Zabójstwo, zdjęcie w bazie FBI, lewe pisma – to historie z życia lekarki, która teraz... leczy gorzowian. Szef pani doktor: – Nie mogę jej za to zwolnić
Joanna Holly (uwaga: dane fikcyjne) od dwóch lat leczy gorzowian w ambulatorium przy ul. Piłsudskiego. Trafiają tam ludzie, którzy potrzebują pomocy wieczorami, nocą czy w święta. W internecie bez trudu można znaleźć negatywne komentarze na temat jej pracy. Jednak nigdy nie było na nią oficjalnej skargi, takiej pod nazwiskiem.
Teraz ma się to zmienić: skargę z prawnikiem szykują rodzice trzylatki, która z 40-stopniową gorączką trafiła na dyżur pani doktor i została odesłana z... lekiem przeciwzapalnym. Na drugi dzień dziecko wylądowało w szpitalu z ciężkim zapaleniem płuc. Pani doktor go nie wykryła bo – jak mówi nam mama dziecka – nawet córeczki nie zbadała. Dopiero na żądanie matki dotknęła (!) malucha cztery razy, ale nawet porządnie nie osłuchała. I podziękowała za wizytę. Pisaliśmy o tym w „GL” w czwartek.
Zniknęła dwa razy
Gdy rodzice opisali swoje przejścia na facebookowym fanpage’u „Mamuśki z Gorzowa”, pod ich wpisem kilka osób zamieściło artykuły sprzed lat, które opisują... Joannę Holly. Czy to ta z Gorzowa? Mamy pewność. Tak. Ta sama.
Z ustaleń dziennikarskiego śledztwa wynika, że miała ona podrabiać dokumenty i zdobywać pracę na podstawie nieprawdziwych papierów, a nawet... wypuścić ze szpitala schizofrenika, który po wyjściu zamordował swoją partnerkę. Wbijał jej młotkiem dłuto w ciało, a potem piłą odciął głowę. Wszystko działo się w 1997 r. w Nowej Zelandii. Tamtejsze media żyły sprawą kilka lat. Wytropiły, że pani Holly podawała się za psychiatrę, choć nie miała takiej specjalizacji (legalnie zdobyła tylko dyplom internistki). Czemu więc przyjęto ją w Nowej Zelandii do pracy na takim stanowisku? Bo miała świetne referencje, wystawione przez doktora Jerzego Kowalskiego (dane fikcyjne). Tylko że sama była Jerzym Kowalskim! Zanim zmieniła płeć i nazwisko na Joanna Holly. Jednak po zabójstwie dokonanym przez pacjenta – pani Holly zniknęła.
Lekarka ma prawo do wykonywania zawodu, bo nigdy nikt jej nie skazał ani oficjalnie nie oskarżył
Wszystkie te ustalenia poczyniono podczas wielomiesięcznego polsko-nowozelandzkiego dziennikarskiego śledztwa. Jego wyniki opublikowano w 2005 r. w „Gazecie Wyborczej”, gdy dziennikarka Katarzyna Surmiak-Domańska wytropiła doktor Holly w szpitalu w podwarszawskich Tworkach. Lekarka kierowała tam oddziałem geriatrii. Gdy dziennikarka się jej przedstawiła, lekarka obiecała rozmowę, jednak natychmiast rzuciła pracę, wymówiła wynajem domu i zniknęła po raz drugi.
Teraz pani doktor odnalazła się w Gorzowie.
To już zamknięta sprawa
Jest późny środowy wieczór. Udaję chorego i jadę do ambulatorium. Dysponuję zdjęciami doktor Holly z nowozelandzkiego reportażu i zdjęciem z bazy FBI (gdy uciekła z Nowej Zelandii, wpadła na drobnej kradzieży w Stanach Zjednoczonych, stąd ta fotografia). Muszę mieć pewność, że to ta sama osoba. Od progu wiem, że tak. Choć się postarzała, choć poprawiała urodę, to oczy i rysy twarzy ma te same. Gdy mówię, że jestem dziennikarzem „Gazety Lubuskiej”, w oczach dostrzegam strach. A potem rezygnację.
– Chciałbym porozmawiać o tym, co stało się w Nowej Zelandii – zaczynam.
– To wszystko jest zamknięte. Pan będzie moją opinię szargał? – pyta nerwowo. A potem dodaje: – Ileż to można razy wyciągać. Ja mam 68 lat. Ileż można z tego robić nie wiadomo co? Nic teraz złego nie robię.
Tłumaczę, że leczy ludzi, a pacjenci mają prawo wiedzieć, czym jako lekarka zajmowała się wcześniej. Dociekam, czy faktycznie nie miała specjalizacji psychiatrycznej, gdy wypuszczała na wolność tego człowieka, który potem zabił kobietę.
– No tak, ale jestem lekarzem i to się widzi. Psyche człowieka... – zaczyna.
– Ale pani tam pojechała nie jako psychiatra – wtrącam.
– No tak, ale o co panu chodzi? O tym, że zmieniłam płeć, też będzie pan pisał? – rzuca nerwowo.
Potem dodaje jeszcze, że jest zmęczona sprawą, która ciągnie się za nią od 20 lat i „co jakiś czas wychodzi”. I jeszcze że uczciwie i ciężko pracuje, i że ma wszystkie uprawnienia. – To już zamknięta sprawa – podkreśla na do widzenia.
Nie ma podstaw
Za organizację pracy ambulatorium odpowiada szef pogotowia ratunkowego Andrzej Szmit. Przyznaje: czytał historie o pani Holly. – Tylko proszę mnie zrozumieć. Muszę działać na podstawie prawa. Czy pani doktor ma dyplom? Ma. Czy jest ważny? Jest. Ma prawo pracować? Ma. Nie wpiszę w powodach zwolnienia: „gazety pisały, że w Nowej Zelandii była zamieszana w dziwne sprawy”. Muszę mieć wyrok, dowód, papier – mówi Szmit.
Faktycznie: pani doktor nigdy nie została oskarżona ani skazana za swoje lekarskie działania. Jakim cudem? Odpowiedzi znaleźliśmy w nowozelandzkich gazetach. Gdy FBI złapało ją w 2001 r. w Stanach Zjednoczonych (na kradzieży!), Nowa Zelandia nie wystąpiła o ekstradycję. Dlaczego? Uznano, że zarzuty wobec lekarki nie są tak poważne, by domagać się jej wydania. W międzyczasie mordercę, którego puściła, uznano za niepoczytalnego, a rodzina zabitej orzekła, że „nie wini lekarki za to, co się stało”.
Z kolei szpital w podwarszawskich Tworkach nie składał żadnego zawiadomienia w Polsce, bo... Holly sama się zwolniła i lecznica uznała sprawę za zamkniętą. Czyli z punktu widzenia prawa pani doktor jest absolutnie czysta jak łza.
Piotr Kleinhardt z Gorzowa, okręgowy rzecznik odpowiedzialności zawodowej lekarzy: – Nie jesteśmy od prowadzenia śledztw. By podjąć działania, potrzebujemy twardych danych, dowodów, zawiadomienia. Jeśli żadna prokuratura nigdy nie postawiła pani doktor zarzutów, jeśli nigdy nie była skazana, nie możemy podjąć wobec niej żadnych kroków. Nie mamy żadnego uzasadnienia.
Jest postępowanie
Szmit powiedział „GL”, że po ostatnich wydarzeniach, czyli skargach na sposób prowadzenia badań i obsługi pacjentów, wszczął postępowanie wyjaśniające. – Jeśli skargi się potwierdzą, będę miał podstawę do postępowania dyscyplinarnego. Jednak o niczym nie przesądzam – zastrzega.