Jak żyć w podzielonym mieście? Rozmowa z prof. Marią Lewicką

Czytaj dalej
Fot. Jacek Smarz
Dorota Witt

Jak żyć w podzielonym mieście? Rozmowa z prof. Marią Lewicką

Dorota Witt

- Auto to puszka, która izoluje nas od innych. Zupełnie inaczej doświadczamy miasta, jesteśmy bliżej niego, kiedy przemierzamy je pieszo czy rowerem lub hulajnogą - mówi prof. Maria Lewicka, Kierownik Zakładu Psychologii Społecznej i Środowiskowej UMK w Toruniu.

Jedni chcieliby miasto oddać pieszym i rowerzystom, bo sami do pracy maszerują lub dojeżdżają hulajnogą, drudzy tłumaczą, że potrzebują szerokich dróg i parkingów: do pracy jeżdżą autem, ale wcześniej podrzucają dzieci do przedszkoli i szkół, niemal pod same drzwi. Jak pogodzić tych, którzy różnie wyobrażają sobie życie w mieście?

Wdałam się ostatnio w podobną pogawędkę z toruńskim taksówkarzem. Mówił tak: „Miasto fatalnie wydaje nasze pieniądze. Po co nam Młyn Wiedzy, kto by chciał tam pójść? Albo Centrum Sztuki Współczesnej - nic tam nie ma do oglądania. Jordanki, te ewentualnie bym zostawił. Reszta niepotrzebna”. Więc ja na to, że Młyn Wiedzy to świetna inicjatywa, takie toruńskie Centrum Nauki Kopernik, że CSW w Toruniu jest jedną z najlepszych tego typu placówek w kraju. Nie wyglądał na przekonanego, więc zapytałam, na co on wydałby pieniądze. „Jasne, że na drogi. Jak będą dobre drogi, uda się ściągnąć biznes, wtedy miasto będzie się rozwijać”. W tej taksówce zderzyły się więc różne wizje jednego miasta. Tę pierwszą, w której stawia się na ruch samochodowy, wspiera prezydent Torunia, kiedy mówi, że skoro mieszkańcy kupują auta, muszą nimi jeździć. W kraju takich przykładów mamy więcej. Tymczasem to ślepy zaułek: miasto nie wchłonie coraz większej liczby aut, nawet jeśli wszystkie będą elektryczne. Jako społeczeństwo ciągle jeszcze nie dojrzeliśmy do tego, by spojrzeć szerzej na współczesne miasta, nie dostrzegamy, że się zmieniają. Te zachodnie, także amerykańskie, są coraz mniej podporządkowane ruchowi samochodów. A dzięki temu robi się w nich miejsce na rozwój relacji społecznych, pojawia się szansa na skuteczniejsze komunikowanie się mieszkańców ze sobą. Miasto z ograniczonym ruchem samochodowym jest też zdrowsze - częściej poruszamy się po nim pieszo. Poza tym nowoczesne miasto musi rozwijać się w sposób zrównoważony. Nie może być tak, że dbamy o piękną starówkę, i ona zachwyca, a dwa kilometry dalej straszą porzucone inwestycje i walają się śmieci. Ostatnio ten temat stał się w Toruniu dość żywy: wielka inwestycja, czyli Cameraimage za kilkaset milionów czy restytucja zaniedbanych przedmieść Torunia? To kolejne dwie wizje miasta, które się ścierają.

To, czy jeździmy samochodem, czy docieramy do pracy na piechotę, układa nasze relacje z innymi mieszkańcami miasta?

Auto to puszka, która izoluje nas od innych. Zupełnie inaczej doświadczamy miasta, jesteśmy bliżej niego, kiedy przemierzamy je pieszo czy rowerem lub hulajnogą. Kiedy nie ogranicza nas bariera szkła i blachy mamy czas, by obejrzeć wystawę, przeczytać plakat, ukłonić się sąsiadowi, ale też zareagować na różne niepożądane zjawiska, których jesteśmy świadkami. Ulice w miastach, w których stawia się na ruch pieszych, są inaczej projektowane: więcej w nich zaułków, wystaw, miejsc, w których można przysiąść, odpocząć. Ulice dla samochodów mają o wiele mniejszy poziom złożoności: wystarczą znaki i może jeszcze ekrany akustyczne z wymalowanymi ptakami. Tyle, że taka ulica nie służy niczemu innemu jak tylko szybkiemu przemieszczaniu się (choć z tym też jest różnie, bo często większą przepustowość mają małe, jednokierunkowe uliczki dojazdowe - bez świateł i mało uczęszczane). Wielka arteria samochodowa tworzy pustynię w środku miasta, miejsce, które jest niczym. Nawet na spacer nikt tam nie chodzi, bo i po co?

W mieście sporo jest osób, którym zależy właśnie na szybkim wyjeździe z centrum - do domów na przedmieściach.

Polacy rzeczywiście ciągle jeszcze marzą o domku z ogródkiem pod miastem, ale na świecie proces reurbanizacji już trwa i do nas najpewniej też dotrze: rozpoczną się powroty do miast. Na przedmieścia wyprowadzają się dziś młode rodziny, ale czar pryska, gdy dzieci dorastają, a całe ich życie jest w mieście: szkoła, koledzy, hobby. Nastolatków trzeba więc dowozić, a to dezorganizuje życie rodziny. Rozpoczyna się gehenna i dla rodziców, i dla dzieci. Bywa wtedy, że przenoszą się do miasta. Drugą grupą ludzi, którzy do miast wracają są seniorzy, którzy spodziewają się, że w centrum będą mieć lepszy dostęp do podstawowych usług, aptek, służby zdrowia; trzecią - młodzi ludzie, którzy chcą korzystać, m.in., z oferty kulturalnej miasta.

Każda z tych grup ma inne potrzeby. Co musi się wydarzyć, by ludzie mówili jednym głosem?

Polacy jednoczą się głównie w sytuacji zagrożenia. Działa wtedy zjawisko nimby: kiedy pod blokiem ma powstać niechciana inwestycja, sąsiedzi są w stanie skrzyknąć się i protestować. Tłumaczą wtedy: wiemy, że to ważna inwestycja, ale niech powstanie gdzie indziej. Tyle, że takie zjednoczenie jest często krótkotrwałe. Mieszkańcy miast podejmują mało konstruktywnych, długofalowych działań. W Toruniu przykładem udanej akcji był niedawny protest w obronie drzew na Placu Rapackiego, których wycinkę zaplanowano właśnie pod budowę nowej, szerokiej arterii. Warto podkreślić, że takie wspólne działania pełnią wiele funkcji społecznych, nie tylko związanych z celem protestu. Jest to bowiem szansa na przeciwdziałanie ogromnej schizmie, która nastała w polskim społeczeństwie i sposobem na łamanie wzajemnych stereotypów. Protestujących nie interesowało, czy osoba, która stoi obok z transparentem to „lewak”, „konserwa” czy może przedstawiciel LGBT. Ważne było to, jak może się przydać podczas manifestacji. Podobną funkcję mogą pełnić akcje na rzecz czystości czy bezpieczeństwa w mieście.

Auto to puszka, która izoluje nas od innych. Zupełnie inaczej doświadczamy miasta, jesteśmy bliżej niego, kiedy przemierzamy je pieszo czy rowerem lub hulajnogą. Kiedy nie ogranicza nas bariera szkła i blachy mamy czas, by obejrzeć wystawę, przeczytać plakat, ukłonić się sąsiadowi, ale też zareagować na różne niepożądane zjawiska, których jesteśmy świadkami.

Potrzebni nam jeszcze sąsiedzi?

Relacje sąsiedzkie są ciągle najważniejszym czynnikiem, który decyduje o sile przywiązania do miejsca zamieszkania i nawet jeśli one słabną, to nie maleje ich znaczenie. Najlepiej znają się sąsiedzi niewielkich, niskich bloków albo domków jednorodzinnych, najsłabiej - nowych, dużych apartamentowców, gdzie część mieszkań jest przeznaczona na wynajem - to rozbija spójność sąsiedzką.

To, że ludzie protestują czy domagają się zmian to nie cios w plecy prezydentów. Przeciwnie: taka aktywność bardzo dobrze świadczy o mieszkańcach, pokazuje, że zależy im na miejscu, w którym żyją.

Skoro umiemy się jednoczyć w sprawie psiej kupy, dlaczego niewielu z nas bierze udział w konsultacjach społecznych organizowanych przez samorządy?

Bo są źle organizowane, źle nagłaśniane. Uczę swoich studentów podstawowej zasady: konsultacje muszą być prowadzone przed rozpoczęciem inwestycji (i nie powinny sprowadzać się jedynie do akcji informacyjnej), ale nie mogą się na tym etapie kończyć. Mieszkańcy powinni móc wypowiedzieć się także w trakcie realizacji inwestycji. Konieczne jest również zbadanie sposobu użytkowania danej inwestycji już po jej zasiedleniu i wprowadzenie ewentualnych zmian.

To chyba trudne dla włodarzy, bo zakłada, że będą umieli przyjąć krytykę.

Oczywiście, wymaga też od nich elastyczności i gotowości do zareagowania na sugestie mieszkańców. Ale to, że ludzie protestują czy domagają się zmian to nie cios w plecy prezydentów. Przeciwnie: taka aktywność bardzo dobrze świadczy o mieszkańcach, pokazuje, że zależy im na miejscu, w którym żyją.

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.