Jak zostać matką polskiego młota? Rozmowa z Jolantą Kumor, trenerką Pawła Fajdka
- I w pracy, i w życiu stawiam sobie zawsze jeden cel: zrozumieć drugiego człowieka, nie oceniać. Ludzie są z natury dobrzy, dlatego warto w nich tego dobra szukać - mówi Jolanta Kumor, trenerka czterokrotnego mistrza świata w rzucie młotem, Pawła Fajdka.
Ta historia zaczęła się tak: lata temu nauczycielka wychowania fizycznego w niewielkiej szkole w Żarowie na Dolnym Śląsku upatrzyła sobie jednego z uczniów i uparcie przez dwa lata go nagabywała, nie odpuszczała nawet jego bliskim, do rodzinnego domu zachodziła. Z tego chłopca wyrósł czterokrotny mistrz świata w rzucie młotem, najmłodszy mistrz w historii. A z tej nauczycielki trenerka kadry narodowej.
I to wcale nie koniec historii. W naszym Żarowie mieszka dziś mniej więcej 7 tysięcy osób. Kiedy to się wszystko zaczynało, nie myśleliśmy ani o międzynarodowych konkursach, ani o biciu kolejnych rekordów. Mój przyjaciel, Zygmunt Worsa, założył w naszej szkole podstawowej klub lekkoatletyczny Zielony Dąb Żarów. Po mistrzostwach świata w Edmonton w 2001 roku zaprosił do szkoły między innymi mistrza olimpijskiego z Sydney i mistrza świata Szymona Ziółkowskiego oraz jego trenera Czesława Cybulskiego. Dziś przyjaciele mówią mi, że podczas tego spotkania zadeklarowałam, że zajmę się w klubie rzutem młotem. Ja tak tego nie pamiętam, ale kto wie… To zatem wersja oficjalna, tak się zaczęło. A ja zaczęłam się uczyć, bo nigdy sama nie trenowałam tej konkurencji. Wybrałam jedyną drogę, jaką wtedy widziałam: pytać doświadczonych trenerów o to, czego sama nie wiedziałam. Jeden z nich pracował w Osie Zgorzelc: Bolesław Lubikowski był gotów pomóc, zatem raz w miesiącu pakowałam do samochodu sprzęt i moich czterech pierwszych zawodników i jechaliśmy na lekcje trenowania. 130 km w jedną stronę. Wszystkie wskazówki Bolka ćwiczyliśmy po powrocie do Żarowa.
Pawła Fajdka jeszcze wtedy z wami nie było?
Nie, wtedy nie. Pawła wypatrzyłam, kiedy prowadziłam już treningi. Grał na boisku obok w piłkę nożną. Przyjrzałam mu się – był niezły. Nie mówię o jego skuteczności, o sile, sprawności czy szybkości. To też miał, ale w sporcie to nie wszystko. Paweł był wtedy w 4 klasie podstawówki. Na boisku widać było wyraźnie siłę jego charakteru. Kiedy koledzy zabierali mu piłkę, walczył. Do skutku. Nie poddawał się, nie odpuszczał. Był zawzięty. „Warto za nim pochodzić” - pomyślałam. Nie przypuszczałam, że potrwa to dwa lata.
Znam rodziców Pawła, w dzieciństwie byliśmy sąsiadami. Poszłam do nich, wyłożyłam w czym rzecz. Ojciec Pawła trenował kolarstwo, liczyłam, że gdy usłyszy o tym, że syn ma sportowe zacięcie, od razu pośle go na trening. Przeliczyłam się.
Pani też nie odpuszcza…
Znam rodziców Pawła, w dzieciństwie byliśmy sąsiadami. Poszłam do nich, wyłożyłam w czym rzecz. Ojciec Pawła trenował kolarstwo, liczyłam, że gdy usłyszy o tym, że syn ma sportowe zacięcie, od razu pośle go na trening. Przeliczyłam się: rodzice Pawła powiedzieli, że to on ma wybrać, co chce robić. Chodziłam więc dalej za Pawłem. Dołączył do nas, kiedy był w 1 klasie gimnazjum.
Czemu się zdecydował?
Tłumaczył wtedy, że spodobało mu się to, jak wyglądają nasze treningi: że chłopcy tworzą zgraną paczkę, że coś się dzieje, nie ma nudy.
W małej szkole w Żarowie było gdzie ćwiczyć przyszłego mistrza?
To były inne czasy. Wtedy zupełnie normalne wydawało nam się to, że sami robimy koło, gdzie młodzi będą mogli ćwiczyć rzuty, że zamiast szalenie drogich butów do rzucania, kupują zwykłe korkotrampki, z których odcinamy korki, żeby się nadawały. Po pierwszych sukcesach zainteresowanie klubem rosło, ale mimo to pozyskiwanie sponsorów nie było proste. Zajmował się tym właśnie Zygmunt Worsa, zapaleniec i pasjonat, bardzo uważny na ludzi. To pierwszy trener utytułowanego lekkoatlety Tomka Rudnika.
Trenowała pani także dziewczęta?
Co jakiś czas rzutami interesowały się uczennice, jednak jakoś tak się złożyło, że na dłużej żadna nie została. Nie raz zastanawiałam się, dlaczego jest tak, że w pracy dobrze czuję się w męskim gronie. Wychowałam się z ośmioma kuzynami. Z czterema mieszkaliśmy w jednym domu. Żartuję, że od dziecka musiałam walczyć o przetrwanie. Ja byłam najstarszą dziewczyną w tym gronie. Musiałam znaleźć na nich sposób. Mieliśmy stół do tenisa, przy którym spędzaliśmy wieczory. Zasady gry były bezwzględne: przegrani musieli wejść pod stół i głośno szczekać. Do dziś pamiętam te rozgrywki, w których wygrywałam 6 do 0.
Od początku marzyła pani, by chłopcy z Żarowa podbijali międzynarodowe areny?
Na początku marzyło mi się, żeby pojechać z zawodnikami na mistrzostwa Dolnego Śląska, potem, by przywieźć medal z mistrzostw makroregionu, jeszcze później, żeby chłopcy odnieśli zwycięstwo na Mistrzostwach Polski. Sukcesy zawodników przychodziły dość szybko, bo od początku pracowali wytrwale i konsekwentnie i w ciągu kilku lat moi zawodnicy zdobyli kilkanaście medali na Mistrzostwach Polski.
Jak ćwiczyła się pani w trenowaniu?
Czesław Cybulski powiedział kiedyś: „Trener rośnie razem z zawodnikiem”. To, że nigdy nie rzucałam młotem było - zwłaszcza na początku pracy z zawodnikami - równocześnie moją mocną i słabą stroną. Na minus działało to, że nie miałam czucia sprzętu, na plus to, że dawało mi to dodatkową motywację do szukania coraz to nowych sposobów na szkolenie zawodników. Ciągle miałam z tyłu głowy myśl, że nie mogę dopuścić do tego, by tym młodym chłopcom stała się krzywda, dlatego kombinowałam: co tu zrobić, co ulepszyć, jak pracować nad techniką, kiedy wprowadzić treningi siłowe... Kto lepiej doradzi niż doświadczeni trenerzy? Dlatego nigdy nie wstydziłam się pytać. Jak już w krew weszły nam te comiesięczne wyjazdy do Bolka, doszły moje szkolenia z ciężarowcami. Na obozach i konferencjach sportowych poznawałam świetnych ludzi, kolejnych szkoleniowców. Na jednym z takich wyjazdów w Szklarskiej Porębie spotkałam się z trenerem Czesławem Cybulskim. Zapytałam wprost: mogę pana podglądać przy pracy? Zgodził się, odpowiedział na każde moje pytanie.
Trener, który zaczyna szkolić dziecko, musi patrzeć szeroko. Ono nie ma regularnych spotkań z psychologiem, jak zawodowy sportowiec, a przeżywa stresy. Praca z utytułowanym zawodnikiem jest inna, trener ma do pomocy dietetyka, psychologa, sam może skupić się na niuansach, od których na tym poziomie często zależy wynik.
Wszyscy trenerzy byli tak otwarci?
Dziwili się, że tyle pytam, upewniam się, sprawdzam, ale chętnie dzielili się wiedzą. Zresztą w zawodowym sporcie tak to powinno działać. Raz może usłyszałam, że nie warto ze mną rozmawiać. Ale ja się tym zupełnie nie zraziłam. Skupiam się na tych wielu życzliwych osobach. Bo ja w ogóle w życiu mam wielkie szczęście do ludzi.
Mówią „matka polskiego młota”. Jak to pani brzmi?
Jak dziś pamiętam, kiedy usłyszałam to określenie po raz pierwszy: na konferencji Dolnośląskiego Związku Lekkiej Atletyki w Szklarskiej Porębie. Podczas podsumowania, kiedy nagradzano najlepszych trenerów, Marian Dobija, człowiek orkiestra dolnośląskiej lekkoatletyki, głośno i wyraźnie powiedział do mikrofonu: „A teraz nagroda komplementarna dla matki polskiego młota”. Na widowni Czesław Cybluski, którego darzę ogromnym szacunkiem. Moja reakcja? W pierwszej chwili konsternacja, ale zaraz potem szczery śmiech. Bo to w gruncie rzeczy sympatyczne określenie, wypowiedziane z życzliwością.
Czasem jest pani dla zawodników jak druga mama, ale pewnie bywa pani ich terapeutką, pocieszycielką, przyjaciółką…
Wychowawcą. Inaczej pracuje się z dwunastolatkami, którzy dopiero zaczynają uprawiać sport, wyjeżdżają na pierwsze obozy, inaczej z zawodowymi sportowcami. Każdy z młodych ludzi wyszedł z innego domu, o czym nie wolno mi było zapominać. Ich potknięcia nie wynikały ze złej woli, a z niewiedzy, braku doświadczenia. Ale od nich też się wiele nauczyłam, bo od początku stawiałam na szczerą rozmowę. Na niedomówieniach niczego się nie zbuduje. Pamiętam pewien trening z Pawłem, miał może 16 lat. Po raz kolejny tego dnia zwróciłam mu uwagę, jaki błąd popełnił. A on na to: „Myśli pani, że mi się chce przychodzić na treningi, gdy słyszę tylko w kółko: to źle, to źle i to źle?”. Więc zaczęłam tłumaczyć, że chciałam zwrócić jego uwagę na to, co może zrobić lepiej. A on wtedy zapytał po prostu: „To nie lepiej tak właśnie powiedzieć: zrób to w ten sposób, wtedy będzie dobrze?”. Kiedy stawia się na szczerość, nie zawsze jest miło, ale tylko w ten sposób można coś wspólnie wypracować. Kiedy zawodnik dorasta, rola trenera oczywiście się zmienia. U młodzika najważniejszy jest talent. U seniora najważniejsze jest zdrowie do pracy. Trener, który zaczyna szkolić dziecko, musi patrzeć szeroko. Ono nie ma regularnych spotkań z psychologiem, jak zawodowy sportowiec, a stresy ma. Praca z utytułowanym zawodnikiem jest inna, trener ma do pomocy dietetyka, psychologa, sam może skupić się na niuansach, od których na tym poziomie często zależy wynik. Teraz moja praca podczas treningów z Pawłem polega w dużej mierze na unikaniu sytuacji z pozoru nieprzewidywalnych.
Wasza historia na jakiś czas została przerwana, Paweł odszedł do trenera Cybulskiego. Bolało, jako „matkę”?
Nie. To nie tak. Do 2010 roku trenowaliśmy razem. Wtedy nabrałam przekonania, że dałam mu wszystko, co na tamtym etapie mogłam: zostały dwa lata do Igrzysk Olimpijskich, w których Paweł chciał dobrze wypaść, a my nie mieliśmy odpowiedniego zaplecza do trenowania na takim poziomie. Po rozmowie z Pawłem zadzwoniłam do trenera Cybulskiego, wiedziałam, że właśnie on zajmie się Pawłem najlepiej. Wychowawcy, jak rodzice, muszą pamiętać, że wychowują dzieci do tego, by im pozwolić odejść. By to odejście było dla nich bezpieczne, trzeba je przygotować. Zawsze starałam się tworzyć na treningach taką atmosferę, by zawodnicy czuli się na tyle bezpiecznie, żeby byli szczerzy, mówili wprost, co im się podoba, co nie i by wiedzieli, w jakim celu wykonujemy określone ćwiczenie. Tylko tak można ukształtować świadomego, dojrzałego zawodnika. I Paweł jest dziś takim zawodnikiem. Trener Witek Kopron kiedyś powiedział, że Paweł czuje głowicą młota. To bardzo trafne określenie.
Co to znaczy?
Że ma niesamowite czucie mięśniowe i czucie swojego organizmu. Kiedy mówi: „dziś już więcej nie dam rady bo jak zrobię więcej to nie będę mógł zrobić dobrego treningu przez następne dni” – ja mu wierzę. A kiedy mówi: „dziś mam taką energię, że mogę rzucać więcej niż zwykle” – ja mu wierze. On ufa mi, a ja jemu.
Teraz znów trenuje pani Pawła.
Wtedy, w 2010 roku, Paweł zapowiedział, że w 2016 do siebie wracamy. Wszystko się mogło zdarzyć, więc szczególnie się do tej myśli nie przywiązywałam, ale postawiłam na swój rozwój, a z Pawłem byliśmy ciągle w kontakcie. W czerwcu 2015 roku, po wypadku trenera Cybulskiego, Paweł zadzwonił i zapytał, czy im pomogę. Do sierpnia 2015 roku, do Mistrzostw Świata w Pekinie, trenowaliśmy razem. Kiedy trener wyzdrowiał, Paweł wrócił do niego. Od jesieni 2016 roku trenujemy już regularnie razem.
Jak się mobilizuje zawodnika, który osiągnął już tyle, co Paweł Fajdek?
Pawła nie trzeba mobilizować, waleczność to jego cecha wiodąca. Każdy sportowiec jakąś ma, u Pawła to determinacja i koncentracja na celu.
A u pani?
I w pracy, i w życiu stawiam sobie zawsze jeden cel: zrozumieć ludzi, nie oceniać.
Kiedyś usłyszałam, że jesteśmy najlepszą wersją samego siebie w dniu dzisiejszym i tak właśnie myślę. Zatem nie tworzę projekcji na temat innych, nie przyklejam łatek. Ludzie są z natury dobrzy, dlatego warto w nich tego dobra szukać zamiast tworzyć nieprawdziwe historie na temat tego, dlaczego sąsiadka odburknęła mi „dzień dobry”. Nawet jeśli dziś burknęła, może jutro serdecznie zagada? Nie warto zatruwać relacji swoimi wyobrażeniami, bo właśnie w spotkaniu z drugim człowiekiem jest największa wartość.
Dlaczego wybrała pani sport?
To była zawsze moja pasja, fascynowali mnie nasi mistrzowie, marzyłam o spotkaniu z Ireną Szewińską, Władysławem Kozakiewiczem czy Grażyną Rabsztyn. Podziwiałam ich, ale sama nigdy nie widziałam siebie na miejscu wyczynowej sportsmenki. Jako młodziutka dziewczyna miałam na siebie inny pomysł: uczyłam się w szkole rolniczej. Na AWF we Wrocławiu (zaocznie) poszłam, gdy na świecie byli już moi dwaj synowie. Dopiero wtedy uwierzyłam w siebie, tej wiary wcześniej mi brakowało. Na studiach poznałam wspaniałych ludzi, dzięki którym mogłam zobaczyć nowe możliwości dla siebie.
Dzieci, mąż, posada nauczycielki – spokój i stabilizacja. A praca trenerki kadry narodowej to życie na walizkach. Jak sobie pani z tym radzi?
To była rodzinna decyzja, musiała być, bo nasze życie rzeczywiście się zmieniło. Nawet ponad 250 dni w roku jestem poza domem. Bardzo cenię sobie wsparcie i zrozumienie najbliższych, bez tego nie byłabym tu, gdzie jestem. Mój mąż Krzysztof i młodszy syn Aleksander (starszy Łukasz mieszka na stałe za granicą) idealnie wypełniają szczególną misję – opiekują się moja mamą, która od 30 lat nie chodzi. To wyjątkowa osoba, niezwykle silna. Daje mi niesamowitą energie do działania. To wielkie szczęście móc pomnażać szczęście i dzielić trudne chwile z rodziną i przyjaciółmi.
Święta będą rodzinne?
Obowiązkowo! Od 20 grudnia mamy wolne, pierogi będą już pewnie ulepione, ale na pewno bliscy zostawią dla mnie jakieś zadanie. Uwielbiam te chwile, kiedy możemy być wszyscy razem.