Jak SB i wywiad PRL wykorzystywały seksagentki
Bezpieka współpracowała z prostytutkami. Było to przydatne np. w szantażu obyczajowym. Ale najcenniejsze były te agentki, które potrafiły w pełni zawładnąć sercem i umysłem „figuranta”, zdobyć jego bezgraniczne zaufanie
Prostytucja w czasach PRL nie była zakazana, ale środowisko „pań z branży” było jednym z najsilniej infiltrowanych przez władze kręgów. Jednak nie tylko kobiety lekkich obyczajów w czasach PRL występowały w podwójnej roli, stając się cennym źródłem dla MO, SB i wywiadu.
Choć to lokalowe, dworcówki, dewizówki należały do stałego elementu peerelowskiego krajobrazu. Jedne opanowały kawiarnie, drugie podrzędne bary i dworce, trzecie - najlepsze lokale hotelowe. Zarabiały ciałem, ale to tylko jeden aspekt ich działalności, i to wcale nie najważniejszy. Dostawały od tajnych służb konkretne zadania: uwodząc, miały zbierać informacje, monitorować nastroje społeczne i brać udział w kompromitowaniu ludzi, którymi interesowała się socjalistyczna władza.
Choć w ówczesnym Kodeksie karnym nie wprowadzono żadnego paragrafu, który zakazywałby nierządu, to istniały jednak pewne regulacje. Do lat 50. panie uprawiające płatną miłość miały obowiązek cyklicznie badać się na obecność chorób wenerycznych. Dzięki temu powstawały statystyki: w roku 1949 w Polsce zarejestrowanych było 4 tys. prostytutek. Dwa lata później oficjalnie było już ich 6 tys., ale nieoficjalnie mówi się nawet o kilkudziesięciu tysiącach cór Koryntu rozsianych po miastach wojewódzkich i powiatowych. Prawie armia. W komendach MO powstawały więc specjalne grupy funkcjonariuszy, których zadaniem była ich inwigilacja. Sporządzano szczegółowe raporty i charakterystyki. Wynikało z nich, że co szósta prostytutka miała stałą pracę, a kupczeniem ciałem zajmowały się na boku. Nie brakowało wśród nich kobiet starszych, samotnych, mających na utrzymaniu dzieci. Te nazywano „dziewiątkami” z racji tego, że do pracy wychodziły po dziewiątej wieczorem, mając nadzieję, że zmrok przykryje ubytki w ich urodzie. Ale były też i takie, których proceder polegał na polowaniu na mężczyzn w lokalach - młode panienki, nierzadko pochodzące z tak zwanych dobrych domów, studentki znające języki. I to one w latach 60., kiedy władze zaczęły pozwalać na wjazd za żelazną kurtynę obywatelom zachodniego świata - potrzebnym specjalistom, którzy mieliby wdrażać nowoczesne technologie, rozwijać eksport i import, ludziom z zasobnymi portfelami pełnymi dolarów czy zachodnioniemieckich marek - obrały sobie za cel tę nową klientelę. Dewizówki stanęły w pierwszej lidze, jeśli chodzi o współpracę ze Służbą Bezpieczeństwa. Na polecenie funkcjonariuszy uwodziły cudzoziemców, osoby wspierające przeciwników socjalistycznych władz, zbierały haki i posłużyły do licznych szantażów. Służby nie tylko podstawiały zagranicznym kontrahentom panienki, ale też w pokojach hotelowych instalowały podsłuchy i kamery, tak zwaną aparaturę PDF (podgląd dokumentowany fotograficznie), w ten sposób zdobywając kompromitujące zdjęcia, które następnie służyły jako materiał do szantażu. Materiały często skutecznie przekonywały amatora płatnej miłości do współpracy.
Instytut Pamięci Narodowej zebrał na ten temat pokaźną dokumentację: oficerowie SB, mając drobiazgowo rozpracowany świat prostytutek, doskonale potrafili dobrać je według swoich potrzeb, a także zgodnie z oczekiwaniami ich klientów. Doskonale też znali miejsca „schadzek”, mieli plany mieszkań, a nawet wspierali działalność domów uciech, dostarczając do nich produkty spożywcze, papierosy, a nade wszystko alkohol.
Prostytutki zasłużone dla SB miały nie tylko zarobek, który kilkadziesiąt razy przekraczał średnią pensję krajową, ale też ochronę i luksusowe prezenty.
Esbecy nie tylko wykorzystywali do swoich potrzeb panie uprawiające płatną miłość. Wykorzystując kobiety, które deklarowały lojalność władzy i - dodajmy - były za to sowicie nagradzane, potrafili też przygotować okazję do romansu, a nawet aranżować małżeństwa. Przykładem może być głośna sprawa znanego pisarza Pawła Jasienicy. Dopiero po odtajnieniu akt SB i ujawnieniu ich przez IPN w roku 2002 opinia publiczna dowiedziała się, że jego druga żona była agentką na usługach bezpieki. Z detalami meldowała swoim protektorom o aktywności męża. To wcale nie był jednak odosobniony przypadek, ale - rzec można - standard w metodach działania esbecji. Również później wśród czołowych działaczy Solidarności zdarzyło się, że żona była agentką SB, a i sam związek małżeński był efektem tajnej operacji służb.
Historia romansu Pawła Jasienicy (naprawdę nazywał się Leon Lech Beynar) z agentką SB Zofią O’Bretenny jest więc niejako przykładem klasycznym. Z materiałów operacyjnych SB wynika, że kobiety to była jedna z jego słabości. Gdzieś koło 1965 r. pojawiły się na Jasienicę donosy podpisywane przez agentkę o pseudonimie „Ewa” - Nena Zofia Darowska, primo voto O’Bretenny (nazwisko, jak mówiła, nosiła po mężu Irlandczyku, ale nie było to prawdą). Atrakcyjna, 43-letnia wtedy kobieta była młodsza od pisarza o 15 lat. Urodziwa, pełna wdzięku, towarzyska, imała się różnych zajęć. Studiów nie skończyła (zaczynała na SGH, potem polonistyka na UW), przez jakiś czas była sekretarką w Ministerstwie Kultury, pracowała w sklepie, w końcu dostała posadę sekretarki w dziekanacie na Politechnice Warszawskiej.
Zwerbowana przez SB w 1963 r., donosiła na studentów i pracowników naukowych. To SB zdecydowała, że ma zająć się Jasienicą, który wówczas uważany był za groźnego pisarza opozycji. Chadzała na jego wieczory autorskie, siadała w pierwszym rzędzie, a swoim atrakcyjnym wyglądem i inteligentnymi pytaniami starała się zwrócić na siebie jego uwagę. Esbecy uważali, że Jasienica musi się na taki haczyk złapać, zwłaszcza że nad zestawem pytań pracowali historycy służący władzy. Udało się. „Ewa” zdobyła sympatię Jasienicy, który po niespodziewanej śmierci żony Władysławy popadł w przygnębienie. O tym, jak doszło między nimi do bliższej relacji, Zofia Beynar opowiedziała w 1991 r. Marcie Miklaszewskiej do tygodnika „Kobieta i Życie”.
Paweł Jasienica miał prelekcję w Klubie Księgarza na rynku Starego Miasta. Pamiętam dobrze datę - 19 maja 1966 r. Szukałam materiałów do książki o najbardziej głośnym XVII-wiecznym romansie, chodziło o amory Halszki Ostrogskiej. Nie przypuszczałam wtedy, że to spotkanie stanie się początkiem największego romansu w moim życiu. Po wieczorze autorskim podeszłam do niego na ulicy, uśmiechnęłam się, powiedziałam »dzień dobry«, nazywam się tak i tak, ja w sprawie romansu.
Pisarz błyskawicznie stracił dla niej głowę. Kiedy w marcu 1968 r. zaczęła się na niego nagonka, zamieszkał w jej mieszkaniu przy ul. Koszykowej. Zostali małżeństwem, sama zaś „Ewa” deklarowała swoim przełożonym, że ślub niczego nie zmieni, gdyż to im pozostanie lojalna. I tak rzeczywiście było, a dowodem na to były dokumenty z podsłuchu, które w mieszkaniu zainstalowała SB. Zmienił się tylko jej pseudonim - na męża donosiła już jako „Max”.
Wiadomo, że swoje raporty pisała w toalecie, a odbierał je jej funkcjonariusz prowadzący, który pod płaszczykiem jej dobrego znajomego przychodził do domu Beynarów pożyczać książki. Albo wychodziła, twierdząc, że idzie na zakupy, w rzeczywistości szła do specjalnego lokalu konspiracyjnego, aby tam napisać donos na męża. Nierzadko już trzy godziny po wizycie takich osób jak Melchior Wańkowicz czy Stefan Kisielewski SB wiedziała, o czym rozmawiali z Jasienicą.
Lata później jej były oficer prowadzący kapitan Adam G. w rozmowie z dziennikarzami przyznał raz:
O Ewie myślałem: "A to kurwa", i jednocześnie zacierałem ręce. Ona robiła więcej, niż do niej należało. Pokazywała mi prywatne listy, zanim ją oto poprosiłem.
Pisarz zmarł na raka płuc osiem miesięcy po ślubie. Jak pisał w „Polityce” Cezary Łazarewicz, na pogrzebie męża Zofia Beynar-O’Bretenny ubrana była w czarny kostium, skórzane rękawiczki, z czarną chustką na głowie. SB, która rejestrowała całe uroczystości pogrzebowe, wykonała wtedy 124 zdjęcia, ale na próżno szukać na nich łez wdowy. Oczy przysłoniła ciemnymi okularami. Łazarewicz przytacza wypowiedź kapitana SB Adama G., który skomentował:
Zachowywała się tak, jak przystało na smutną wdowę po wielkim pisarzu.
Ona sama zwierzała się potem kapitanowi, że najtrudniejsza dla niej była stypa, ponieważ już wtedy córka pisarza powiedziała:
To pewnie ty przez cały czas kapowałaś?
Tymczasem zdaniem oficerów SB Zofia Beynar była najlepiej zakonspirowaną agentką. Po śmierci Jasienicy nie chciała już mieszkać w domu, w którym pomogła wykończyć własnego męża. Poprosiła SB o nowe mieszkanie. Dostała je na Starym Mieście, gdzie mieszkało tak wielu esbeków, że dzielnicę nazwano Ubowo. Otrzymała też rentę po mężu, po czym wyjechała do Francji. Tam miała nie dopuścić, aby książki Jasienicy były publikowane na Zachodzie. Przyjaciele Jasienicy już wtedy czuli pismo nosem. Ale nie było dowodów na jej współpracę z SB. Pierwsze informacje na ten temat pojawiły się w 1992 r. za sprawą książek „Konfidenci są wśród nas” i „Pajęczyna”. Ale wciąż jeszcze były to tylko domysły. Zofia Beynar-O’Bretenny zmarła w kwietniu 1997 r. Po ujawnieniu w 2002 r. jej współpracy z SB przez IPN, córka pisarza Ewa Beynar-Czeczott wystąpiła do sądu o odebranie praw autorskich synowi Zofii O’Bretenny. Chciała też, by jej macochę uznano za niegodną do dziedziczenia po mężu.
Ostatnie lata życia pisarza i jego małżeństwo z Zofią O’Bretenny stały się inspiracją dla twórców filmu „Różyczka”, przeciwko czemu ostro zaprotestowała córka pisarza, choć sam reżyser Jan Kidawa- Błoński wielokrotnie temu zaprzeczał. Wydał nawet oświadczenie, w którym pisał, że historia opowiedziana w „Różyczce”, będąc od początku do końca fikcją i kreowaniem fikcyjnych bohaterów, jak prawie każdy utwór filmowy zawiera elementy, które były inspirowane rzeczywistością, co absolutnie nie oznacza, że fabuła filmu oparta jest na faktach. Przyznawał jednak, że twórcy scenariusza zainspirowali się kilkoma autentycznymi historiami pisarzy i poetów oraz ich miłościami, wymieniając np. Siergieja Jesienina, którego żona współpracowała z NKWD, czy Bertolta Brechta, którego ukochana była agentką Stasi. Niemniej media odbierały ten film jako historię Pawła Jasienicy.
W latach 70. SB zainteresowała się aktorką Bożeną Dykiel, która akurat odniosła wielki sukces, grając Goplanę w słynnym przedstawieniu „Balladyna” Adama Hanuszkiewicza. Jako uznana aktorka bywała na salonach, w tym w domu II sekretarza ambasady RFN Franka Elbego. Dwaj wysocy oficerowie SB zaproponowali Dykiel współpracę. Próbowali ją nakłonić, aby spotkała się z niemieckim dyplomatą w mieszkaniu operacyjnym służb, oczekując, że tam dojdzie do zbliżenia między nimi, a kompromitujące materiały, które uzyska esbecja, posłużą do zmuszenia go do współpracy. Dykiel nie zgodziła się, ale SB nie dawała jej spokoju, inwigilując ją i śledząc. Zrezygnowano z niej dopiero wtedy, gdy Frank Elbe wyjechał do RFN.
Na żadną Matę Hari się nie nadawałam. Chcieli mi złamać życie i karierę, choć im nic nie zrobiłam. Jeszcze dziś myślę o tym wszystkim ze wstrętem
- mówiła aktorka w rozmowie z tygodnikiem „Wprost”.
Służby wykorzystywały też kobiety do rozpracowania opozycji. Szczególne zasługi dla SB miały prostytutki w gorącym okresie sierpnia 1980 r. w Gdańsku, opanowawszy hotel Hevelius. To z jego okien widać było stocznię, bramę numer 2, przed którą przychodziły tłumy ludzi, a także stoczniowy plac, gdzie odbywały się wiece. W samym Heveliusie zainstalowali się zagraniczni korespondenci i polscy dziennikarze, którzy relacjonowali strajk w stoczni. Tam, w kameralnym i nastrojowym barze Piekiełko, dyżurowały seksagentki SB. Dziś w archiwach IPN znajduje się wiele teczek opisujących tajne operacje, w których uczestniczyły zwerbowane prostytutki. Donosiły, w których hotelach i lokalach nielegalnie sprzedaje się alkohol (w czasie strajków w Gdańsku panowało embargo na jego sprzedaż) czy też którzy taksówkarze wozili uczestników strajku.
Z agentką SB omal nie ożenił się Aleksander Hall, ówczesny lider Ruchu Młodej Polski. Sławomir Cenckiewicz, historyk IPN, dotarł do dokumentów, z których wynika, że była to Matylda Sobieska, zaprzyjaźniona z rodziną Leszka Moczulskiego z KPN. Inwigilowana przez SB Sobieska zgodziła się w końcu na współpracę. Przyjęła pseudonim „Andrzej”, jej zadaniem było rozpracowanie KPN. Ale sama zgłosiła oficerom, że ma dwóch narzeczonych: Tomasza Szeflera i Aleksandra Halla. Wówczas zaczęła też pisać raporty o członkach RMP. Za każdą informację dostawała 1500 zł. Miała spowodować, aby Hall odszedł z RMP i zaprzestał działalności opozycyjnej. Pisała meldunki nie tylko na Halla, ale też Macieja Grzywaczewskiego, Arkadiusza Rybickiego, Mariana Piłkę czy Janusza Majewskiego. Na szczęście do jej ślubu z Hallem nie doszło. Aleksander Hall nie chce mówić na ten temat, a dokumentów brak.
O tym, że seksualne namiętności mogą być idealne do zastosowania szantażu, przekonał się Michał Boni, minister pracy i polityki socjalnej w 1991 r. i - już po przyznaniu się do współpracy z SB - w 2008 r. sekretarz stanu w kancelarii premiera. Boni dopiero w 2007 r. publicznie przyznał się do współpracy z SB. Zrobił to w Sejmie, w świetle telewizyjnych kamer i radiowych mikrofonów. „Pod koniec sierpnia 1985 r. do mieszkania Basi, mojej przyszłej żony, wkroczyła SB. Byłem wtedy mężem innej kobiety. I to posłużyło SB do szantażu” - ujawnił drżącym głosem. Już w 1992 r. Boni znalazł się jako tajny współpracownik Służby Bezpieczeństwa na liście Macierewicza. Wtedy zaprzeczył jakiejkolwiek współpracy, a w jego obronie wystąpili Zbigniew Bujak, Zbigniew Janas i Henryk Wujec. W 2007 r. tłumaczył się, że deklarację rzeczonej współpracy podpisał dopiero po wielogodzinnej rewizji w domu i groźbach funkcjonariuszy, że ujawnią jego małżeńskie zdrady i zamkną jego trzyletnią córeczkę w milicyjnej izbie.
Oficerowie SB dopiero dwa lata później postanowili wykorzystać swojego współpracownika. Jak mówił Boni, spotkał się z funkcjonariuszami kilka razy w latach 1987-1989.
Odmawiałem, ale do kilku wymian zdań doszło pod presją, że SB ujawni moją deklarację współpracy
- wyznał Michał Boni. Esbecy przychodzili do niego na Uniwersytet Warszawski, gdzie wówczas pracował. To miały być krótkie rozmowy, a ich pytania nie dotyczyły pracy konspiracyjnej. Podkreślał przy tym, że „nigdy nikogo na nic złego nie naraził”. Według Władysława Frasyniuka ludzie Solidarności wiedzieli, że Boni podpisał „jakąś lojalkę” i ma kontakt z SB. Profesor Andrzej Friszke, który zajmował się historią mazowieckiej Solidarności, twierdzi, że nie znalazł donosów autorstwa Michała Boniego.
Skandale o podłożu seksualnym, ale też rodzące się uczucie, skrzętnie wykorzystują służby na całym świecie. Krzysztof Liedel w rozmowie z Dorotą Kowalską w książce „Oswoić strach. Rozmowa o dekadzie terroryzmu” przypomina historię żony premiera Norwegii z lat 90., która dała się uwieść oficerowi KGB. - To stało się, kiedy wraz z mężem odwiedziła Moskwę. Oficer KGB kontynuował oczywiście tę znajomość i pozyskiwał tajne informacje na temat systemu obrony Norwegii. Z kolei w latach 50. z ambasady amerykańskiej w stolicy ZSRR ściągnięto do kraju kilkunastu pracowników. Powodem było to, że nawiązali intymne kontakty z pięknymi dziewczynami, które okazały się tak zwanymi jaskółkami. To funkcjonariuszki wywiadu, które właśnie za pomocą seksu wciągają swoje ofiary do współpracy. Tym razem się nie udało, bo dyplomaci nie dali się szantażować, tylko zawiadomili przełożonych.
Jak jest dziś, można tylko spekulować. Pewne jest jedno - już od czasów starożytnych wiadomo, że pieniądze, seks i szantaż były najlepszą metodą na pozyskiwanie agentów do współpracy i zdobywanie potrzebnych informacji, a także sposobem na złamanie karier i życiorysów niewygodnym dla władzy ludziom.
Esbecki desant prostytutek na strajkujący Gdańsk
Przedstawicielki najstarszego zawodu świata były naturalnym obiektem zainteresowania Służby Bezpieczeństwa. Pracowały w niezłych hotelach i restauracjach, miewały klientów z najróżniejszych kręgów - w tym i tych opozycyjnych. Jeśli dobrze słuchały, mogły naprawdę wiele usłyszeć, zarazem zaś ich raporty mogły być ogromnie przydatne w próbach szantażu.
Istnieją jednak przykłady operacji, w których Służba Bezpieczeństwa posługiwała się prostytutkami w sposób znacznie bardziej zorganizowany i odbiegający od typowego, dość rutynowego zastawiania sieci na klientów hotelowych cór Koryntu. Tak było na przykład w czasie strajków w Stoczni Gdańskiej w 1980 r. Od 14 do 31 sierpnia trwała tam specjalna akcja SB, do której zaprzęgnięto kilkanaście prostytutek. Ulokowano je w odpowiednich hotelach - ich głównym zadaniem było donoszenie na cudzoziemców i dziennikarzy (zarówno krajowych, jak i zagranicznych), którzy przybyli do Trójmiasta relacjonować wydarzenia w Stoczni. Operacja nie przyniosła szczególnie wstrząsających wyników, tym bardziej że część zwiezionych przez SB do Gdańska prostytutek zaczęła wspierać strajkujących.
Niektóre dziewczyny woziły do Stoczni kiełbaski i kurczaki
- donosiła jedna z tych mimo wszystko nadal gorliwie wykonujących zlecenia Służby Bezpieczeństwa. Cytowała też fragmenty rozmów koleżanek:
trzeba im [stoczniowcom] zawieźć chociaż jedzenie, bo oni walczą o to, żeby w Polsce było lepiej
- mówiła na przykład jedna z nich.