- Nie rozumiem, co się stało, przecież nic się w stanie zdrowia Justyny nie zmieniło, a komisja uznała, że córka już może o siebie zadbać sama...
Teresa Maczulis z Górzycy nie może powstrzymać łez. Jej córka to 32-letnia Justyna. Od urodzenia choruje. Nie porusza lewą ręką. Ma zaburzenia psychiczne, na które już nieraz leczyła się na oddziale psychiatrycznym. „Zaburzenia adaptacyjne, osobowość ograniczona, upośledzenie umysłowe, niedowład lewostronny po operacji guza mózgu. Przywieziona do szpitala z powodu agresji, uderza pięścią w stół, nadal jest agresywna, krzyczy” – czytamy w karcie informacyjnej z ubiegłego roku ze szpitala psychiatrycznego w Gorzowie Wlkp.
– Czasami jest spokojnie, ale są dni, że parę razy dziennie dostaje takie ataki. Absolutnie, wtedy musi być obok niej ktoś dorosły, żeby nie zrobiła sobie krzywdy – mówi pani Teresa.
Lekarze wypisują Justynie leki psychotropowe na padaczkę. Po nich dziewczyna jest spokojniejsza. Co jakiś czas ataki jednak wracają i wtedy - tak twierdzi jej mama - powtarzają się po kilka razy dziennie. – Nauczyliśmy się z tym żyć. Ale nie wyobrażam sobie zostawić ją bez opieki. Wszędzie ją zabieram ze sobą, czy to do sklepu, czy do urzędu, bo mąż cały dzień pracuje – płacze kobieta. Przez 32 lata żadna komisja nie uznała, że Justyna może sama sobie radzić i nie potrzebuje opieki drugiej osoby. – Teraz dostałam decyzję, która oznacza, że muszę iść do pracy, a ją zostawić na tyle godzin samą... – mówi ze łzami w oczach matka.
Pokazuje nam orzeczenie, które tak ją zdruzgotało: „Konieczność stałej opieki lub pomocy innej osoby w związku ze znacznie ograniczoną możliwością samodzielnej egzystencji - nie dotyczy”.
– Już od początku, jak weszłyśmy na komisję, dało się wyczuć od pani doktor złe nastawienie. Była nieuprzejma i opryskliwa. Traktowała nas jak zło konieczne. Nie jestem z tych osób, które chcą pieniądze, bo uważają, że im się należą. Nie chodzę po instytucjach i nie błagam o pomoc, bo na skromne życie to, co miałam, mi wystarczało. Ale nie mogę pójść do pracy. Nie mogę jej zostawić, ona sobie nie poradzi… – powtarza kobieta łamiącym się głosem. I czule spogląda na Justynę.
Z tytułu niepełnosprawności córki „w stopniu znacznym” pani Teresa otrzymywała miesięcznie 1450 zł. To i zarobki męża pani Teresy pozwalały jakoś rodzinie wiązać koniec z końcem. Teraz, by wystarczyło na utrzymanie rodziny, opłaty i leki pani Teresa musiałaby pójść do pracy.
„GL” zadzwoniła do Powiatowego Zespołu do Spraw Orzekania o Niepełnosprawności w Gorzowie. – Lekarze, którzy wydali orzeczenie są zatrudnieni na umowę – zlecenie. Przychodzą tylko na obrady komisji, dwa razy w tygodniu. Nie ma więc możliwości zapytania ich, dlaczego w tej sprawie taką podjęli decyzję – mówiła nam Alina Pańczyk, starszy inspektor do spraw orzecznictwa. Zapytaliśmy, co Teresa Maczulis ma zrobić w tak dramatycznej sytuacji. - Ma prawo do odwołania się od orzeczenia, za naszym pośrednictwem, do Wojewódzkiego Zespołu do Spraw Orzekania o Niepełnosprawności - odpowiedziała Alina Pańczyk. Dopytywana przez „GL” podkreśliła, że wojewódzka komisja to nie formalność i naprawdę może zmienić orzeczenie powiatowej. - Odwołanie ma sens - podkreśliła. Przekazaliśmy tę informację Teresie Maczulis. - Oczywiście, że się odwołam - stwierdziła. I dodała: - Może inni lekarze nie będą mieli wątpliwości, że moja córka sama sobie nie poradzi.
Wczoraj próbowaliśmy dowiedzieć się też czegoś w Wojewódzkim Zespole do Spraw Orzekania o Niepełnosprawności. - Jeśli sytuacja wygląda w ten sposób, na pewno się temu bliżej przyjrzymy - usłyszeliśmy.