Jak wymodliłem sobie grę ze Scorpionsami
Basista zespołu Scorpions Paweł Mąciwoda-Jastrzębski, który w sobotę wystąpił podczas Life Festival w Oświęcimiu, opowiada o swojej pierwszej gitarze i legendzie „Wind of change”
Wie Pan ile lat Francis Buchholz grał na basie w Scorpionsach?
Nie sprawdzałem, ale parę ładnych lat na pewno. Może nawet z piętnaście.
Więcej, dziewiętnaście. Pewnie się Pan domyśla, dlaczego pytam.
Bo u mnie minęło już trzynaście?
Dokładnie. Na razie jest Pan drugi na liście, ale jeszcze tylko kilka lat i rekord zostanie pobity. Chciałby Pan?
Pewnie, że tak! Trudno coś planować na tak długo, ale na razie wygląda na to, że ta kariera szybko się nie zakończy.
Wróćmy do początków. Pod koniec 200, spodziewał się Pan, że przygoda z jednym z najbardziej znanych zespołów hardrockowych może trwać tak długo?
Nie potrafię tego wytłumaczyć, nawet dzisiaj, ale jak tylko dostałem informację, że mam lecieć na przesłuchanie do Niemiec, czułem, że zostanę wybrany właśnie ja. Czułem, że po tylu latach, a grałem już wtedy ponad 20, to jest dla mnie strzał w dziesiątkę. Teraz, jak patrzę wstecz, to muszę przyznać, że nie mam poczucia tych ponad trzynastu lat. Czas płynie w Scorpionsach bardzo szybko.
Duża była wtedy konkurencja?
Z tego, co pamiętam, na przesłuchania przyjechało kilkunastu basistów.
A kiedy zdał Pan sobie sprawę, że jest częścią tak naprawdę legendarnej grupy?
Od razu! Rudolf (Schenker) i Klaus (Meine), którzy są w Scorpionsach od początku, okazali się przystępni. Normalni, jeśli można tak powiedzieć o artystach tego pokroju. Ja pewnie też spisałem się nie najgorzej, skoro ponownie zadzwonili...
Gdyby nie ojciec i jego zamiłowanie do gitary, którym Pana zaraził, pewnie by tego nie było.
Powiem ciekawostkę. Zanim zacząłem grać, byłem zainteresowany lotnictwem. Moim marzeniem było to, żeby zostać pilotem. Wszystko zmieniło się, kiedy miałem 15 lat. Ojciec przyniósł mi gitarę, na której sam grywał. Historia jest taka, że ponad rok wcześniej na opakowaniu z rakiety tenisowej narysowałem kontury gitary basowej, zawiesiłem na sznurku i przed lustrem ćwiczyłem pozy, udając, że gram na basie do piosenek Beatlesów. Trochę śmieszne, jak sobie dzisiaj przypominam, ale chyba już wtedy było mi pisane, że mam zostać basistą.
Może to był też sygnał dla ojca?
Pewnie tak. Jak tylko dorwałem się do gitary, ćwiczyłem po 8-9 godzin dziennie. A dwa lata później grałem zawodowo.
Najpierw kontury gitary basowej, potem przeczucie przed przesłuchaniem. To nie mogło się inaczej skończyć.
Nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale widzę jakiś związek. Jestem wierzący, ale też wrażliwy na wszelkie sprawy związane z przeznaczeniem. Wierzę w to, że je sami budujemy. Tuż przed Scorpions wiodło mi się słabo, muzycznie i finansowo. Mogę powiedzieć nawet, że modliłem się, żeby coś się wydarzyło.
I się wydarzyło!
To było też związane z głęboką wiarą, że coś musi się zmienić. Ale dopowiem - w ciągu tych 13 lat było też wiele podstępnych spraw, które mogły spowodować, że wszystko bym stracił.
Podstępnych, czyli jakich?
Muzycy mają wiele pokus. Alkohol, narkotyki... Wiele artystów się na tym poślizgnęło. Plus problemy z ego.
Jak jest u was?
Oj, dochodzi nieraz do ścierania poglądów i do burzliwych dyskusji! Rudolf, Klaus i Matthias (Jabs, gitarzysta, w Scorpions od 1978 - red.) to silne osobowości. Ja z kolei wiem, gdzie jest moje miejsce. Jestem najmłodszy i nawet jeśli gram już trzynaście lat, to jak to się ma do 50-letniego stażu moich liderów? Jednym z sekretów Scorpions jest to, że się szanujemy.
Scorpionsi, jak każda kultowa grupa, oprócz muzyki kojarzą się z luksusami, narkotykami i na pewno z kobietami. Ile w tym prawdy?
Grupa występuje już tak długo, że jest pod tym względem - powiedziałbym - uspokojona. Żadnych narkotyków, używek, przypadkowych kobiet. Odpowiedzialność jest ogromna, jeśli tysiące fanów płacą za bilet, to nie chcą widzieć zakłóconego obrazu. Pewnie, że zdarzały się sytuacje, że zespół imprezował, ale wielu menedżerów, których poznałem mówiło mi, że w porównaniu z innymi grupami Scorpionsi byli raczej „grzeczni”.
Gdyby nie doświadczenie ze Stanów, z lat 90., posmakowanie wszelkiego rodzaju muzyki, bo przecież próbował Pan tam wielu rzeczy, także na nowojorskich ulicach, miałby Pan szanse w Scorpionsach?
Na sukces trzeba zapracować. Mój pobyt w Stanach przypominał trochę pójście na studia. Wyjechałem w wieku 21 lat. W Polsce grałem wcześniej w zespole rockowym Walk Away, wydawało mi się, że jestem świetny, ale jak wylądowałem w Nowym Jorku, pierwsze wrażenie było takie, że jestem tylko jednym z wielu; że jestem malutki; że takich basistów są tam nawet tysiące. Zostałem sprowadzony na ziemię.
Koncert na urodzinach Michaiła Gorbaczowa można uznać za najbardziej zaskakujący czy było jeszcze bardziej nietypowe zaproszenie?
Tamten koncert był niezwykły. Pojawiło się wiele gwiazd - Grace Jones, Sharon Stone - które też zaproszono. Pamiętam też wyjazd do Hollywood, gdzie odbijaliśmy swoje dłonie, to było również przeżycie.
W ogóle lubicie grać na imprezach rocznicowych, które są związane z wielkimi przemianami przełomu lat 80. i 90. W czerwcu 2009, 20 lat po słynnych wyborach, daliście koncert w Stoczni Gdańskiej w ramach cyklu Przestrzeń Wolności, potem była rocznica dolnośląskiej „Solidarności”. To nie jest przypadek?
Nie. Jednym z głównych powodów jest przebój „Wind of change”, którym Scorpionsi po części wpisali się w historię przemian na początku lat 90.. Tak już pewnie zostanie. Piosenka będzie cały czas aktualna, bo zmiany polityczne ciągle gdzieś się dzieją. Niedawno graliśmy ją w Turcji, jeszcze przed próbą przewrotu, latem tamtego roku. Siłą „Wind od change” jest to, że brzmi wszędzie ponadczasowo.
Po tureckim referendum, które przyznało prezydentowi niemal nieograniczoną władzę, może zostaniecie zaproszeni tam jeszcze raz?
Może tak, kto wie...
Gdzie koncertuje się najlepiej? Wspominał Pan kiedyś, że w Rosji jest całkiem dobrze.
Rzeczywiście, tam jest nieźle, natomiast moją ulubioną publicznością jest ta w Brazylii i w Grecji. Niedawno entuzjastyczne przyjęcie było też w Gruzji. I w Wietnamie.
A propos Brazylii, mieliście zagrać na rozpoczęcie mundialu w 2014 roku.
Rzeczywiście, był taki pomysł. Nie doszło jednak do porozumienia.
Tak samo jak nie doszło do zakończenia działalności, mimo że zapowiadaliście ostatnie występy w… 2010 roku. Wiedzieliście, że i tak wrócicie.
Hmm… Nie będę ukrywał, że to był pomysł menedżerów. Choć z drugiej strony, wydawało się, że to nie jest zły moment na zakończenie kariery, ale zespół miał i ciągle ma tyle energii, że potem nie było już o tym mowy. Na myśl przychodzi mi porównanie z Rolling Stonesami. W zasadzie jako Scorpions moglibyśmy być ich niemieckimi odpowiednikami. Energia buzuje! Zespół nie pozwalał sobie na zbyt długie przerwy, najwyżej kilkumiesięczne.
I co wtedy? Poczucie, że czegoś brakuje?
Przerwa też jest czasami potrzebna, żeby odetchnąć od ciągłych podróży. Przerwy od muzyki nie mam nigdy, codziennie ćwiczę.
Koledzy ciągle nazywają Pana „baby”?
(śmiech) Już nie, choć mogliby, bo jestem najmłodszy w zespole. Teraz jestem „Pavelito”. Śmiejemy się, bo mam urodę południowca i gdziekolwiek pojedziemy, to wszyscy mają wrażenie, że jestem u siebie. Czy to w Brazylii, czy w Meksyku.
Zaczął Pan własny projekt Stirwater, który - z angielskiego - nawiązuje bezpośrednio do nazwiska. Na czym on polega?
Stirwater istnieje teraz w studio, dlatego że w końcu nagrywam materiał na solową płytę, która - mam nadzieję - wkrótce się ukaże. Nie jest to łatwe. Od wielu lat nagrywam różne rzeczy i przechowuję w komputerze.
To forma ubezpieczenia na wypadek dłuższej przerwy ze Scorpionsami?
Nie. Traktuję to jako naturalną kolej rzeczy. To raczej chęć pokazania tego, co tkwi we mnie.
Jest już blisko rozwiązania?
Wydaje mi się, że tak… Mam kilka godzin nagranej muzyki, która byłaby gotowa do wydania. Problem polega na dokonaniu wyboru. Ktoś może by się spodziewał po mnie stylu rockowego, ekspresyjnego, wyrazistego, który niewątpliwie czuję w sobie, ale mam też nagrania jazzu, który zawsze mnie fascynował. I muzyki elektronicznej. Być może wydam różne płyty z różnym rodzajem muzyki. Jako Mąciwoda mógłbym sobie na to pozwolić (śmiech).
W przyszłości widzi się Pan przede wszystkim jako producent?
Tak. Odkąd zacząłem budować własne studio, nauczyłem się wielu rzeczy dotyczących produkcji dźwięku.
Zanim przyszedł Pan do zespołu, w 2000, Scorpionsi grali na krakowskim Pobiedniku. Na koncert przyszło wtedy 700 tys. fanów. Rekord.
Tak! Ten koncert jest zaznaczany jako największy, który grupa zagrała, chyba tylko oprócz występu w Rio w latach 70. czy 80.
Przyjeżdżacie znowu do Polski, tym razem na Kraków Life Festival w Oświęcimiu.
Dla mnie to kolejny wyjątkowy koncert, kiedy można występować w rodzinnych stronach. Co jakiś czas wracam do kraju ze Scorpionsami i te koncerty są niezapomniane. Liczę na więcej. Podczas ostatniego koncertu w Krakowie, na wielkim banerze Areny widziałem napis „Paweł, witamy w domu”. Bardzo mnie to wzruszyło.