Jak się robi Koronę Ziemi? Krok za krokiem! Rozmawiamy z Michałem Leksińskim, podróżnikiem, który zdobył szczyt Antarktydy!
Wędrował przez ponad 50 krajów. Wspinał się na 6 kontynentach. Stworzył charytatywny projekt „7 Happy Summits” - Korony Ziemi dla Fundacji Happy Kids. Michał Leksiński tuż przez kolejnym wyzwaniem.
W 2021 roku tuż przed wyprawą na Masyw Vinsona (masyw górski w Górach Ells wortha w Antarktydzie Zachodniej - najwyższe wzniesienie kontynentu, zaliczane do Korony Ziemi; ósmy pod względem wybitności szczyt świata) zachorowałeś z powodu Covid-19. Stawiałeś sobie wówczas pytania o sens podróżowania?
Zdecydowanie zburzyło to moją pewność siebie i trochę zwiększyło we mnie poczucie lęku, że coś nagle może zmienić plan wyprawy. Miałem podobną sytuację w 2015 roku, kiedy moim celem była baza pod Mount Everestem. Wówczas na tydzień przed wylotem z kraju złamałem nogę. Na szczęście wtedy poczucie lęku szybko zniknęło. W przypadku zachorowania na koronawirusa tak się nie stało. Zachorowałem i to mimo trzech dawek szczepionki! Wiadomość o tym, że mam pozytywny test na Covid gruchnęła zaledwie kilkanaście godzin przed samym wylotem. Po tej informacji zadawałem sobie pytania o sens podróżowania, a odpowiedzi odnajdywałem po tygodniach czy całych miesiącach. Jednak powoli się z tego podniosłem i ruszyłem dalej przed siebie.
Wreszcie po miesiącach oczekiwań, 3 stycznia tego roku, stanąłeś na wierzchołku najwyższej góry Antarktydy. Poczułeś ulgę?
Ulga chyba nie jest właściwym słowem. Dla mnie to była przede wszystkim duma. Byłem piekielnie dumny, że mimo zachorowania na Covid w ubiegłym roku, miałem w sobie pokłady tak dużej determinacji, aby cierpliwie przeczekać ten trudny okres i ostatecznie ruszyć na wyprawę. To chyba było najważniejsze uczucie, które we mnie dominowało. Oczywiście gdzieś tam w środku istniało również poczucie ulgi.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że „Vinson to stosunkowo przyjemna góra”. Twój atak szczytowy także można określić tym mianem?
Wiadomo, że to wszystko jest relatywnie przyjemne. Na pewno, podczas wyprawy na Masyw Vinsona, pogoda nas rozpieszczała. Atak szczytowy też nie był stosunkowo skomplikowany. W praktyce polega to na stopniowym podchodzeniu wzdłuż długiego stoku, aby finalnie dotrzeć na grań szczytową. Tam nie ma zbyt wielkich trudności wspinaczkowych. Nie ma co koloryzować, że Vinson w zakresie technicznym jest trudny. Nie mam wątpliwości, że przydomek „małe Denali” jest uzasadnione w przypadku tej góry. Tu inaczej niż na Denali (najwyższy szczyt Ameryki Północnej - do 2015 roku znany jako Mount McKinley - przyp. red) - trochę krócej trzeba ciągnąć sanie oraz włożyć mniej wysiłku przy samym podejściu na szczyt. Wyobrażam sobie jednak, że przy trudnych warunkach pogodowych zdobycie góry na Antarktydzie nie jest przyjemne. Rozkładanie namiotów w burzy śnieżnej czy zamieci jest piekielnie trudne. My mieliśmy po prostu dużo szczęścia.
To był już twój siódmy szczyt w drodze do zdobycia Korony Ziemi?
Zostały tylko „aż” dwa. Rozmawiamy na 14 tygodni przed moim wylotem do Ameryki Północnej. Denali znajduje się w topie najtrudniejszych szczytów Korony Ziemi.
Sama góra jednak nie jest zbyt wysoka?
Ma „zaledwie” 6 190 m n.p.m. Ze względu na bliskość Koła Podbiegunowego i umiejscowienie w Kordylierach Północnych wokół góry tworzy się niekorzystny mikrosystem pogodowy. To wpływa na powstawanie trudnych warunków do wspinaczki. Z tego też powodu Denali nazywana jest najzimniejszą górą świata.
Jakich temperatur spodziewasz się w tym rejonie?
Szczyt jest najzimniejszy oczywiście w skrajnie niekorzystnych warunkach. W 2018 roku doświadczyłem tam temperatur radykalnie niższych niż na Antarktydzie, gdzie mieliśmy do czynienia z temperaturą odczuwalną minus 30-33 stopnie Celsjusza. Trzeba przy tym zaznaczyć, że na Antarktydzie funkcjonujemy w suchym powietrzu. Na Denali pięć lat temu doświadczyliśmy minus 40-50 stopni Celsjusza. Z kolei bliskość koła podbiegunowego, która wpływa na ciśnienie atmosferyczne, zmienia również odczuwanie przez nasze ciało wysokości. Mimo że Denali ma 6 190 m n.p.m. to w rzeczywistości wspinacz czuje się jakby wspiął się na 7 tysięcy. Druga kwestia to element związany z „etapem siłowym” na Denali.
Pomiędzy 2200 m n.p.m., na którym znajduje się pas do lądowania samolotów, a Advance Base Camp mieszczącym się na 4300 m n.p.m, trzeba pokonać ponad dwa kilometry drogi z saniami i całym ekwipunkiem. To tak jakbyśmy chcieli ciągnąć sanie i nieść dodatkowo plecak na dziesięć Pałaców Kultury i Nauki. Jest to niezwykle trudne, a do tego dochodzi „element pracy” tzn. zakładania kolejnych obozów. Samolot zostawia nas i trzeba samemu rozstawiać obozowisko, natopić śniegu i przygotować pożywny obiad. Kiedy to zostanie wykonane dopiero wtedy można odpocząć . Rano natomiast trzeba to wszystko zwinąć i ruszyć dalej.
Czyli przed tobą kurs zaawansowanego przetrwania?
Trochę tak. Jadę tam z małym 3-osobowym i doświadczonym zespołem. 6 czerwca wylatujemy z Polski, następnie zakupy, spotkanie ze strażnikami Narodowego Parku Denali i formalnie 10 czerwca wyruszamy w kierunku Denali na lodowiec. Mamy jednak poczucie, że w takim składzie możemy bardzo efektywnie działać. Taka wyprawa to suma małych elementów do zarządzania. Jedną z najważniejszych umiejętności jest zarządzanie własnym... ciepłem. Nie może być tak, że ubierzesz się zbyt grubo, bo za chwilę ruszysz i będziesz zlany potem. Dlatego kurtki puchowe mamy na wierzchu plecaka i gdy tylko stajemy na dłuższy postój, to momentalnie trzeba je włożyć na siebie, bo zrobi się zimno. Trzeba mieć dużo własnych patentów na poruszanie się w takim terenie.
Jak sobie radzisz z samotnością podczas wypraw? Czy jest dla ciebie problemem, a może wręcz odwrotnie?
Bardzo cenię sobie ten stan. Mimo obecności innych uczestników wyprawy, już po kilku minutach wysiłku wszystkim wokół odechciewa się gadać. Trzeba nauczyć się być samemu ze sobą. Mam poczucie, że prowadzę na tyle intensywne życie, że kiedy wyjeżdżam na wyprawę, to chwila wyciszenia dużo mi daje. Na wyprawie człowiek myśli o wielu rzeczach.
Na przykład?
Od górnolotnych pytań o sens, ideę i kierunek swoich działań, aż po tak przyziemne rzeczy, jak przykładowo: dlaczego mojej mamie wychodzą tak dobre racuchy a mi niekoniecznie (mimo używania tych samych składników)? Właśnie takie myśli pojawiały się w mojej głowie podczas ostatniej wyprawy. Od idei po czyste truizmy. Trzeba sobie wyobrazić, że jesteś pozbawiony zasięgu telefonii komórkowej i najbliższe osiem godzin spędzisz, idąc do następnego obozu. Ostatecznie w głowie włącza się dialog samego ze sobą. Z drugiej strony włącza się też tryb wytrzymałościowy, w którym człowiek kompletnie nie myśl. O niczym. Najważniejsze jest tylko to, aby stawiać kolejne kroki przed siebie.
Dotychczas odwiedzałeś ponad 50 krajów w życiu?
Myślę, że jest już bliżej 60, ale mam poczucie, że liczenie miałoby sens, gdybym realnie zbliżał się do granicy wszystkich krajów świata, ale zgadza się, widziałem już wiele.
Co cię najbardziej zdziwiło, zszokowało w obszarze kultury?
Na pewno jest tak, że jeżeli ktoś miał okazję być samemu w Indiach, to ta kultura i tamtejsze życie ulicy jest rzeczą, która człowieka bardzo zaskakuje. Negatywnie bądź pozytywnie. U mnie trochę trwało zanim to w sobie przepracowałem. Początkowo kompletnie nie potrafiłem odnaleźć się w tym kraju. Ogromnym zaskoczeniem było dla mnie to, jak wygląda ten tygiel indyjski.
Po tych wszystkich latach podróży nadal na szczycie mojej listy najpiękniejszych miast znajduje się niezmiennie Kioto. Tam tradycja styka się z nowoczesnością. Warto zobaczyć m.in. Zamek Nijo z jego legendarną słowiczą podłogą. Została zbudowana w taki sposób, że gwoździe zachodzą na siebie pod określonym kątem, aby właściciel słyszał w nocy, czy ktoś się nie chce włamać. Ten dźwięk skrzypiących gwoździ jest bardzo podobny do śpiewu słowików. Poza tym Dzielnica Gejsz czy Świątynia Czystej Wody w Kioto (Kiyomizudera). Byłem w tych miejscach kilkanaście lat temu i do dziś je pamiętam.
Góry uczą pokory. Masz jej w sobie aż tyle, aby stawić czoła Czomolungmie?
W 2014 roku byłem osobą, która niewiele wiedziała o górach. Prawie 10 lat później wróciłem z Antarktydy, a na moim horyzoncie podróż niczym pozostało Denali i Mount Everest (inaczej Czomolungma albo Sagarmatha - przy. red.). Dla mnie to jest nadal niepojęte, że chcę jechać na Everest i go zdobyć. Zachodzę w głowę do dziś, jak to się stało? Jednak to była po prostu pewna droga, którą musiałem pokonać. Krok po kroku. Dziś wiem, że mam w sobie cały bagaż pokory i umiejętności, które pozwalają stwierdzić że jestem gotowy na to wyzwanie.
Czyli znowu amerykańsko-brzmiące „step by step”?
O tak. Na początku byłem totalnym żółtodziobem - zwiedziłem trochę Alpy. Organizm dawał mi mocno w kość. Uczyłem się siebie w górach na wysokości, nowych patentów, zarządzania nimi, poznawałem świat sprzętu out-doorowego. W końcu doszedłem do etapu, w którym wiedza ugruntowała się we mnie. Zdaję sobie sprawę z tego, ile trzeba trenować, aby zdobywać te szczyty. Na poziomie świadomości i wyzwania jestem gotów na Mount Everest. Pozostaje tylko trenować.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień