Safer Neighbourhood zorganizowała majówkę z okazji polskiego Narodowego Święta 3 Maja. We wrześniu będziemy mieć kolejny wysyp lokalnych festynów organizowanych przez polonijne grupy i organizacje. Bardzo aktywna społeczność w Luton kończy przygotowania do pierwszego w tym mieście festiwalu polskiego.
Niemal w tym samym czasie w Braintree (zaledwie pół godziny jazdy od Harlow) już po raz trzeci będzie się odbywać Dzień Polski, z prezentacją polskich inicjatyw, jedzenia i tradycji. Oczywiście nadal bardzo ważne i potrzebne są okazywane licznie przez brytyjskie społeczeństwo oznaki sympatii, szacunku i solidarności z polską społecznością. Ilością zdecydowanie przewyższają one te, na szczęście incydentalne, wydarzenia wymierzone przeciwko naszym rodakom.
Nie wszyscy chcą czekać na efekty tych działań. - Ja zostaję, ale znam takich, którzy już wyjechali lub zamierzają to zrobić - twierdzi Kasia Piotrowska. - Ostatnio do Polski wróciła bardzo przebojowa koleżanka, Agata, świetnie dająca sobie radę w biznesie. Powiedziała, że jeśli jej nie chcą, to da sobie radę gdzie indziej.
Autor: Dorota Abramowicz