Jakub Dymek: Każde nowe medium produkuje swojego tyrana

Czytaj dalej
Fot. Bartek Syta
Anita Czupryn

Jakub Dymek: Każde nowe medium produkuje swojego tyrana

Anita Czupryn

Polska prawica, na której nie ma już Lecha Kaczyńskiego, mówi kalkami myślowymi i językowymi amerykańskiej Tea Party - mówi Jakub Dymek, kulturoznawca i dziennikarz.

Lubi Pan filmy science fiction, filmy katastroficzne?
Uwielbiam. Najnowszy „Star Trek” jest doskonałą metaforą tego, co właśnie dzieje się w polityce.

Myślałam, że to, co Pan pisze w swoim artykule „Najnowsi barbarzyńcy” na stronach Dwutygodnik.com, to czyste science fiction, a okazuje się, że to science fiction karmi się tym, co się dzieje w naszej rzeczywistości.
Paradoksalnie najtrafniejsze diagnozy tej naszej nowomedialnej, płynnej i głęboko nieprzewidywalnej współczesności stawia dzisiaj ten nurt w kulturze, który ma się zajmować fikcyjną przyszłością, czyli science fiction. Seriale w rodzaju brytyjskiego „Black Mirror”, które nie dalej jak trzy lata temu pokazywały takie fenomeny jak popularność komików jako kandydatów na ważnych polityków, podporządkowanie życia publicznego logice reality show, uzależnienie nas od mechanizmów ratingowych w mediach społecznościowych, realizują się w tempie błyskawicznym. Fantastyczna projekcja naszej przyszłości nie realizuje się teraz w ciągu kilku dekad, ale lat.

Wrzucając na Facebooka selfie z dzióbkiem czy modnym teraz „fish gape”, podporządkowujemy się mechanizmom ratingowym w mediach społecznościowych?
Oczywiście. Im więcej mediów, im bardziej inwazyjnie wchodzą one w naszą prywatność, codzienność, tym bardziej reprodukują się pewne normy dotyczące naszego zachowania, wyglądu, stosunku do seksualności, płci, jedzenia, macierzyństwa, ojcostwa, troski o siebie i innych. Te wszystkie procesy nie tylko istnieją, jak zawsze, w kodeksach prawnych, kanonach kultury, opowieściach literackich, ale za pomocą technologii przekładają się na nasze życie w sposób jak najbardziej cielesny. Przykład pierwszy z brzegu: fenomenalną karierę parę lat temu zrobiły aplikacje na telefony, które czuwają nad tym, jak my śpimy, i budzą nas w najlepszym do obudzenia momencie. Telefon, który kładziemy oczywiście blisko siebie, ocenia ten moment na podstawie naszych ruchów. To wręcz cielesne zrośnięcie się człowieka z technologią. Tylko to nie ma nic wspólnego z jakąś obiektywną prawdą technologii, ale z arbitralnymi decyzjami o tym, jak powinniśmy żyć i co jest normalne czy dobre, dokonywanymi przez stworzone przez człowieka algorytmy. Swoją drogą - jak już wstajemy z kontrolowanego przez telefon snu - od razu sprawdzamy swój status na Facebooku. Badania mówią, że nawet 83 proc. osób na Facebooku robi to jeszcze przed śniadaniem.

To jest wyzwalające, kiedy można napluć do zupy znienawidzonemu politykowi czy profesorowi

Zmyślony news ponad rzetelnym artykułem, internetowy mem ponad książką czy filmem, internetowe forum ponad panelem dyskusyjnym. Dziś to piwnica króluje nad salonem - taką diagnozę stawia Pan w swoim artykule „Najnowsi barbarzyńcy”. Słowem - jako ludzkość wróciliśmy do jaskini?
Dzięki masowemu dostępowi do technologii informacyjnych i medialnych nastąpiło wielkie wyrównanie i to wyrównanie przyniosło efekty, które wielu osobom przywodzą na myśl inwazję barbarzyństwa właśnie. Nie dlatego, że ci, którzy dzisiaj obalają stary porządek, którzy górują nad przysłowiowym salonem i przeganiają establishment, są z gruntu źli i podli. Ale dlatego, że jak barbarzyńcy z przeszłości i oni dzisiaj niszczą stary porządek, przekraczają mury i wdzierają się do symbolicznego Rzymu. Rzymu, który bynajmniej nie jest pozbawiony wad, dodajmy. Ale ten Rzym, który mamy, był przynajmniej jakąś osią, busolą, „miastem na wzgórzu”, na które mogliśmy patrzeć. Za takie miasto na wzgórzu uchodziła amerykańska polityka, były nim tradycyjne instytucje medialne i akademia. Teraz jednak wraz z niesłychanie ostrą, wręcz toksyczną debatą w mediach społecznościowych obserwujemy kruszenie murów wszystkich tych instytucji i nastaje porządek, w którym niesłychanie trudno jest nam się połapać. Okazuje się, że elity intelektualne, symboliczne, polityczne - ci Rzymianie z mojej analogii - nie są już u siebie dłużej gospodarzami. Dlatego skojarzenie z barbarzyńcami wydało mi się najodpowiedniejsze.

Źródło: polskatimes.pl/x-news

Dzisiejsi barbarzyńcy to, Pana zdaniem, alt-prawica. Czym ona jest, kim są ludzie z nią związani?

To właśnie taka najbardziej bezpardonowa frakcja owych „barbarzyńców”, o których piszę. Alt-prawica ma się tak do konserwatyzmu czy konwencjonalnej prawicy politycznej jak jacyś współcześni maoiści czy leniniści do mieszczańskiej socjaldemokracji. Hasło „alt-prawica” pojawiło się w głównym nurcie debaty na określenie luźnej grupy sympatyków Donalda Trumpa, którzy otwarcie mówią o konieczności kulturowej rewolucji w Ameryce przeciwko liberalnemu porządkowi. To ludzie, którzy za punkt honoru postawili sobie zniszczenie establishmentu, przede wszystkim amerykańskiej polityki, w takim kształcie, w jakim on do tej pory istniał. Alt-prawica to odrzucenie tego wszystkiego, co nazywaliśmy „poprawnością polityczną”: pewnych reguł debaty, zasad prowadzenia kampanii wyborczej czy dyskusji w mediach. Alt-prawica to nie jest jednoznaczny polityczny ruch czy ruch społeczny albo partia - lepiej określić to zjawisko na zasadzie analogii z radykalną Nową Lewicą lat 60. na Zachodzie, tylko oczywiście o przeciwnym biegunie ideologicznym. To jest raczej pewien sposób walki z tym, co nazywa się mainstreamem, establishmentem, salonem, który wdziera się dzisiaj właśnie do tego mainstreamu, establishmentu, do tego salonu, negując wszystkie jego reguły. Dlatego jest to ruch tak interesujący, a jednocześnie w wielu aspektach tak przerażający, bo zakłada gruntowne odrzucenie tych wszystkich reguł, które - wydawało się nam dotychczas - są niepodważalne. Donald Trump pogwałcił wszystkie tabu bliskie i lewicy, i prawicy - wyśmiewał weteranów i bohaterów wojennych, niepełnosprawnych, rodziny w żałobie. Dlatego ten wcześniej naprawdę marginesowy i pozbawiony wpływu plankton obrał sobie Trumpa za patrona i ostatecznie odegrał rolę w jego kampanii. Trump, który swoją pozycję zbudował na poniżeniu wielu ludzi, uchodzi według standardów alt-prawicy za ideał wolności słowa. Mam wrażenie, że wielu osobom, które nie śledziły dotychczas amerykańskiej debaty, szczególnie w tych jej skrajnych czy radykalnych zakątkach, właśnie ujawniło się coś, czego istnienia nawet nie przeczuwały. Istnienia ludzi, którzy w gruncie rzeczy w demokracji wychowali się na antydemokratów.

Jakub Dymek: Każde nowe medium produkuje swojego tyrana
materiały promocyjne Serial "Black Mirror" pokazuje, jak zmienia się nasze życie w epoce mediów społecznościowych

Jeśli cofnęliśmy się do jaskini, to co z intelektualistami? Nie słychać, żeby emigrowali na bezludne wyspy. Pan - intelektualista - pisze swobodnie i na dodatek Pana głos jest słyszalny. Widać, koegzystencja z „barbarzyńcami” jest możliwa.
Obserwujemy odrzucenie kategorii eksperta lub ekspertki na skalę niespotykana w perspektywie całego pokolenia. To nie znaczy, że ono jest wyjątkowe i pierwsze w historii, bo tego rodzaju reakcje na kryzys już się zdarzały. Tylko że teraz to ma miejsce w rzeczywistości, która upajała się „końcem historii” właśnie - wszystko, a już na pewno na Zachodzie, miało iść tylko do przodu. To ma zaś bezpośredni związek z technologią. Pamiętajmy, że historycznie instytucje eksperta, ekspertki, inteligenta, inteligentki były tworzone przez pewne mechanizmy hierarchii i statusu. Żeby móc wypowiadać się jako autorytet na jakiś temat, należało mieć na przykład profesorską katedrę. Albo staż dziennikarski czy doświadczenie w badaniach terenowych. Dzisiaj te instytucje zostały poddane dość brutalnej demokratycznej weryfikacji. Weźmy Brexit - eksperci wyprodukowali setki stron analiz, a każda kolejna odnosiła dokładnie przeciwny do zamierzonego efekt. Bezpośredniość i natychmiastowość komunikacji elektronicznej zaciemniła hierarchie. Na Facebooku artykuły ze stron kolportujących teorie spiskowe wyświetlają się w dokładnie takim samym formacie jak najlepsze analizy „Foreign Policy”. Gdyby nie skromny nagłówek u góry strony, nie wiedzielibyśmy tak naprawdę, z czym mamy do czynienia. Jednocześnie żyjemy „pod okupacją mediów” i jesteśmy bardzo kiepsko zsocjalizowani, żeby sobie z nią radzić.

Czyli?
Ja się wychowałem jeszcze z gazetą papierową, telewizją i radiem, w konwencjonalnym wydaniu. Mam jakiś wyuczony krytycyzm do informacji, a zarazem szacunek do instytucji tradycyjnych mediów. Takie odruchy i sentymenty pokolenia starszego ode mnie. Jednak - poprzez program nauczania, impertynencję polityków i lenistwo samych mediów - olbrzymią część społeczeństwa formatuje się pod dwie sprzeczne postawy: bezmyślne podążanie za autorytetem albo zanegowanie instytucji autorytetu w ogóle. Stąd bierze się więc zapotrzebowanie na figurę autorytarnego przywódcy, który pogoni łże-elity. To wiąże się nierzadko z pewną taką perwersyjną przyjemnością obalania autorytetów czy odrzucania kanonów. To jest wyzwalające, kiedy można napluć do zupy znienawidzonemu politykowi czy profesorowi. Jedni mówią: „To świetnie. Mamy demokrację, każdy może mówić, co chce, mamy wolność słowa”. Ale z drugiej strony pojawia się wrażenie życia w epoce schyłkowej. No bo przynajmniej od epoki oświecenia kultura europejska wyprodukowała sobie wiele instytucji, które przy wszystkich swoich wadach i ograniczeniach dawały nam jednak poczucie stabilności i ciągłości. Dziś wiele osób ma w tym realny interes, żeby ten bezwład trwał w najlepsze.

Wytacza Pan ciężkie armaty przeciwko barbarzyńcom w internecie, z tęsknotą mówi o czasach klasyków oświecenia, zauważa nowy fin de siècle, a mnie to przypomina słynną walkę klasyków z romantykami. Może dziś ci barbarzyńcy w internecie są właśnie tymi romantycznymi rycerzami, którzy negują sztywne reguły, wprowadzając nowy język?
Nie traktuję internetu ani nowych technologii jako wrogów. Nie jestem technofobem. To, na co zwracam uwagę, to olbrzymia pokusa do użycia nowych narzędzi komunikacyjnych w celu siania zamętu i chaosu - i bezbronność instytucji życia społecznego. Jasne, każde nowe medium wyprodukowało swojego tyrana: radio wyprodukowało Hitlera i Mussoliniego. Wtedy też Ortega y Gasset napisał swój „Bunt mas”, książkę, którą dziś znów przywołuje się w odniesieniu do współczesności. Nie mówię bynajmniej, że Donald Trump ma zwodniczy potencjał na miarę Hitlera…

… ale że to internet i „internetowe trolle” zadecydowały o zwycięstwie Donalda Trumpa?
Nie powiem, że przesądziły, ale odegrały istotną rolę. Mamy dane i badania, które na to wskazują. Weźmy wykres, który pokazuje, że liczba fałszywek na ostatnim odcinku kampanii przekroczyła liczbę artykułów weryfikowalnych. Portal Breitbart otwarcie wspierający czy właściwie realizujący w mediach kampanię Trumpa w tygodniu wyborczym przekroczył w swoim zasięgu na Facebooku - a jest on podstawowym źródłem informacji dla połowy młodych Amerykanów - zasięgi „Washington Post” i „New York Times”, instytucji o ponadstuletniej historii. Na ostatnim odcinku kampanii Donald Trump miał około pół miliona botów, czyli fałszywych profili w mediach społecznościowych, które produkują wygodne dla kandydatów informacje, a mówi się, że w ciągu całej kampanii to mogło być nawet pięć milionów w stosunku do jednego miliona Hillary Clinton. To pokazuje, że o ile konwencjonalne wytłumaczenia wygranej Donalda Trumpa mają wiele sensu - bunt obszaru zwanego Pasem Rdzy [Ohio, Iowa, Michigan, Pensylwania, Wisconsin i Minnesota - red.], „niewybieralność” Hillary Clinton, niedoszacowanie Trumpa w sondażach, elektorski system głosów, mała frekwencja w kluczowych grupach wyborców - to nad tą bazą jest jeszcze nadbudowa.

Co nią było?
Nadbudową tych wyborów stały się bardzo cyniczne i brutalne instrumentalnie zagrywki na polu bezpośredniej komunikacji z wyborcami w mediach społecznościowych. Mnie oczywiście kusi, żeby nazwać to po imieniu: manipulacja, dezinformacja, brudna kampania. Ale przeciwnicy Hillary Clinton zaraz odpowiedzą - nie bez pewnych racji - że wcale nie: że to mainstreamowe media manipulowały, że to Hillary Clinton jest rekordową kłamczynią.

Obserwujemy odrzucenie kategorii eksperta lub ekspertki na skalę niespotykaną w perspektywie całego pokolenia

Bo żyjemy w świecie, w którym wszystko można zanegować? Ale czy to oznacza, że nie ma w tym żadnych hamulców?
To wielkie pytanie. Do czasu trwania kampanii i parę tygodni po niej w Ameryce, jak również po Brexicie w Wielkiej Brytanii, po puczu w Turcji, wydaje się, że pewien Rubikon został przekroczony. I nie dlatego jest to ważne, że istnieją trolle, że mają radykalne poglądy. To jest normą. Nowa jest zamiana marginesu i mainstreamu miejscami. Mówimy o „New York Times”, że to jest mainstream. Ale on jest mainstreamem już tylko w tym sensie, że ma długą historię, duży nakład i duży budżet, bo w kontekście tego, jaki ma wpływ na wybory amerykańskie, jaki ma wpływ na świadomość społeczną, to jest tylko jednym z wielu mediów, i to niekoniecznie decydującym. I nagle może się okazać, że internetowa platforma wymyślona przez jedną osobę - wspomniany Breitbart - zaledwie pięć lat temu wygrywa z największą instytucją medialną. No i kto tu jest mainstreamem? Nowa rzeczywistość przekazała ster władzy - a więc odpowiedzialność i wyzwania - prawicy. Prawica, konserwatyści i nacjonaliści utrzymują, że oni są marginalizowani, że są wycinani ze sfery publicznej, spychani na margines, wmuszane są im ramy debaty, w których oni funkcjonować nie chcą. Tymczasem w 2016 r. ta ocena sytuacji przestała się pokrywać z rzeczywistością. Teraz jest dokładnie odwrotnie - prawica dzierży stery władzy w coraz większej liczbie krajów, prezydent Stanów Zjednoczonych jest naprawdę wymarzonym kandydatem wielu radykałów na całym świecie, Breitbart stał się właściwie analogią „New York Timesa” po drugiej stronie. Nie możemy już dłużej utrzymywać tej fikcji po obu stronach - ani liberałowie nie mogą dłużej utrzymywać, że mają władzę sumień, bo jej nie mają, ale - z drugiej strony - prawica powinna wziąć odpowiedzialność za to, że to ona wywiera teraz bardzo istotny wpływ na kształt sfery publicznej i treści wypowiadane dzisiaj przez prezydenta Trumpa, premiera Viktora Orbána czy premier Wielkiej Brytanii Theresę May nie mogą być dłużej interpretowane jako głosy konserwatywnego marginesu zdławionego przez liberalno-lewicową poprawność polityczną, bo tak już nie jest. W tym sensie jest to nowy rok 1968, à rebours.

Zamożni dalej będą mogli kupować sobie poważne tygodniki, opłacać abonamenty w mediach internetowych, słuchać zagranicznych wykładów. Całej reszcie będzie wmuszana ogłupiająca, destrukcyjna dla wspólnoty, tchórzliwa i podła papka.

Anita Czupryn

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.